Remis z Czarnogórą, jak porażka. Biało-czerwoni potrzebują cudu, by zagrać na mundialu
Polacy tylko zremisowali u siebie z Czarnogórą (1:1) i potrzebują cudu, by zagrać na przyszłorocznych mistrzostwach świata w Brazylii. Jedyną bramkę dla biało-czerwonych zdobył przed przerwą Robert Lewandowski.
Zobacz więcej zdjęć z meczu Polska - Czarnogóra!
Spełniły się przedmeczowe przewidywania dziennikarzy. Waldemar Fornalik, po raz pierwszy w meczu o stawkę, zaryzykował. Wychodząc z założenia, że zwycięskiego składu nie powinno się zmieniać, posłał do boju identyczną jedenastkę, co w drugiej połowie spotkania z Danią. Parę stoperów stworzyli Kamil Glik z Łukaszem Szukałą, na tyłach pomocy biegał osamotniony Grzegorz Krychowiak, w rolę rozgrywającego wcielił się Mateusz Klich, funkcję „dziesiątki” miał spełniać Piotr Zieliński, zaś na lewym skrzydle oglądaliśmy Waldemara Soboty. Czwórka radykalnych zmian miała diametralnie odmienić oblicze biało-czerwonych w meczu o nieutracenie ostatniej nadziei.
Polacy świetnie weszli w mecz. Natychmiast starali się zbudować czyste sytuacje, atakowali skrzydłami, W 7. minucie Mateusz Klich wypuścił sam na sam Piotra Zielińskiego. Gdyby nie szybkie i zdecydowane wyjście z bramki Mladenaw Bozovicia, kto wie, czy nie świętowalibyśmy objęcia prowadzenia.
Polacy niekiedy stosowali zbyt proste rozwiązania w ofensywie. Za proste, by nabrać uważnych, dobrze ustawiających się w defensywie Czarnogórców. Innym razem zbyt pochopnie wykańczaliśmy i kończyliśmy akcje. Mimo to spotkanie wydawało się być pod naszą kontrolą. Wydawało. Wystarczył pierwszy błąd, pierwsza nieuwaga i piłka zatrzepotała w siatce Artura Boruca. W 11 .minucie Branko Bosković wypatrzył niepilnowanego Dejana Demjanovicia, a ten nie dał szans naszemu bramkarzowi w pojedynku jeden na jeden. Stracony gol bez dwóch zdań obciąża konto Grzegorza Krychowiaka. Zamiast pilnować nieobliczalnej akcji przeciwnika, wdał się w zupełnie niezrozumiałą dyskusję z Arturem Jędrzejczykiem. Tym samym mocno utrudnił kolegom zadanie.
Na trybunach rosły obawy, że niespodziewany cios podłamie naszych kadrowiczów. Pięć minut później rozwiał je... Robert Lewandowski. Po roku i trzech miesiącach bramkowej indolencji (wyłączając mecz z San Marino), zdołał się wreszcie przełamać. I w to nie byle jakim stylu. W środku boiska ośmieszył i ograł Milosa Krkoticia. Nie zastanawiał się ani przez moment, tylko natychmiast pomknął do przodu przebył dwóch naciskających obrońców. W finalnym momencie mocnym strzałem z szesnastu metrów pozbawił nadziei wychodzącego Mladena Bozovicia.
Po wyrównaniu wciąż trzymaliśmy pieczę nad boiskowymi wydarzeniami, nacieraliśmy, niestety z mniejszym poklaskiem. Często za bardzo kombinowaliśmy, niekiedy brakowało komunikacji. Swoje robiły także prowokacyjne, nieraz wyprowadzające z równowagi zachowania Czarnogórców. Tradycyjnie podopieczni Branko Brnovicia nie przebierali w środkach, dopuszczali się brutalnych fauli. Na szczęście Bjoern Kuipers nie patrzył pobłażliwie, od razu karał winnych jak należało. Oczywiście nie nad wszystkim szło zapanować. W bojach z Bałkanami poważniej ucierpiał mięsień Jakuba Wawrzyniak. Po 27. minucie nie był w stanie kontynuować gry i powędrował na ławkę, ustępująca miejsca Sebastianowi Boenischowi. Tuż przed przerwą defensor Bayernu Leverkusen pozwolił przeprowadzić akcję prawym skrzydłem zakończoną dośrodkowaniem. Gdzie trzeba z interwencją zdążył jednak Artur Jędrzejczyk. Tym samym zrehabilitował się za parę nieudanych zagrań.
