Rafał Leszczyński: Być może szum medialny w pewnym momencie mnie przerósł [WYWIAD]
- Może właśnie tak być, że w pewnym momencie to mnie przerosło. Człowiek nie był na to przygotowany. Na Zachodzie od małego uczą kontaktów z mediami i jak reagować na takie sytuacje. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w Polsce często jest tak, że młody zawodnik dostaje powołanie, jedzie na kadrę, a później z niej wraca i z pół roku musi się "odkręcać". Na pewno coś w tym jest, że szum medialny może przerosnąć - stwierdził nowy bramkarz Piasta Gliwice, Rafał Leszczyński.
fot. Anna Karczmarz / Polska Press
Pożegnanie z Dolcanem to dla ciebie trudny moment?
Z pewnością. Te sześć lat spędzonych w Dolcanie zleciało bardzo szybko. W tym czasie zdążyłem się jednak zżyć z klubem, ludźmi, którzy w nim pracują, oraz kibicami. Odchodzę stąd z ciężkim sercem, ale takie już są losy piłkarza. Każdy z nas chce zajść w swojej karierze jak najwyżej, osiągnąć jak najwięcej, więc przychodzi taki moment, kiedy należy wykonać krok do przodu.
To pożegnanie było takie, jak sobie wymarzyłeś, czy jednak liczyłeś, że będziesz grał cały czas?
Od dłuższego czasu mówiło się o moim odejściu. Byłem psychicznie gotowy, że – jak to w Polsce bywa – jak już coś będzie w miarę pewne, to dostanie się patelnią w łeb i po prostu trzeba będzie zejść na drugi tor. Nie obrażałem się jednak, skupiłem się na pomocy kolegom, w tym przypadku Mateuszowi Kryczce. Nie chciałem robić mu pod górkę, tylko raczej próbowałem doradzić w niektórych momentach, tak aby dobrze prezentował się na boisku.
Kibicowsko pożegnanie było chyba na najwyższym poziomie.
Fajnie, że tak się stało. Jestem bardzo wdzięczny trenerom, że zdecydowali się mnie wpuścić na te dwadzieścia sekund. Zawsze mogłem wejść, dostać jeszcze bramkę i dopiero by były jaja, prawda? (śmiech). Na pewno cieszę się, że tak się to potoczyło.
Zastanawia nas jedno. Dlaczego sędzia nie chciał cię wpuścić w tej końcówce?
Sędziemu chodziło o to, że mam białe getry. Zespół z Tychów też miał akurat tę część stroju w tym samym kolorze i arbiter chyba myślał, że się z nimi wymieszam. Mówiliśmy sędziemu, że to jest mecz pożegnalny, ale pozostawał głuchy na nasze prośby. Założyłem więc czerwone getry, a kierownik mówi do arbitra, że to moje ostatnie spotkanie w Dolcanie i mógłby mnie wpuścić, już jaj nie robić. A sędzia na to: trzeba było mówić, że to jest pożegnalny mecz! Nie wiem, czy jakieś żarty sobie robił, czy jak? Na pewno śmiesznie by było, gdybym nie zdołał wejść na boisko, a sędzia skończyłby mecz (śmiech).
Nie odnosisz wrażenia, że zasiedziałeś się w Ząbkach?
Pewnie trochę tak. Jakieś półtora roku, czy dwa lata temu zaczęła się pojawiać w głowie myśl, żeby zaryzykować i spróbować swoich sił gdzieś wyżej. Pamiętajmy jednak, że nie wszystko zależało ode mnie. Miałem ważny kontrakt z Dolcanem, a nie pojawiły się raczej oferty, które zadowoliłyby klub. Myślę, że dla prezesa Dolińskiego propozycja rzędu 300 tysięcy złotych to żadne pieniądze. Dla niego lepiej zatrzymać zawodnika w klubie, niż puścić go gdzieś za taką kwotę.
Zdaje się, że zimą była podobna argumentacja przy pozostawieniu w zespole Grzegorza Piesio. 100 tysięcy w Ząbkach nikogo nie satysfakcjonowało.
