Trener ŁKS Kazimierz Moskal po zakończeniu piłkarskiej jesieni: Potrzebny jest impuls, który wywoła reakcję szatni [wywiad]
- Musimy sprowadzić kilku nowych zawodników. Potrzebny jest impuls, który wywoła reakcję szatni. Dzięki temu pojawi się większa rywalizacja, a to przecież ona pcha nas do przodu - mówi trener beniaminka w rozmowie z „Dziennikiem Łódzkim”.
fot. Kazimierz Moskal pracuje w ŁKS od lipca 2018 roku. Od tego momentu prowadził łodzian w 58 meczach [Fot. Krzysztof Szymczak]
Pod wodzą trenera Kazimierza Moskala ŁKS wywalczył w cuglach awans do ekstraklasy. Dopiero latem pojawił się problem, którego łodzianom nie udało się rozwiązać do końca piłkarskiej jesieni. Efekt? Beniaminek zakończył 2019 rok na ostatnim miejscu w tabeli z siedmiopunktową stratą do miejsca gwarantującego utrzymanie.
- Czego nauczyła pana ta ostatnia runda?
- Przede wszystkim pokory. Piłka zawsze jej uczy. Nie ma co kryć, jesień mocno nas przeczochrała, pokazując jak ważna w tej pracy jest właśnie rzeczona pokora. Muszą ją mieć piłkarze. Musi ją mieć trener.
- Ale przecież to słowo padało z waszych ust przed rozpoczęciem sezonu w każdej niemal wypowiedzi.
- Tak, ale awansowaliśmy do ekstraklasy z przytupem, więc te nadzieje były mimo wszystko mocno rozbudzone. W dodatku po pierwszych dwóch meczach [remis z Lechią i zwycięstwo nad Cracovią – przyp. red.] pojawiło się też dużo entuzjazmu. A potem… chyba nas trochę to wszystko przerosło. Nie doceniliśmy pewnych rzeczy.
- Czego konkretnie?
- Chodzi przede wszystkim o to, aby umieć radzić sobie z porażką. To jest klucz. Tymczasem ten zespół, budowany od kilku sezonów, który w dodatku zanotował trzy awanse z rzędu, nie doświadczył nigdy takiej sytuacji, więc i nie miał kiedy się nauczyć sposobów radzenia sobie z podobnym problemem. Z tego wzięły się nasze kłopoty. Pojawił się dodatkowy stres, nie poradziliśmy sobie z sytuacją.
- A czy nie było tak, że entuzjazm kibiców, fetujących awans do ekstraklasy po wielu latach zanadto udzielił się piłkarzom i sztabowi trenerskiemu? Czy w Łodzi nie zachłysnęliśmy się tym, że wszystko „idzie jak po maśle”?
- Być może tak. Zapadł mi w pamięć przedsezonowy sparing z Radomiakiem, który zremisowaliśmy 2:2. Na trybunach pojawiło się wtedy sporo ludzi i wszyscy przyjmowali ten wynik z lekkim niedowierzaniem i poczuciem lekkiego niedosytu. No bo jak to? Ten ŁKS, który wszystko wygrywa zaledwie remisuje ze świeżo upieczonym pierwszoligowcem? Przyznaję, że i ja rozpoczynałem ten sezon z dużymi nadziejami, biorąc pod uwagę chociażby to, jak dobrze prezentowaliśmy się wiosną w pierwszej lidze, jak efektownie i przy tym skutecznie w obronie wtedy graliśmy, a co za tym idzie liczyłem, że nie będziemy mieli tak dużych problemów.
- Przeszacowaliśmy możliwości drużyny?
- Chyba trochę tak. W przypadku pytania o to, dlaczego ŁKS zdobył w ekstraklasie tylko 14 punktów, nasuwa się natychmiast jedna odpowiedź - przegrywaliśmy z powodu ogromnej ilości indywidualnych błędów popełnianych w bardzo wielu meczach, za co płaciliśmy stratą bramek. Moim zdaniem to nie jest jednak do końca prawdą, że te błędy wzięły z niedostatecznego poziomu piłkarskiego prezentowanego przez piłkarzy, czy też z braku umiejętności.
- To gdzie leży pies pogrzebany? Co jest przyczyną wszystkich tych błędów?
