menu

Remis jak porażka. Dla Lecha zwycięstwo z outsiderem to obowiązek! [KOMENTARZ]

8 października 2013, 19:40 | Wojciech Maćczak

Są mecze trudne, są łatwiejsze, bywa również sporo takich, które zespół po prostu musi wygrać niezależnie od okoliczności. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o drużynę wicemistrza Polski, która – przynajmniej z założenia – gra w tym sezonie o tytuł. Dla Lecha spotkanie z Podbeskidziem zdecydowanie zakwalifikować należy do tej trzeciej kategorii, a remis to nic innego, jak sromotna porażka.

Ile razy słyszeliśmy od trenerów ekstraklasowych drużyn, że ta liga jest wyrównana, że tu można punkty stracić z każdym? To bardzo popularne stwierdzenia, używane niemal zawsze przez szkoleniowców faworyzowanych drużyn przed spotkaniami, które ich podopieczni powinni wygrać. W ten sposób panowie z ławek trenerskich zabezpieczają się przed ewentualnym niepowodzeniem w spotkaniu ze słabeuszem z ogona tabeli. Bo w razie czego zawsze można przypomnieć: „przecież mówiłem przed meczem, że łatwo nie będzie”.

Podobnych sformułowań (tych przedmeczowych) zwykł używać szkoleniowiec poznaniaków Mariusz Rumak. Najczęściej wypowiedzi na temat rywala zaczynają się od sformułowania, że „to bardzo dobra drużyna”, a później słyszymy jeszcze, że „my nie patrzymy się na przeciwnika, tylko gramy swoje”. Tyle że nigdy nie słychać zapowiedzi w stylu „gramy o zwycięstwo”. A bardzo dobrym przeciwnikiem jest tak samo Legia, Wisła czy Śląsk, jak zamykające tabelę Podbeskidzie czy Korona. W sumie patrząc na ilość tych „bardzo dobrych drużyn” to z naszą ligą chyba nie jest tak źle, jak się większości wydaje. Bo zamykające tabelę Podbeskidzie zdaniem Rumaka „groźny rywal”.

Nigdy natomiast z ust szkoleniowca nie usłyszeliśmy, że „ten mecz mamy obowiązek wygrać”. Zrobimy wszystko – owszem, ale musimy wygrać – to już nie. A są takie spotkania, w których zdobycie trzech punktów jest obowiązkiem piłkarzy, walczących o najwyższe ligowe pozycje. Tak samo, jak zadaniem lekarza jest wyleczenie pacjenta. Bo kto korzystałby z usług medyka, który mając do czynienia z przeziębieniem stwierdzi, że każda choroba jest bardzo groźna i on zrobi wszystko, ale nie wie, czy uda mu się osiągnąć efekt?

Lech z Podbeskidziem miał obowiązek wygrać. Od początku spotkania piłkarze bardzo ambitnie ruszyli na przeciwnika, zgodnie z przedmeczowymi zapowiedziami starali się zdominować przeciwnika, ale gole nie padały. Zabrakło wykończenia, zdecydowania pod bramką rywala, a także jakości w przednich formacjach. Dokładnie – JAKOŚCI. Bo jak skomentować kolejne zupełnie niecelne strzały Hamalainena, niemogącego trafić w piłkę Claasena, czy odciętego od podań Teodorczyka? Ostatecznie „Kolejorz” sposobu na rywala nie znalazł, a bielszczanie z czasem się rozkręcali i gdyby Aleksandrowi Jagielle w ostatniej akcji meczu nie zabrakło zimnej krwi, to trzy punkty zostałyby pod Klimczokiem.

Co z tego wynika? Tyle że wicemistrz Polski nie potrafił wygrać z outsiderem. Zespół, który zaprezentował nas w europejskich pucharach (nie za długo, ale zawsze), nie dał sobie rady z drużyną, która w ubiegłym sezonie cudownie utrzymała się w lidze, a w tym zapewne znów będzie potrzebowała jakiejś boskiej ingerencji, by nie zlecieć z hukiem do pierwszej ligi. To wprost nie do pomyślenia, że poznańscy kibice muszą drżeć o wynik nawet z tak słabym rywalem. Bo powiedzmy wprost – jeśli ktoś zajmuje ostatnie miejsce w lidze, to JEST SŁABY. Gdzieś na stadionie ostatnio usłyszałem stwierdzenie, że fani Lecha mogą być zespołowi wdzięczni za jedno – teraz cieszą się z każdego zwycięstwa. Bo kiedyś niektóre były po prostu oczywiste.

Już po dziesięciu kolejkach poznaniacy mają osiem punktów straty do prowadzącej Legii i tylko reforma rozgrywek i dzielenie punktów sprawia, że zachowują realne szanse na tytuł. Nie zostawią ich jednak na długo, jeśli nadal będą trwonić punkty z drużynami, które powinni pokonać.


Polecamy