Dokładnie. Prezes Doliński jest bogatym człowiek i kwoty rzędu 100, 200, czy 300 tysięcy nie robią mu wielkiej różnicy.
Legia, Lechia, Górnik, Zagłębie, Bełchatów... Trochę tych nazw się przewinęło w kontekście twojego transferu. Gdzie było najbliżej?
Swego czasu, Paweł Wojtala, który wtedy był dyrektorem w Zagłębiu Lubin, przyjechał do Dolcanu na rozmowy, ale nic z tego nie wynikło. Można powiedzieć, że indywidualnie miałem już coś dograne, więc wystarczyła akceptacja transferu w Ząbkach. Kluby się jednak nie dogadały i zostałem w Dolcanie.
A nie było żadnego żalu, że nie chcą cię puścić i blokują rozwój?
Wiadomo, może kiedyś taka myśl się pojawiła, ale nie mam absolutnie żadnych pretensji. Szanuję ten klub i ludzi, którzy tutaj są. Gdy podpisujesz kontrakt na trzy lata, masz świadomość, że może ktoś chce cię w danym miejscu. To jest właśnie ryzyko długoterminowej umowy, ale również zabezpieczenie dla ciebie. Wiesz bowiem, że będziesz miał stabilizację.
Trafiłeś do Piasta. Tu szanse na grę powinieneś mieć większe niż w Legii czy Lechu. To ma dla ciebie znaczenie?
Prawda jest taka, że w nowym klubie nikt nie zagwarantuje ci, że będziesz grał. Wszystko zależy w dużej mierze od ciebie. Od tego, jak prezentujesz się na treningach i grasz w sparingach. Jest jeszcze wiele innych czynników, ale na pewno nigdy nie dostaniesz zapewnienia, że będziesz podstawowym zawodnikiem.
Podczas twojego pobytu w Ząbkach sporo się zmieniło…
Kiedy przychodziłem do Dolcanu, to otoczenie rzeczywiście było inne. Była tylko stara, mała trybuna, w której urzędował jedynie prezes. Później dostawiono kontener, w którym mieliśmy szatnie. A dopiero po pewnym czasie postawiono nową trybunę. Fajnie, że miasto w tym pomogło i myślę, że gdyby władze miejskie jeszcze bardziej się zaangażowały i dogadały się z prezesem Dolińskim, to może udałoby się stworzyć w Ząbkach jakieś dobre obiekty treningowe. Miejsca w końcu nie brakuje.
Za twoich czasów mocno rozwinął się również ruch kibicowski. Na mecze do Ząbek wciąż jednak nie przychodzi zbyt wielu fanów. Sądzisz, że w mieście jest potencjał, który klub powinien wykorzystać, aby przyciągnąć ludzi na stadion?
Też myślę, że ten ruch jest coraz lepszy. Wydaje mi się jednak, że klub powinien podjąć działania w celu jeszcze większej promocji. Dobrym pomysłem byłoby wysyłanie 2-3 osób do szkoły czy przedszkola. Tylko nie robić tego raz na rok, a kilka razy w miesiącu. Może przyniosłoby to jakiś efekt i tych ludzi zaczęłoby się pojawiać więcej. Na pewno jedną z przyczyn obecnego stanu rzeczy jest bliskość tak wielkiego klubu jak Legia. Jeśli ktoś ma do wyboru mecz "Wojskowych" i starcie Dolcanu z drużynami typu – z całym szacunkiem oczywiście – Puszcza Niepołomice czy Roztocza Szczebrzeszyn (śmiech), to wiadomo, na co postawi. Ludzie w Ząbkach są za Legią, więc spora ich część wybiera Łazienkowską.
Podczas twojego pobytu w Dolcanie była w Ząbkach kiedykolwiek drużyna na Ekstraklasę? Może to po prostu klub, któremu jest przeznaczona I liga i który pewnych rzeczy nie przeskoczy?
