menu

Piłkarze Lechii Gdańsk nie byli artystami, a rzemieślnikami. Klub spełnia sen o PGE Narodowym

12 kwietnia 2019, 08:00 | Paweł Stankiewicz

Piłkarze Lechii spełniają marzenia swoje i kibiców. Wygrali półfinał z Rakowem Częstochowa i zmierzą się 2 maja z Jagiellonią Białystok w finale Totolotka Pucharu Polski na Stadionie Narodowym w Warszawie.

Na zdjęciu: piłkarze Lechii Gdańsk i Rakowa Częstochowa
Na zdjęciu: piłkarze Lechii Gdańsk i Rakowa Częstochowa
fot. Janusz Strzelczyk

Blisko tysiąc fanów biało-zielonych przyjechało do Częstochowy wspierać piłkarzy w walce o upragniony finał. Pod Jasną Górę dostali się specjalnym pociągiem oraz prywatnymi samochodami. Stadion w Częstochowie ma swoje ograniczenia i zapewne na trybunach nie mogłoby zasiąść aż tylu kibiców Lechii gdyby nie ich dobre relacje z sympatykami Rakowa. Atmosfera była świetna, nie zabrakło fajerwerków, kibice z piłkarzami świętowali awans i skandowali „Puchar jest nasz”. Po meczu w Częstochowie mobilizacja w Gdańsku musi być znacznie większa, bo przed kibicami Lechii wyjazd na Stadion Narodowy do Warszawy. Dusan Kuciak, bramkarz gdańskiego zespołu, miał po meczu powiedzieć fanom, że oczekuje 30 tysięcy kibiców z Gdańska na wielkim finale.

CZYTAJ TAKŻE: Co ze zdrowiem Artura Sobiecha? Piotr Stokowiec, trener Lechii Gdańsk: Niektórym pokrzyżujemy plany na majówkę

- Na tym etapie rozgrywek najważniejsze jest, aby wygrywać i awansować dalej. To osiągnęliśmy. Absolutnie nie wstydzę się ani stylu, ani grania mojej drużyny. Jeśli nie stać nas na artyzm, to trzeba postawić na rzemiosło. Jestem dumny z mojej drużyny. Myślę, że zasłużyliśmy na ten finał. Dedykujemy go kibicom, żeby fajnie spędzili w Warszawie majówkę. Niektórym być może pokrzyżujemy plany, ale uważam że ten zespół zasłużył, by zagrać na Stadionie Narodowym. Z drużyn ekstraklasy tylko Lechia mogła utrzeć nosa Rakowowi. W pierwszej połowie meczu, gdy graliśmy pod wiatr, grało się trudnej. Nie ma co się oszukiwać. Jeśli chodzi o płynność, to nie mieliśmy tego pod kontrolą, tak jakbyśmy chcieli. Ta gra była raczej szarpana, ale graliśmy w sposób, do którego przyzwyczailiśmy naszych kibiców, czyli skutecznie, konsekwentnie i wyrachowanie - powiedział Piotr Stokowiec, trener biało-zielonych.

Szkoleniowiec gdańskiego zespołu miał po meczu dobry humor i trudno się temu dziwić.

- Awansować do finału to nie jest byle co. Cieszymy się, ale przed nami praca do wykonania w finale. Nie można mówić o spełnieniu. To dopiero będziemy mogli zrobić po sezonie. Mamy prawo się cieszyć, ale nie za długo. To, że ja tutaj na pokaz się nie cieszę, nie oznacza, że nie mam wewnętrznej satysfakcji. Z Rakowem nie jest łatwo grać - powiedział.

Martwił się tylko urazem bohatera z Częstochowy, czyli Artura Sobiecha, który strzelił zwycięskiego gola, ale po pół godzinie musiał opuścić boisko z urazem głowy. Zresztą od razu został przewieziony do szpitala. Sobiech boisko opuszczał chwiejnym krokiem, a w szatni miał problem, aby utrzymać się na nogach. Koledzy z drużyny przyznawali, że napastnik Lechii na boisku nie stracił przytomności, ale widać było, że nie czuje się najlepiej.

CZYTAJ TAKŻE: Seksistowski skandal w Hiszpanii. Szokujące wymagania dla kobiet do pracy przy wyścigach samochodowych? [wideo]

- Obawiam się o Artura Sobiecha. Pojechał do szpitala na badania, a wstępne objawy wskazują na wstrząśnienie mózgu. Urazy nas trochę dziesiątkują. Do tego lekko kontuzjowany jest Patryk Lipski, a teraz niewiadomą jest stan zdrowia Artura - mówił Stokowiec.

