Dariusz Banasik: Nie jestem przyzwyczajony do systemu, w którym wszystko dzieje się na ostatnią chwilę
- Wydaje mi się, że wykonałem dobrą robotę i w normalnym klubie już dawno powinienem mieć przedstawioną propozycję umowy, powinny być prowadzone rozmowy. A w Pruszkowie tego brakowało. Nie widziałem chęci ze strony władz. To mnie trochę przeraziło - mówi w rozmowie z nami nowy trener Pogoni Siedlce, a do niedawna szkoleniowiec Znicza Pruszków, Dariusz Banasik.
fot. Krzysztof Kapica/Polskapresse
Kamień spadł z serca, że po odejściu ze Znicza udało się tak szybko znaleźć nowy klub?
(śmiech) Na pewno. Jestem bardzo zadowolony, aczkolwiek nie miałem w swojej karierze sytuacji, żebym przez dłuższy czas pozostawał bez pracy.
Rozmowy nie trwały chyba jednak zbyt długo.
Praktycznie wystarczyło, żebyśmy odbyli jedną, konkretną rozmowę. Później trzeba było jeszcze przyjechać na drugą i wszystko było już załatwione.
Na pierwszym treningu Pogoni pojawiło się tylko 14-15 zawodników. Był pan zdziwiony?
W pewnym stopniu było to zaskoczenie, ale nie było też co panikować. Czterech, czy pięciu chłopaków grało w drugim zespole. Zależało nam na tym, żeby rezerwy awansowały. Chcemy, żeby druga drużyna też grała w odpowiedniej klasie rozgrywkowej. Dwóch innych zawodników dostało ode mnie wolne, bo mieli do załatwienia jakieś sprawy osobiste. No i był jeszcze Mateusz Żytko, który trenował indywidualnie. Rzeczywiście nie mieliśmy na treningu zbyt wielu piłkarzy, choć gdyby ich pozbierać do kupy, to trzeba powiedzieć, że sytuacja nie wyglądała tak źle.
Kilku zawodników, np. Mariusz Rybicki, czy Adam Duda, odeszło z Pogoni. To spore straty?
Nie wiem, czy można to ująć w ten sposób. Wydaje mi się, że jeżeli mamy walczyć o wyższe cele, to szatnia musiała zostać przewietrzona. W ostatnich dwóch sezonach Pogoń niemal do końca musiała drżeć o ligowy byt, więc uznaliśmy, że w Siedlcach potrzeba świeżej krwi. Myślę, że zmiany kadrowe powinny wyjść drużynie na dobre.
Pogoń dokonała też paru wzmocnień. Kadra jest już zamknięta?
Tak w 90%, ale jeszcze wiele może się zdarzyć. Rozmawiamy z pewnymi zawodnikami, a dla innych, którzy są obecnie w kadrze pierwszej drużyny, może natomiast brakować miejsca. Może się zdarzyć, że piłkarze, którzy w poprzednim sezonie grali nawet w podstawowym składzie, jeszcze odejdą, choćby na wypożyczenie. Dopóki okienko jest otwarte, dopóty nie zamykamy kadry.
W ostatnim tygodniu trafił do was Marcin Burkhardt. Kto wymyślił ten transfer?
W przypadku Marcina pojawił się temat powrotu do kraju. Z tego, co wiem, interesowało się nim parę klubów. My zaczęliśmy działać szybko. Marcin przyjechał, zagrał sparing z AEK Ateny i pokazał się z bardzo dobrej strony. Później z nim porozmawiałem, a trzeba też pamiętać, że znaliśmy się z czasów, kiedy Burkhardt grał w Legii. Sam zawodnik chciał wrócić do kraju, więc doszliśmy do porozumienia. To była wspólna decyzja: moja, piłkarza oraz władz klubu. Uznaliśmy, że Marcin to nie tylko zawodnik znany i medialny, ale też taki, który może wnieść jakość do drużyny.
Dla niego to też szansa, żeby o sobie przypomnieć.
Dokładnie. Właśnie w ten sposób rozmawialiśmy. Czas spędzony w Pogoni pozwoli Burkhardtowi ponownie pokazać się na polskim rynku. Być może później będzie mu łatwiej zaistnieć gdzieś indziej, choć oczywiście na razie nie zakładamy, że od nas odejdzie. Marcin ma jeszcze o co grać. Ma wprawdzie 32 lata, ale widzimy przecież, że na mistrzostwach Europy grali zawodnicy, którzy mieli 35, czy nawet 37 lat. To tylko pokazuje, że i jego kariera nie musi jeszcze dobiegać końca.
Znał go pan wcześniej. Burkhardt mocno dojrzał mentalnie od tamtego momentu?
Ciężko ocenić, bo w Pogoni jest dopiero od kilku dni (śmiech). Wydaje mi się jednak, że dojrzał. Wie, że ma swoje lata. Bardziej bym się martwił o jego dyspozycję na boisku. Ostatnio był za granicą i nie wiadomo, na jakim etapie jest obecnie, aczkolwiek wierzę, że treningami i meczami będzie dochodził do pełni formy.