Z tym się nie zgodzę. W sezonie 2013/2014 byliśmy blisko awansu. Myślę, że to była drużyna, która mogła powalczyć o Ekstraklasę. Był taki moment, że niektórzy się bali, że Dolcan może awansować. Wiadomo, w rundzie rewanżowej trzy, czy cztery mecze nie poszły po naszej – także mojej – myśli. Te kilka wpadek nas przystopowało – gdyby nie one, mogliśmy jeszcze bardziej namieszać. Sądzę jednak, że w Ząbkach nadal jest zespół, który może awansować. W przyszłym sezonie – jeżeli z klubem nie pożegna się za wielu zawodników, a zespół zostanie jeszcze wzmocniony dwoma, czy trzema piłkarzami – będzie szansa, żeby powalczyć o czołówkę w I lidze.
Jeżeli chodzi o sezon 2013/14, pojawiały się komentarze, że odpuszczacie Ekstraklasę. Łatwo było to znieść?
Dla mnie to jest śmieszne. Ludzie – którzy coś takiego wymyślali – to w moich oczach pseudoznawcy. Przykład polskiej mentalności. Ktoś coś ma, a ja jako drugi człowiek nie chcę, żeby miał więcej, tylko marzę, żeby mu to wszystko zabrali, ukradli, żeby mu zdechł pies itd. W Dolcanie nie było żadnego odpuszczania. Zresztą, niech ktoś mi powie, po co mielibyśmy to robić? Każdy gra dla siebie, chce osiągać sukcesy i dlatego dawał wtedy z siebie 100 procent.
Trochę jak historia z Termalicą. Przecież parę razy sugerowano, że drużyna specjalnie odpuszcza awans, a ona na złość wszystkim uzyskała go w tym sezonie.
Można powiedzieć, że w przypadku Termaliki mieliśmy do czynienia ze zrządzeniem losu. Przecież ta drużyna miała niesamowitego pecha. Niemal pewny awans, już 90. minuta meczu, aż tu nagle na stały fragment gry wchodzi Michał Wróbel i strzela bramkę, która wszystko przekreśla. Zrządzenie losu i tyle.
Wasze trzecie miejsce na koniec rozgrywek i tak było wynikiem historycznym. Sukcesem, którego ojcem był Robert Podoliński. Co on miał w sobie takiego, że w ciągu trzech lat był w stanie zbudować w Ząbkach ekipę, która biła się o awans do Ekstraklasy?
Na pewno dużym zaskoczeniem dla innych drużyn było nasze ustawienie 3-5-2. Myślę, że dobre wyniki zaczęły się właśnie od momentu, kiedy nauczyliśmy się tego systemu, tak jak trener sobie tego życzył. Jego wielkim plusem była też charyzma, jest – można powiedzieć – dobrym PR-owcem. Wie, co kto i kiedy chce usłyszeć. Potrafił dobrze zmotywować. Przygotowanie fizyczne też było na wysokim poziomie. Pamiętam, że 2-3 lata temu mieliśmy również taką sytuację, że wszystkie drużyny już dawno pokończyły treningi, a my do 23 grudnia siedzieliśmy na siłowni i pracowaliśmy. Dzięki temu siła fizyczna na pewno poszła do góry i chyba to było później widać, że około 70 minuty niektórzy oddychali rękawami, a my włączaliśmy dopiero piąty bieg.
Ale "Wyborczej" nie można było wnosić do szatni?
Wiadomo jakie trener ma podejście. Zapalony "pisowiec" (śmiech). Zawsze można było się z nim trochę pokłócić na tematy polityczne. Wszystko odbywało się jednak na spokojnie, raczej w formie żartu i zabawy. Myślę, że jeśli chodzi o samą atmosferę za trenera Podolińskiego, to była bardzo dobra.
Z drugiej strony trener nie unikał mocnych słów wobec swoich zawodników, nie bał się nawet czasem wytknąć im błędów na konferencji prasowej, widzieliśmy to również w Cracovii.
To prawda. Na pewno jak wchodził do szatni, każdy – mimo że czasem było luźno – czuł respekt. Trener Podoliński dawał nam do zrozumienia, że to on jest dla nas, a nie my dla niego. Mówił otwarcie, że nie potrzebuje tutaj świętych krów i jeśli ktoś się chce na niego obrazić, to niech się obraża. Zawsze przypominał, że mamy swoje przygody z piłką, które potrwają do około 35. roku życia, i przede wszystkim od nas zależy, ile z nich wyciśniemy. Zachęcał do tego, żeby pracować indywidualnie poza treningami. Myślę, że to też był jeden z większych powodów poprawy wyników.