Do przerwy Polacy powinni prowadzić 3:1. W 41. minucie, dzięki wejściu Waldemara Soboty w pole karne, Lewandowski doszedł do pozycji strzeleckiej. Uderzył mocno, ale Bozović zdołał obronić. To nie był koniec. Snajper Borussii Dortmund składał się już do dobitki, gdy w paradę wszedł mu Waldemar Sobota. Niepotrzebnie, bo skończyło się na wyekspediowaniu futbolówki ponad bramką. Chwilę później „Lewy” mógł znów poprawić dorobek. Drugiego gola się nie doczekał - bliskiej odległości, z ostrego kąta przymierzył wprost w golkipera.
W pierwszym kwadransie drugiej odsłony kontynuowaliśmy konsekwentne poszukiwanie klarownych sytuacji. Nie wszystko wychodziło, niemniej mieliśmy prawo być optymistami. W 51. minucie bez wątpienia powinniśmy egzekwować jedenastkę. Po akcji Lewandowskiego z Sobotą, ten drugi upadł podcięty w polu karnym. Gwizdek sędziego owszem zabrzmiał, ale jedynie na odgwizdanie pozycji spalonej nowego nabytku Club Brugge.
Z upływem czasu nasza gra stawała się coraz bardziej nerwowa. Mnożyły się straty w środku pola, fatalnych błędów dopuszczali się defensorzy, po których przyjezdni dochodzili do sytuacji. Mocno zagubiony był Kamil Glik. W 56. minucie sprezentował Filiowi Kasalicy dobrą szansę. Ku odetchnieniu, w porę naprawił swój błąd. 13 minut po tym, tylko źle ustawiony celownik Demjanovicia sprawił, że nie przegrywaliśmy. Nawet zaprawiony w ciężkich bojach Boruc tracił pewność siebie. W ważnym okresie, niewytłumaczalnie przepuścił dośrodkowanie i powinien dziękować losowi, że na strachu się skończyło.
Próby ofensywne Polaków co prawda nie zanikły, niemniej co z tego, jak zatraciły płynność i dokładność. Impuls zmian na lepsze zaszedł w 71. minucie, kiedy Bozović z największym trudem wyciągnął na rzut rożny główkę Błaszczykowskiego, po dokładnym dośrodkowaniu Pawła Wszołka. Poprawy jednak nie było. Egzaminu kompletnie nie zdały roszady przeprowadzone przez Fornalika. Wszołek i Adrian Mierzejewski nie wnieśli ani gramy świeżości. Wyglądali na mocno zdezorientowanych. Po ich wejściu gra Polaków siadła jeszcze bardziej. A goście cierpliwie czekali na kolejne błędy. Takowego z wielu dopuścił się chociażby Boenisch, kompletnie nie atakując na lewej stronie niebezpiecznego Fatosa Beqiraja, który bez zastanowienia uderzył z ostrego kąta. Na posterunku był na szczęście Boruc.
Z każdą minutą nadzieje gasły coraz mocniej. Nagle, w ostatnich fragmentach odżyły natychmiastowo, a cały stadion eksplodował. Po piekielnym zamieszaniu, gigantycznej szamotaninie w polu karnym, Błaszczykowski zdołał ulokować piłkę między słupkami. Wszyscy pogrążyliśmy się w euforii, gdy sędzia podniósł rękę i odgwizdał spalonego. Słusznie, gdyż w tej sytuacji, to bramkarz wyznaczył linię spalonego. Swoją decyzją sędzia praktycznie zabrał nam nadzieję na mundial. Ale tak naprawdę zabraliśmy go sobie sami, słabą postawą w najważniejszych momentach.