Śląsk ograł Lecha na jego terenie i wydostał się ze strefy spadkowej. Udany powrót Rumaka
Gdy po raz ostatni Mariusz Rumak gościł na Inea Stadionie, jeszcze jako szkoleniowiec Zawiszy Bydgoszcz zebrał spore lanie od „Kolejorza”. Tym razem to jego zespół był górą. Przedostatni w tabeli Śląsk pokonał aspirującego do gry o europejskie puchary Lecha 1:0, notując tym samym pierwszą wygraną pod wodzą nowego trenera.
Przed piątkowym spotkaniem szkoleniowiec poznaniaków Jan Urban nie miał pewnie większych problemów z wyborem pierwszej jedenastki. Plaga kontuzji, która w ostatnich tygodniach męczy zespół ze stolicy Wielkopolski wybiła jakiekolwiek układanie składu z głowy trenera, zmuszając go po prostu do postawienia na tych, którzy akurat byli zdrowi. Zaledwie pięcioosobowa ławka rezerwowych, na której zasiadł blisko 40-letni bramkarz Krzysztof Kotorowski i czterech obrońców przypominała raczej primaaprilisowy żart. Gdyby Lechowi w trakcie spotkania przyszło gonić wynik to Urban – bądź co bądź w przeszłości klasowy napastnik – chyba sam musiałby wejść na boisko. W sumie niedawno pierwszoligowa Pogoń Siedlce zgłosiła do rozgrywek blisko 41-letniego Bartosza Tarachulskiego, na co dzień drugiego trenera. A więc można!
Przetrzebiony Lech podejmował na własnym boisku prowadzony od niedawna przez Mariusza Rumaka zespół Śląska Wrocław. Drużynę, która w tym sezonie spisuje się kompletnie poniżej oczekiwań i którą najprawdopodobniej w rundzie finałowej czeka ciężki bój o utrzymanie w krajowej elicie i w związku z tym potrzebuje punktów i z założeniem ich zdobycia przyjechała do Poznania. A sam Rumak był na pewno potrójnie zmotywowany – bo nie dość, że w przeszłości spędził w Wielkopolsce mnóstwo czasu, to jeszcze ostatnią wizytę tu miał wybitnie nieudaną: jego Zawisza poległ z Lechem aż 2:6. Krótko mówiąc: Śląsk miał trochę powodów, by powalczyć o korzystny wynik.
Piłkarze z Dolnego Śląska szybko zresztą udowodnili, że nie przyjechali do Poznania, by pooglądać trykające się na ratuszu koziołki, lecz zainkasować komplet punktów. Najlepszy dowód dał zaś w dziesiątej minucie błyskotliwy Japończyk Ryota Morioka, który po zagraniu Dudu zakręcił obrońcami rywala, na moment stracił piłkę, po czym odzyskał ją (za sprawą błędu Dariusza Dudki) i umieścił w siatce. Strzał był na tyle precyzyjny i zaskakujący, że Jasmin Burić nie zdążył właściwie zareagować i tym samym Śląsk objął prowadzenie. Ogólnie dało się zauważyć, że wrocławianie od pierwszych minut byli bardzo mocno zdeterminowani. Walczyli o każdą piłkę, starali się narzucić rywalowi swój styl gry, zepchnąć go do defensywy, po czym szukać okazji do oddania strzału. Jeszcze przed udaną akcją Morioki nieźle pokazał się Tomasz Hołota, który doszedł do trzydziestego metra i huknął z dystansu, tyle że sama próba okazała się dużo gorsza niż pomysł jej wykonania.
Lech nie potrafił odpowiedzieć na zadany cios. W poczynaniach poznaniaków dominowała bezradność i chyba z czasem narastająca frustracja. Podania były niedokładne, przy przyjęciach odskakiwała piłka, a jak już trafiła do adresata, to odbierali ją rywale. Gdy dobrym dośrodkowaniem popisał się Vladimir Volkov, to w szesnastce Śląska ani Nicki Bille Nielsen ani Grego Lovrencsics nie potrafili dojść do piłki. Gdy Duńczyk zaś dostał niezłą piłkę w pole karne przeciwnika i dał radę ją opanować, to tym razem poślizgnął się. Próby lechitów można podsumować tytułem programu rozrywkowego, prowadzonego przed laty przez Tadeusza Drozdę: „Śmiechu warte”.
W zasadzie jedynym, który próbował wyrwać gospodarzy z marazmu, był Darko Jevtić. Szwajcar (a może bardziej Serb, patrząc na ostatnie deklaracje zawodnika, dotyczące wyboru barw narodowych) próbował brać na siebie grę, a widząc, że kolegom nie idzie, po prostu podchodził z piłką jak najbliżej bramki i strzelał. Jedna z takich prób, w 32. minucie spotkania omal nie zakończyła się powodzeniem. Po strzale piłkę przed siebie odbił Mateusz Abramowicz i naprawdę niewiele brakowało, by dopadł do niej Nicki Bille. Szybszy był jednak golkiper Śląska, który pewnie chwycił ją w rękawice, zapobiegając tym samym bardzo groźnej dobitce.
Z czasem postawę poznaniaków zaczęły kwitować coraz głośniejsze gwizdy z trybun. Trudno się dziwić kibicom, którzy zapłacili przecież za oglądanie spotkania Ekstraklasy, a tu wciskano im kiczowate widowisko o nędznym poziomie. Przegrywający jedną bramką zespół Lecha kompletnie nie miał pomysłu, jak odrobić straty, nie było choć jednej akcji wskazującej na to, że za chwilę wynik zmieni się na korzyść poznaniaków. Próbując coś zmienić Urban wpuścił na boisko Paulusa Arajuuriego oraz Tamasa Kadara, przestawiając swój zespół na grę trójką obrońców, ale i to nie okazało się lekarstwem na bolączki jego zespołu.
W 70. minucie bardzo blisko zdobycia drugiej bramki byli natomiast podopieczni Rumaka. Świetny strzał wprowadzonego na murawę po przerwie Petera Grajciara obronił Jasmin Burić, a dobijający praktycznie na pustą bramkę Bence Mervo zamiast wpakować piłkę do siatki to skiksował tak, że Bośniak zdołał się jeszcze pozbierać i po raz kolejny odbić futbolówkę. Goście reklamowali jeszcze, że ta zdążyła przekroczyć linię bramkową, ale sędzia Tomasz Kwiatkowski nie zmienił swojej decyzji, nie uznając trafienia.
Jednobramkowe zwycięstwo Śląska z perspektywy meczu to wynik zasłużony. Choć goście z Wrocławia nie zaprezentowali się olśniewająco, to nie można nie zauważyć, że byli lepsi od Lecha. Poznaniacy tym samym przegrali drugi mecz z rzędu przed własną publicznością, bo przecież dwa tygodnie temu okazali się słabsi od Legii Warszawa. W ten sposób poznaniacy oddalają się od miejsca, gwarantującego grę w europejskich pucharach i coraz bardziej muszą liczyć na Puchar Polski. A tam – przy założeniu, że w półfinałach nie dojdzie do żadnych sensacji – czeka ich ciężkie starcie z ekipą „Wojskowych”.