Wierzysz w to, że w Cracovii mogli go zwolnić piłkarze?
Na pewno jest tam kilku starszych zawodników, którzy są już dłużej w klubie, więc myślę, że jeśli nie było im po drodze z trenerem, to – może nie mogli go zwolnić – mogli nie dawać z siebie wszystkiego. Dziwnym trafem, jak odszedł z klubu, nagle zaczęły się dobre wyniki. Jak widać, przygotowani byli bardzo dobrze, bo w końcówce sezonu wytrzymywali te mecze i golili wszystkich po 3:0.
Wróćmy do ciebie. Druga połowa sezonu 2013/2014 nie była dla ciebie łatwa. To był czas po powrocie ze zgrupowania kadry w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Wtedy nie obrażałem się o to, że siedziałem na ławce. Zdawałem sobie sprawę z tego, że byłem w słabszej dyspozycji. Mówiąc szczerze, wkurzałem się sam na siebie. Zupełnie nie poznawałem się na treningach – bywały dni, że nie mogłem złapać piłki. Wszystko się waliło i do tej pory nie wiem, czym było to spowodowane. Na pewno sodówka do głowy mi nie uderzyła. Może chodziło o zmęczenie? W tamtym czasie – po okresie sylwestrowym – miałem tylko dwa, czy trzy dni wolnego. Zaraz mieliśmy wyjazd na zgrupowanie do ZEA, a to wiązało się choćby ze zmianą czasu. Przyzwyczajenie się nie jest wcale prostą rzeczą.
Jak tylko wróciłem ze zgrupowania, zacząłem przygotowania z Dolcanem. Na kadrze trenowałem przy 25 stopniach, a w Polsce gdzieś przy minus 15. Ogromna różnica, a na dodatek już na pierwszych zajęciach podkręciłem kostkę. Odpocząłem tylko trzy dni i – nadal odczuwając ból – zagrałem w sparingu z Legią. To był moment, kiedy w Warszawie byli mną zainteresowani, więc trenerzy Dolcanu zdecydowali, że wystąpię w tym meczu. Chcieli, żebym się pokazał. Poza jednym momentem – kiedy przelobował mnie Pinto – tamto spotkanie było dla mnie udane.
Po pierwszym powołaniu musiałeś pewnie kilka razy prosić najbliższych o uszczypnięcie. Wielu ludzi na pewno pierwszy raz usłyszało wtedy nazwisko: Rafał Leszczyński.
Może ci, którzy się trochę mocniej interesują piłką, to coś tam słyszeli, ale jest taka szansa, że spora część rzeczywiście nie znała mnie wcześniej. Ta historia z powołaniem jest dosyć niezwykła, opowiadałem ją już kilka razy. Około godziny 10 miałem trening bramkarski z dzieciakami w Dolcanie, trochę się z nimi bawiłem i w tym czasie zadzwonił do mnie trener Podoliński. Powiedział, żebym obserwował powołania do pierwszej reprezentacji, bo może być petarda. Pomyślałem, że jaja sobie ze mnie robi, jak to ma w zwyczaju pożartować. Ale gdzieś ta myśl została, później patrzę na tę listę i mówię: jestem! Petarda, nie?
Ale później telefony od dziennikarzy, znajomych...
Półtorej godziny miałem telefon cały czas przy uchu. Po trzydziestu minutach musiałem podłączyć go pod ładowarkę, bo był tak gorący i już zaczęła mi bateria wysiadać. Było to fajne przeżycie i coś, czego raczej do końca życia nie zapomnę.
Ten szum nie był dla ciebie za duży?
Może właśnie tak być, że w pewnym momencie to mnie przerosło. Człowiek nie był na to przygotowany. Na Zachodzie od małego uczą kontaktów z mediami i jak reagować na takie sytuacje. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w Polsce często jest tak, że młody zawodnik dostaje powołanie, jedzie na kadrę, a później z niej wraca i z pół roku musi się "odkręcać". Na pewno coś w tym jest, że szum medialny może przerosnąć.
