Przestrzelić jak Arjen Robben czyli pechowiec sezonu
Kto pamięta Marca Overmarsa, znakomitego skrzydłowego m.in. Arsenalu Londyn i FC Barcelony oraz reprezentacji Holandii, ten nie dziwi się, że na początku kariery Robben był określany jako jego następca. Oczarował wszystkich. Zabójczą szybkością połączoną ze znakomitą kontrolą nad piłką siał postrach wśród obrońców.
Za oceanem w koszykarskiej lidze NBA na zawodnika, który w najważniejszych momentach spotkania bierze na siebie odpowiedzialność za wynik (np. w ostatniej akcji meczu), chwyta piłkę, oddaje rzut i trafia, mówi się: clutch player. Aby na to miano zasłużyć, nie wystarczy rozstrzygnąć spotkania raz czy dwa. Michael Jordan, Reggie Miller czy Larry Bird ze starszego pokolenia lub aktualnie biegający po parkietach NBA Kobe Bryan, Dwayne Wade lub Dirk Nowitzki wielokrotnie oddawali rzuty decydujące o wyniku pojedynczych spotkań czy nawet o zdobyciu mistrzostwa.
Amerykanie prowadzą nawet odrębne statystyki, z których wynika, jaki zawodnik jest najbardziej clutch. Gdyby takowe były sporządzane w piłce nożnej, Arjen Robben prawdopodobnie nie załapałby się nawet do pierwszej pięćdziesiątki.
- To było żenujące. Dortmund zrobił kolejny krok w kierunku mistrzostwa i można już praktycznie powiedzieć, że obronił tytuł - powiedział Robben po spotkaniu z Borussią, w którym ważyły się losy mistrzostwa Niemiec. Holender przy wyniku 0:1 w 86. minucie nie strzelił karnego i zaprzepaścił nadzieję Bayernu na tytuł. Gol na 1:1 mógł być punktem zwrotnym całego sezonu. Wcześniej, przy wyniku bezbramkowym, nie trafił z dwóch metrów do pustej bramki.
Po przestrzelonej jedenastce w sobotnim finale Ligi Mistrzów z Chelsea Londyn definitywnie został największym przegranym sezonu nie tylko w Niemczech, ale też w całej Europie. Mógł być bohaterem, a tak pozostaje mu zanucić tekst z piosenki Kuby Sienkiewicza "A miało być tak pięknie". Podobne, melancholijne klimaty towarzyszyły mu w 2010 r. po finale mistrzostw świata w RPA. W 62. minucie spotkania z Hiszpanią po kapitalnym podaniu Wesleya Sneijdera znalazł się w sytuacji sam na sam z Ikerem Casillasem. Do dziś wielu fanów zastanawia się, jak mógł tego nie strzelić.
Łukasz Madej, zawodnik Śląska Wrocław, komentując zmarnowaną przez siebie sytuację w meczu ligowym z Podbeskidziem, stwierdził, że "przestrzelił jak Robben". Od soboty taki związek frazeologiczny właściwie mógłby na stałe wejść do słownika mowy piłkarskiej. Madejowi chodziło o pudło w meczu z Dort-mundem, natomiast wachlarz spektakularnych pomyłek Holendra jest szeroki. Tak więc - do wyboru, do koloru, w zależności od kontekstu.
Nie kończąc nawet 17 lat, miał już za sobą debiut w Eredivisie. Dokładnie 3 grudnia 2000 r. jako piłkarz FC Groningen pojawił się na boisku w spotkaniu z RKC Waalwijk. Oczarował wszystkich. Zabójczą szybkością połączoną ze znakomitą kontrolą nad piłką siał postrach wśród obrońców. Szybko zyskał przydomek Latający Holender.
Po dwóch latach kupiło go PSV Eindhoven, gdzie stworzył niesamowity duet z Mateją Kežmanem. Nagrodą był debiut w reprezentacji Holandii 30 kwietnia 2003 r. w zremisowanym 1:1 meczu z Portugalią. Kariera Robbena nabierała tempa. Interesowały się nim największe kluby na czele z Manchesterem United i Realem Madryt. Zbliżały się mistrzostwa Europy 2004 w Portugalii. I nagle szok. Lekarze wykryli u Arjena raka jąder.
Piłka zeszła w jego życiu na dalszy plan, jedynym marzeniem był powrót do zdrowia. Niewiadomą było, czy wybiegnie jeszcze kiedykolwiek na boisko. Holender nie poddał się chorobie, co więcej - zagrał w mistrzostwach i zaprezentował się znakomicie. Na tyle, że jego usługami zainteresował się sam Jose Mourinho zaczynający pracę w Chelsea Londyn. Ostatecznie latem 2004 r. za 12 mln funtów przeniósł się do zachodniego Londynu.
W stolicy Anglii wraz z kolegą klubowym Damianem Duffem byli uważani za najlepszych skrzydłowych ligi. Kręcili obrońcami, aż miło. Jednak dla taktycznego pedanta, jakim jest i był Mourinho, nawet najefektowniejsze zwody są nic niewarte, jeśli nie idą w parze z rzetelną grą w obronie. Robben twierdził, że najgroźniejszy jest z piłką przy nodze i nie może marnować sił na bronienie dostępu do bramki. Jakby tego było mało, do Holendra szybko została przypięta łatka "nurka", który wywraca się i symuluje faule przy każdej okazji. Irytowało to zarówno przeciwników, jak i kolegów z drużyny, a przede wszystkim samego José Mourinho.
Mimo słabego sezonu 2006/2007, w którym większość czasu leczył kontuzję, nowy trener Realu Madryt Bernd Schuster zapragnął mieć Holendra w szatni Królewskich. Transfer za 36 mln euro był największym wydatkiem za kadencji prezesa Realu Ramóna Calderona. I chyba największym niewypałem. Robben poza pierwszą rundą sezonu rozczarowywał albo leczył co chwila najróżniejsze urazy. Kariera w Madrycie skończyła się wraz z przyjściem do klubu... Jose Mourinho. Mimo znakomitych występów w sparingach przed sezonem Portugalczyk nie wyobrażał sobie ponownej współpracy z Robbenem i za 25 mln sprzedał go do Bayernu.
W Niemczech gwiazda Holendra rozbłysła ponownie. W drugim sezonie występów w Bawarii został uznany za najlepszego zawodnika Bundesligi (2010 r.), mimo że grał bardzo egoistycznie, do czego zresztą przyzwyczaił. W minionym sezonie Latający Holender pokazał, że wreszcie dojrzał jako piłkarz. Zaczął dostrzegać kolegów, wracał do obrony, harował na całej szerokości boiska. I jak na przekór, nie wygrał nic (jeśli finał Ligi Mistrzów to nic). Chyba że na Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie osiągnie sukces. Oczywiście, pod warunkiem że nie będzie musiał strzelać karnego.