- Zawodnikom zabrakło doświadczenia. I nie tylko stricte boiskowego czyli braku ogrania w ekstraklasie, bo i to z pewnością dało nam się we znaki, ale i wynikającego właśnie stąd, że zespół nie znalazł się nigdy w tak trudnym położeniu, że nie doświadczył chociażby dotąd tak bolesnej serii porażek. Obie rzeczy zresztą łączą się ze sobą. Kiedy nastąpił trudny moment, piłkarze stracili i pewność siebie, i swobodę. Poczuli się w pewien sposób usztywnieni, a być może w pewnym momencie pojawił się też tzw. strach przed porażką. Na każdy mecz wychodziliśmy mocno zmotywowani, chcieliśmy grać swoje, ale gdy tylko coś zaczęło się w trakcie spotkania nie układać po naszej myśli, natychmiast pojawiało się „usztywnienie”. Ten brak pewności był widoczny.
- Pana słowa wypowiedziane przed sezonem o tym, że ŁKS nie ma „planu B” mam rozumieć jako skrót myślowy?
- Wiemy jak chcemy grać, ale w ramach tego szeroko rozumianego grania oczywiście należy dopuszczać korekty.
- Do meczu z Pogonią punktowaliście słabo, ale to chyba w Szczecinie spróbował pan dokonać tego taktycznego retuszu.
- Nie do końca. Jeszcze wcześniej, to jest w meczu z Wisłą w Płocku spróbowaliśmy zagrać trochę inaczej, to znaczy odrobinę poczekać na rywala na początku spotkania, jednak szybko straciliśmy bramkę i musieliśmy szybko reagować. Podobnie próbowaliśmy rozpocząć jeszcze dwa spotkania. Na przykład w meczu z Lechem chcieliśmy pozostawić swobodę środkowym obrońcom rywala i agresywnie zaatakować dopiero w środku pola. Natomiast co do Szczecina, to tam gra w ogóle się nie kleiła, ale nie zamierzaliśmy zaprezentować czegoś diametralnie innego. Po prostu nic nam wtedy nie wychodziło.
- Nie kusiło pana, aby odejść od tego grania? Skupić się na czymś łatwiejszym?
- Nie było takiego pomysłu ani na zmianę całego stylu gry, ani tej naszej tzw. filozofii. Nie wpadłbym nigdy na przykład na to, żebyśmy stanęli na trzydziestym metrze od własnej bramki i skupili się wyłącznie na wybijaniu rywala z uderzenia, bo po pierwsze nie wierzę w takie granie, a po drugie – zbudowaliśmy ten zespół, a przy okazji przerw w rozgrywkach uzupełniamy go o zawodników o konkretnym profilu, którzy do takiej taktyki zwyczajnie nie pasują. Uważam, że w ŁKS źle by to funkcjonowało, pomijając już to, że decydując się na taką rewolucję musielibyśmy dokonać zmiany zawodników we wszystkich formacjach - od obrony do ataku.
- A czy na zajęciach pomiędzy poszczególnymi meczami dostrzegł pan jakieś symptomy kryzysu?
- Na treningach wyglądało to naprawdę dobrze. Widać było swobodę. Piłkarze czuli się pewnie, ale oczywiście mecz to inna para kaloszy.
- Pytam o to, bo kibice i dziennikarze oceniają zespół wyłącznie na podstawie meczów. Pana natomiast często irytowały rozmaite hipotezy wysnuwane post factum przez dziennikarzy, nie uwzględniających tego czynnika treningowego.
- Gdybyśmy poprosili dziesięciu kibiców o wytypowanie składu na najbliższy mecz, to zapewne każda z takich propozycji czymś by się różniła. Tak już po prostu jest. To prawda, że drażnią mnie pytania o to, dlaczego grał ten piłkarz a nie inny lub o to, dlaczego nie zmieniliśmy jakiegoś zawodnika, a innemu nie daliśmy szansy, wpuszczając go na boisko z ławki. Pamiętajmy, że treningi czemuś konkretnemu służą. Można za ich pomocą ocenić chociażby dyspozycję zawodnika oraz dowiedzieć się, to czy dany piłkarz jest dziś lepszy od innego konkurującego z tamtym o miejsce w podstawowym składzie. To samo dotyczy taktyki. Skoro zdecydowaliśmy się na konkretną filozofię gry, pod nią właśnie dobieramy zawodników. Podejmowanie decyzji to natomiast mój obowiązek. Tak jak i to, by zawodnicy cały czas się rozwijali.