Wspomniałeś o sodówce – drażniły cię komentarze tego typu?
Szczerze? W tym wszystkim najbardziej dotykały teksty – nie wiadomo o czym – pisane przez niektóre portale. Można było z nich wywnioskować, że to moja wina, że trener Nawałka powołał mnie do reprezentacji. Zaczęto pisać, że mi nie szło, bo odwaliło mi po powołaniu. Tylko że tak nie było. Osoby w klubie oraz koledzy z drużyny mogą potwierdzić, że moje podejście praktycznie w ogóle nie uległo zmianie.
To powołanie musiało tym bardziej zaskoczyć, że wcześniej nie grałeś przecież zbyt dużo w młodzieżówce.
To prawda, uzbierało się tego jedynie ze 2-3 występy. Wcześniej przychodziły czasem powołania, ale mecze kadry bardzo często kolidowały ze spotkaniami ligowymi i trener po prostu chciał mnie mieć tutaj. Pewnie gdyby nie to, kilka razy więcej pojechałbym na młodzieżówkę.
W szatni były jakieś żarty po powołaniu? Taka sportowa szydera?
Na pewno pozytywna, wiadomo, jak to jest. Czasem nawet do tej pory się to pojawiało. Szatnia piłkarska jest specyficzna, ale jeśli ktoś ma dystans do siebie, to naprawdę jest się z czego pośmiać. Z powołaniem też było kilka ciekawych historii.
Ktoś ci robił najlepsze żarty? Może Maciej Humerski?
Naprawdę było tego sporo. Wiadomo, "Humer" jest – jak to się mówi – "szalonym szaleńcem", więc swoją rolę odegrał.
Mówił, że nie tego bramkarza powołali z Dolcanu?
(śmiech). Już nie pamiętam, czy coś takiego było, ale jest szansa, że mogło się trafić. Wiadomo, jak to w polskiej piłce jest. Szyderka, szyderka i jeszcze raz szyderka. Było śmiesznie.
Po zakończeniu tego ostatniego meczu z GKS Tychy była taka sytuacja, że podpisywałeś małemu chłopakowi rękawice i on powiedział, że grałeś w reprezentacji, na co zripostowałeś: ja tylko byłem.
Cóż, taka jest prawda, ja tylko byłem. Zaliczyłem bardzo przyjemny epizod. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś doprowadzić do tego, aby to nie był tylko ten jeden mecz.
Gdy dotarłeś na zgrupowanie, znalazłeś się wśród tych wszystkich znanych twarzy, które do tej pory mogłeś podziwiać wyłącznie w telewizji. Miałeś taki moment, że przypomniałeś sobie pierwsze lata treningów i niejako zdałeś sobie sprawę, że to co robisz ma sens?
Na pewno. Wiecie, jeśli widzisz takich gości co tydzień w telewizji, na wielkich stadionach, a potem masz przyjemność z nimi potrenować, to marzenia się spełniają. Na pewno fajna nagroda za ten czas, który do tej pory poświęciłem piłce, i chciałoby się, żeby było tego więcej.
Jeszcze co do żartów, dzieliłeś pokój z Arturem Jędrzejczykiem, który jest z nich znany. Wyciął ci jakiś numer?
Nie, nie, było spokojnie. Raczej rozmawialiśmy z Jędzą o czasach Dolcanu. Wspominaliśmy historie, które tutaj się wydarzyły. Była kupa śmiechu.
Ze wszystkimi byłeś od razu na ty, czy zdarzyło się do kogoś powiedzieć na Pan? Bartek Drągowski wspominał w jednym z wywiadów, że gdy wchodził do szatni Jagiellonii, to "panował" tylko.
Nie chcę mi się w to wierzyć (śmiech). Nie, nie było do nikogo na pan. Wiadomo, trzeba było wejść i stawić temu czoła. Na pewno był jakiś stres, ale na szczęście wszystko się udało.