Na szczęście, ze zdrowiem Artura wszystko jest dobrze. Napastnik przeszedł szczegółowe badania w szpitalu w Częstochowie, w tym tomograf komputerowy. Piłkarz nie doznał wstrząśnienia mózgu i wrócił klubowym autokarem do Gdańska. Jego głowa jednak w tym meczu mocno ucierpiała, było też konieczne zszywanie. Sobiech raczej dostanie wolne w najbliższy weekend, ale na pierwszą kolejkę fazy mistrzowskiej będzie gotowy do gry.

Lechia jest już w finale Pucharu Polski, ale piłkarze nie traktują tego, jak wielki sukces. Cieszą się, ale podkreślają, że będą chcieli zdobyć to trofeum. W historii klubu to trzeci finał Pucharu Polski. W 1955 roku biało-zieloni przegrali w finale z Legią Warszawa, ale w 1983 roku sięgnęli po trofeum ogrywając Piasta Gliwice. Lechia może też zostać trzecim klubem w historii Pucharu Polski, który zdobędzie trofeum nie grając ani jednego meczu u siebie.

- Jest sukces, ale przed nami finał. Pojedziemy do Warszawy po to, aby go wygrać. To jest właśnie następny krok. Będziemy chcieli koniecznie zwyciężyć i na tym się skoncentrujemy - przyznał Flavio Paixao, kapitan Lechii.

- Cieszymy się z awansu do finału, ale już zapominamy o Pucharze Polski, bo przed nami ważny i bardzo trudny mecz ligowy z Cracovią - nie ukrywa Lukas Haraslin, po którego dośrodkowaniu padł zwycięski gol dla biało-zielonych. - Postanowiliśmy sobie, że chcemy zagrać na Stadionie Narodowym, bo to jest marzenie każdego zawodnika i właśnie to osiągnęliśmy. Mecz w Częstochowie był bardzo trudny i chyba nie zgrałem jeszcze meczu tak fizycznego i w którym byłoby tyle walki.

Haraslin przyznał, że Stadion Narodowy widział tylko z okien pociągu i cieszy się, że drużyna Lechii na tym obiekcie w Warszawie powalczy o Puchar Polski. Po meczu lekko utykał, ale szybko uspokoił w kwestii swojego stanu zdrowia.

- Wszystko jest dobrze. Zostałem tylko nadepnięty na palec i trochę zmienił kolor, ale jeden dzień i ból minie - powiedział słowacki skrzydłowy.

Piłkarze Lechii spełnią swój sen o Stadionie Narodowym, bo tylko nieliczni z gdańskiej drużyny mieli okazję na nim zagrać. W takiej sytuacji są chociażby Daniel Łukasik czy Sobiech. Pozostali będą mieli szansę spełnić swoje marzenie i pierwszy raz wystąpić na tym stadionie.

- Widziałem Stadion Narodowy tylko z zewnątrz, przejeżdżając obok niego. Nigdy na nim nie grałem, nie byłem nawet jako kibic - zdradza Patryk Lipski, pomocnik Lechii. - Został nam jeszcze jeden krok, żeby Puchar Polski po wielu latach wrócił do Gdańska. Jeszcze nie spełniłem marzenia, bo wiele drużyn grało w finale, a nikt o nich nie pamięta. Chcemy wygrać ten finał. Stadion Narodowy działa na wyobraźnię, a zagrać na nim to przyjemność i zaszczyt.

Patryk mógł mieć zły nastrój, bowiem w 70 minucie wszedł na boisko, a już 12 minut później zastąpił go Steven Vitoria.

- Nie zdarza się zbyt często, żeby były tak szybkie zmiany. Taka była decyzja trenera i widocznie tego potrzebowała drużyna. Najważniejsze, że cel został osiągnięty. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że po wejściu na boisko, zszedłem z niego przed końcem meczu. Jestem profesjonalistą i nie mam zamiaru obrażać się na trenera. Może właśnie dzięki temu wygraliśmy, bo wszedł Steven Vitoria, który jest wyższy, gra lepiej głową ode mnie, w Raków w końcówce meczu przesunął wysokich obrońców w nasze pole karne. Myślę, że była to dobra decyzja taktyczna trenera - przyznał „Lipa”.

- Zmiany były taktyczne. Nie były spowodowane tym, że zawodnicy grali słabo. Trzeba to było tak przebudować skład w danym momencie. Nie mam do nikogo pretensji. Tak ten mecz widziałem taktycznie i biorę to absolutnie na siebie. Znam tę drużynę i wiem, kiedy mogę jej pomóc - zakończył Stokowiec.

Seksistowski skandal w Hiszpanii. Wymagania do pracy przy wyścigach samochodowych? Duży biust

RUPTLY / x-news