- A rozwinęli się tej jesieni?
- Myślę, że się rozwijają, chociaż z pewnością coś się w trakcie tej rundy wyhamowało. Dlaczego? Bo to wynika z tej naszej ogólnej nieciekawej dziś przecież sytuacji. Tak samo jest w życiu. Inaczej funkcjonujemy i inaczej się rozwijamy, jeśli wszystko dobrze się układa i nie musimy opuszczać strefy komfortu. Nie inaczej jest na boisku. Jeśli jednak po kilku minutach tracimy gola, a chwilę wcześniej jeszcze zawodnika i przez cały niemal mecz musimy sobie radzić w osłabieniu, pojawia się problem.
- Z ręką na sercu - pan wierzy nadal w to, że ŁKS-owi może się udać?
- Wierzę. Znam tych chłopaków, wiem na co ich stać. A kolejna rzecz to dalszy rozwój tej drużyny. Musimy sprowadzić kilku nowych zawodników, by szatnia dostała impuls. Wiele rzeczy rozgrywa się właśnie na poziomie szatni. Jeśli – teraz strzelam – przyjdzie do nas dwóch, trzech, czterech zawodników z piłkarską jakością i doświadczeniem, spotka się to z reakcją szatni. Ta nasza wspólna praca na treningach będzie inaczej wyglądała. Pojawi się większa rywalizacja, a to przecież ona zawsze pcha nas do przodu. Dlatego cieszę się, że w każdym okienku w klubie nie ma rewolucji, ale kilka nowych nazwisk zawsze się pojawia. Nie może być przecież tak, że „mielimy” się ciągle w tym samym towarzystwie.
- Dla kilku piłkarzy podobne „impulsy” mogą oznaczać problemy.
- Takie jest życie. Ktoś może być podstawowym zawodnikiem, występującym w drużynie wiele lat, ale przychodzi w końcu taki dzień, że pewne rzeczy się kończą. Wtedy nie można podjąć innej decyzji.
- Lista tych, którzy pana zawiedli w rundzie jesiennej jest długa?
- Liczyłem na więcej w przypadku kilku zawodników. I nie chodzi o podejście tych piłkarzy do swoich obowiązków, bo teraz pozaboiskowa świadomość stoi u piłkarzy zwykle na wysokim poziomie. Dla zawodnika mającego to szczęście, że występuje w ekstraklasie w barwach Łódzkiego Klubu Sportowego pewne sprawy muszą być oczywistością. Mam więc na myśli wyłącznie boisko.
- A to co na boisku przekłada się potem na szatnię.
- Oczywiście można dziś mówić o nie najlepszej atmosferze w szatni, ale czy ona może być inna, skoro zajmujemy ostatnie miejsce w tabeli? Trudno oczekiwać tego, by piłkarze przyjmowali kolejne porażki z uśmiechem na twarzy. Z drugiej strony moim zdaniem w tej szatni nie dzieje się nic takiego, co przeszkadzałoby nam w pracy. Oczekiwałem po prostu trochę więcej od kilku zawodników na boisku, bo uważam, że są w stanie grać lepiej w piłkę nożną. Także w ekstraklasie.
- Zimę spędzicie na ostatnim miejscu w tabeli. Wiosną trzeba będzie walczyć o każdy punkt. Co jest dziś priorytetem?
- Poprawa gry w defensywie. Chcemy grać ofensywnie, ale musimy mieć podstawę w postaci solidnej linii obrony. I tutaj mam na myśli także jej współpracę. Zawodnicy biorący udział w grze obronnej, więc w pierwszej kolejności właśnie obrońcy, poza umiejętnościami piłkarskimi muszą na odpowiednim poziomie współpracować z linią pomocy i ataku. Jeśli popełniamy błąd daleko na połowie rywala, nieszczęściu można jeszcze zapobiec. Jeśli popełniamy go w drugiej linii to też jeszcze nie jest katastrofa. Jeśli natomiast popełniamy go w linii obrony, w dodatku na początku meczu, to jest duży problem. I nad tym musimy pracować.