Myślisz, że twoje powołanie do kadry wynikało z faktu, że byłeś już wcześniej obserwowany przez trenera bramkarzy Jarosława Tkocza? Wiemy, że gdy pracował on jeszcze wraz z Adamem Nawałką w Górniku Zabrze, było pewne zainteresowanie twoją osobą.
Faktycznie, było zainteresowanie. Szczerze mówiąc, nigdy nie wnikałem, dlaczego zostałem powołany. Wiem, że faktycznie trener Tkocz mnie obserwował i może zostałem mu w pamięci. Gdy jeszcze pracował w Górniku, zdarzało mu się wpadać czasem na mecze Dolcanu. Ale czy miało to wpływ na decyzję trenera Nawałki? Nie wiem.
Ostatnio znów pojawił się na stadionie przy okazji meczu z GKS Tychy. Była okazja porozmawiać?
Nie było nawet kiedy. Ostatni mecz to też było jakieś spore przeżycie dla mnie i okazja do pożegnania się z kibicami. Rozdało się trochę autografów, koszulek, rękawic...
Myślisz, że skoro zaliczyłeś już przygodę w reprezentacji, to teraz, jeśli dobrze wypadniesz w Piaście, nieco łatwiej będzie do niej wrócić?
Muszę się obronić na boisku, jeśli uda mi się to zrobić, trener Nawałka to doceni. Nie ma sensu dywagować o jakichś handicapach. Dobrym przykładem tej tezy jest właśnie Drągowski. Zagrał kilka niezłych meczów i mówi się, że powinien dostać swoją szansę.
Był jakiś kontakt z kadry po ostatnim zgrupowaniu?
Kilkukrotnie rozmawiałem z trenerem Tkoczem. Po meczu w Chojnicach(ostatnia kolejka sezonu 2013/14 -przyp.red.), w którym naderwałem mięsień dwugłowy, trener załatwił mi nawet zabiegi na Legii u doktora Spałka. Po meczu z Niemcami złożyłem gratulacje, więc jeśli chodzi o kontakt, nie jest to tak, że było i nie ma.
Mówiłeś wcześniej o zainteresowaniu Legii. Żałujesz, że nie trafiłeś na Łazienkowską? Ostatecznie zdecydowano się tam na Łukasza Budziłka.
Żałuję, bo było blisko tych przenosin. Na pewno na decyzję Legii wpływ miało także to, że za mnie trzeba było zapłacić, a Łukaszowi kończył się kontrakt w GKS-ie Katowice, więc nie było trzeba za niego wykładać nawet złotówki.
Ale żałujesz, patrząc na to, jak potoczyły się losy Budziłka w Legii?
Nie wiem, dlaczego jemu się nie udało. Sam żałuję, że nie było mi dane trafić na Łazienkowską. Dla mnie – jako warszawiaka – byłoby to spełnienie marzeń. Myślę zresztą, że – niezależnie od klasy rywali – podjąłbym rękawicę i próbował walczyć o miejsce w składzie. Nie byłoby tak, że odszedłbym po sześciu miesiącach czy roku.
Miałeś jednak okazję trenować w Warszawie.
To były tylko trzy dni. Wszystko było załatwiane przez dyrektora Szczęsnego, który chciał żebym zobaczył, jak wygląda praca w największym klubie w Polsce. Żebym poobserwował, jak wygląda od środka najlepiej zorganizowany klub w Polsce. Żebym wiedział, do czego mam dążyć w przyszłości. Te treningi były fajnym przeżyciem i wiadomo, że człowiek chciałby trafić do tego klubu.
Na miejscu spotkałeś Krzysztofa Dowhania – prawdopodobnie najlepszego trenera bramkarzy w Polsce.
W Polsce na pewno, a nie jestem pewien, czy nawet nie w Europie. To wielka osobowość, a dla mnie była to świetna sprawa, że miałem okazję z nim potrenować. Fajnie, że teraz, jeżeli się gdzieś miniemy, możemy pogadać.
Wtedy razem z tobą trenowali też Szumski, Antolović, Skaba… Czułeś się od nich gorszy?
W ogóle nie patrzyłem na to w ten sposób. Nie zastanawiałem się, czy jestem od nich słabszy, lepszy, czy może wszyscy jesteśmy na mniej więcej tym samym poziomie. Po prostu cieszyłem się z możliwości treningów w najlepszym klubie w Polsce. To było dla mnie najważniejsze.
W reprezentacji miałeś chyba jednak cięższe treningi?
W reprezentacja specyfika treningów jest inna niż w klubie, więc…
A z których schodziłeś bardziej zmęczony?
Treningi w Legii były już pięć lat temu. Nawet nie pamiętam, czy byłem po nich zmęczony. Dla mnie było to po prostu wielkie przeżycie. Z kolei u trenera Nawałki zajęcia były intensywne, ale wszystko było robione z głową. Treningi w reprezentacji mają bardziej pomóc w podtrzymaniu formy, aniżeli jej wypracowaniu. Tego nie da się bowiem zrobić w trzy dni.
A porównując trening strzelecki z tym, z którym miałeś do czynienia w Dolcanie?
Nie ma nawet co porównywać poziomu I ligi i reprezentacji. W kadrze wszystko działo się szybciej, bardziej dokładnie i lepiej technicznie. Na kadrze naprawdę trzeba było się mocno natrudzić, żeby odbić jakiś fajny strzał.
Ale w samych zajęciach też jest różnica. Byłeś zaskoczony po pierwszych treningach w kadrze?
Różnica jest na pewno, aczkolwiek trzeba też spojrzeć na kwestie organizacyjnie. Pod tym względem w reprezentacji wszystko stoi na najwyższym poziomie. Wiadomo, że w I lidze wygląda to trochę inaczej. A jeżeli chodzi o trening piłkarski, to – tak jak mówiłem – różnica jest nie tyle w doborze ćwiczeń, co w jakości ich wykonania.
Co do treningów, sporo było dobrych trenerów bramkarzy, którzy stawali na twojej drodze.
Z pewnością było ich kilku podczas mojego pobytu w Dolcanie. Jak przychodziłem do klubu, trenerem był Marek Chański, później Jerzy Zych, następnie Mariusz Liberda, w pierwszej części ostatniego sezonu Piotr Wojdyga i na koniec Andrzej Woźniak. Spotkałem więc na swojej drodze parę znanych osób. Ci trenerzy mieli łącznie pewnie 600-700 meczów w Ekstraklasie, więc można było się od nich sporo nauczyć. Od każdego czegoś nowego.
Treningi były zróżnicowane?
Prawie wszyscy prowadzili treningi bazujące na technice. Inaczej było tylko u trenera Wojdygi, u którego praca techniczna była połączona z interwałami. U nikogo nie trenowałem tak ciężko jak u niego. Ale gdyby nie on, nie przebywałbym tak często na siłowni, więc za to muszę mu podziękować.
Trener Wojdyga współpracował z trenerem Sasalem, który odszedł już w połowie sezonu. Odnosiłeś wrażenie, że jesienią 2014 z Dolcanem działo się coś nie tak?
Podejrzewam, że dwa mecze pod rząd – które były praktycznie wygrane, ale ostatecznie uzyskaliśmy w nich tylko remisy – mogły mieć wpływ na to, że trenera Sasala nie było już z nami wiosną. Nikt z nas, zawodników, nie zastanawiał się jednak jakoś szczególnie, dlaczego trener odszedł. My byliśmy od robienia tego, czego oczekiwano od nas w klubie. Odszedł trener Sasal, przyszedł trener Dźwigała, a my robiliśmy swoje. Zmieniliśmy nieco styl gry, ale sami musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, za którego szkoleniowca drużyna prezentowała się lepiej. Po wynikach widać natomiast, że był to dobry ruch.
A może za Sasala brakowało chemii w szatni?
Być może ktoś miał do kogoś pretensje, czy coś takiego… Sam nigdy nie narzekałem na trenerów, z którymi pracowałem. Nie chodziłem i na nich nie gadałem. Zresztą, nie mam takiego zamiaru. Między mną a trenerem Sasalem na pewno nie brakowało chemii. Jeżeli rzeczywiście były jakieś nieporozumienia, to musielibyście pytać o to innych zawodników.
Ale w szatni musiało się robić nerwowo.
Na pewno. Nie ma co ukrywać, że pod koniec kadencji trenera Sasala na treningach, czy w szatni dochodziło do nerwowych sytuacji. To było jednak normalne – jak nie idzie, szukasz bodźca, który pobudzi drużynę. Nie chcę już jednak odgrzewać starych kotletów.
Sam po jednym meczu powiedziałeś, że jesteście „mongołami”.
Tak, ale co innego można powiedzieć w takiej sytuacji? Jakich użyć słów, kiedy – grając dwa mecze z rzędu u siebie – najpierw prowadzisz 2:0 do 90. minuty, a kończysz 2:2, a tydzień później masz wynik 2:1, ale w 93. minucie tracisz bramkę i ostatecznie remisujesz? W ogóle nie wyciągaliśmy wniosków. Jesienią było kilka spotkań, w których prowadziliśmy, ale ostatecznie remisowaliśmy albo nawet przegrywaliśmy… Ewidentnie czegoś nam brakowało. Może charakteru? Naprawdę nie wiem. Najważniejsze, że po przyjściu trenera Dźwigały takie sytuacje nie miały już miejsca. Może miał inne podejście, inaczej z nami rozmawiał? Trudno powiedzieć, ale nie chcę oceniać obu szkoleniowców, bo obu ich szanuję.
Trener Dźwigała stwierdził po meczu z GKS-em, że jak tylko przyszedł, to od razu powiedział wam, że – mimo straty – chcecie Ekstraklasy.
Dokładnie tak było. Przyszedł na pierwszy trening i powiedział, że w każdym meczu gramy o zwycięstwo, a naszym celem jest awans na koniec sezonu. Wiadomo, że to była dobra rozmowa motywacyjna, aczkolwiek dzięki niej mieliśmy wysoką zawieszoną poprzeczkę. Zresztą, kiedy wygraliśmy cztery pierwsze mecze, naprawdę zapaliło się światełko w tunelu. Poczuliśmy, że rzeczywiście jest szansa na awans, zwłaszcza że ograliśmy Termalicę oraz Miedź. Później, kiedy zanotowaliśmy kilka słabszych wyników, naszym celem stała się walka o czwarte miejsce.
Nie myślisz, że ta rozmowa była tylko sposobem na zmotywowanie was? Że tak naprawdę nie chodziło o awans?
Być może ci – którzy nie byli tu dwa lata temu – tak do tego podchodzili. Wtedy też po jesieni nasza sytuacja nie była zbyt wesoła. Zajmowaliśmy jedenaste, czy dwunaste miejsce, ale wiosną przyszła seria siedmiu lub ośmiu wygranych z rzędu, a my wskoczyliśmy na podium. Wtedy wszyscy zaczęli nagle mówić, że walczymy o Ekstraklasę. Z góry nie można więc skreślać nikogo. Zresztą, gdybyśmy w poprzednim sezonie wygrali wszystkie mecze wiosną, to wywalczylibyśmy ten awans. Słów trenera nie można zatem traktować jak bajki.
Masz wrażenie po tym jak poznałeś ten klub od środka i ludzi, którzy tu są, że Dolcan będzie szedł do przodu i za kilka lat rzeczywiście może awansować do Ekstraklasy?
Nie za kilka lat, tylko za rok może zdobyć tę Ekstraklasę. Dlaczego nie? Ten klub cały czas się rozwija. Ostatnio poczynił solidne wzmocnienia, infrastrukturalnie też wszystko idzie w dobrym kierunku. Zaraz będzie oświetlenie, w przyszłym roku podgrzewana murawa. Jest również pomysł, że jeśli udałoby się ten awans wywalczyć, to pojawi się druga podobna trybuna, naprzeciwko obecnej. Na pewno miejsca tutaj nie brakuje, żeby to wszystko rozbudować i aby warunki były jeszcze lepsze.
Rozmawiali: Konrad Kryczka/Ekstraklasa.net, Wojciech Piela/RDC