Coraz bardziej widoczna jest wasza współpraca z Legią…
… i wygląda coraz lepiej. Trafił do nas Alban, który jest młodzieżowym reprezentantem swojego kraju. Przede wszystkim Legia partycypuje w kosztach utrzymania tego piłkarza. Z warszawskim klubem rozmawiamy o wypożyczeniu jeszcze jednego zawodnika, który wkrótce powinien do nas dołączyć, ale na razie nie chcę zdradzać jego nazwiska. Do tego mamy u siebie już Bajdura i Tomasiewicza, którzy wcześniej też byli w Legii. Mam nadzieję, że współpraca będzie się dalej rozwijała, z pożytkiem dla obu klubów.
Na ten moment w jakim stopniu drużyna jest przygotowana do rozgrywek?
Trudno powiedzieć. Cały czas jesteśmy na etapie budowania drużyny. Chciałem, żeby drużyna była przygotowana jak najlepiej, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. W ostatnim tygodniu dołączyli do nas kolejni zawodnicy i trudno powiedzieć, jak szybko uda się ich wkomponować. Ci piłkarze, którzy są z nami od początku, są w miarę przygotowani, ale ci, którzy dołączyli w międzyczasie lub dopiero przyjdą, są niewiadomą. Mimo tego zrobimy wszystko, żeby zespół był przygotowany jak najlepiej, szczególnie jeżeli chodzi o pierwsze spotkania.
Za sobą macie już puchar Polski. Nastroje pewnie nie najlepsze?
Chcieliśmy zajść wyżej. Taki był nasz cel. Z drugiej strony zawsze powtarzam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdybyśmy awansowali dalej, to może stwierdzilibyśmy, że drużyna jest już optymalnie przygotowana i nie ma żadnych problemów. A porażka udowodniła, że przed zespołem jeszcze wiele pracy, że trzeba szukać nowych zawodników i wymieniać słabe punkty. A co do samego meczu, to niewielu spodziewało się, że odpadniemy. Wydawało się, że dowieziemy zwycięstwo do końca, ale dostaliśmy bramkę w 90. minucie i później nie daliśmy rady w dogrywce. Czasami porażka jest potrzebna, żeby móc wyciągnąć wnioski, choć to już czas pokaże, czy ta przegrana wpłynie na nas pozytywnie.
Wygrana mogłaby was uśpić przed startem ligi.
Może nie tyle uśpić, co wydawałoby nam się, że – ze względu na wynik – wszystko jest ok. A porażka uczy o wiele bardziej od zwycięstwa. Być może lepiej było przegrać teraz w pucharze, niż później martwić się o to, że mam zbyt wąską kadrę, czy o coś podobnego? Tak czy inaczej, ta porażka na pewno nas zmobilizowała, a to pozytyw.
Musimy też porozmawiać o Zniczu. Odejście było koniecznością?
Właściwie nie miałem wyjścia, dlatego też podjąłem decyzję o odejściu. Chciałem dogadać się z władzami Znicza i zostać w klubie, ale to wszystko się przeciągało. Odbywały się rozmowy, z których nic nie wynikało, więc w końcu stwierdziłem, że nie mogę dłużej czekać. Powiem szczerze, że sądziłem, że po tym, co udało mi się osiągnąć z drużyną, to wszystko będzie wyglądało inaczej. Spodziewałem się, że otrzymam zaufanie, a umowa zostanie szybko podpisana, ale, niestety, ze strony klubu brakowało konkretnych deklaracji.
W Zniczu napotkał się pan z oporem ze strony konkretnych osób?
Nie chodzi o opór, tylko o system funkcjonowania klubu. Ja nie jestem przyzwyczajony do tego, że wszystko dzieje się na ostatnią chwilę. Pewne rzeczy – jak choćby kwestię budowania drużyny – lubię mieć zaplanowane wcześniej. A w Pruszkowie słyszałem tylko, że nie wiadomo, jak to teraz będzie, że trzeba czekać i zwlekać z decyzjami… Do tego z klubu wycofał się główny sponsor i sam uważałem, że to wszystko nie idzie w dobrym kierunku.
Nie martwił się pan o to, jak będzie wyglądała sytuacja zaraz po odejściu firmy Nice – decyzje w tej sprawie zostały podjęte już w kwietniu?
Dopóki trwała liga, miałem nadzieję, że w przypadku awansu sytuacja może się jeszcze zmienić. Wraz z odejściem prezesa, który fajnie poukładał klub i dał nam sporo swobody w działaniu, domyślałem się, że może być ciężko, choć nie sądziłem, że aż tak. Do końca wierzyłem jednak, że prezes zmieni zdanie, ale tak się, niestety, nie stało.
A w którym momencie pan wiedział, że też pan odejdzie?
Po drugiej, czy trzeciej rozmowie z władzami klubu. W międzyczasie dowiedziałem się zresztą, że Znicz rozmawia z innymi trenerami i trochę mnie zwodzi, więc podjąłem decyzję o odejściu.
Średnio komfortowa sytuacja – wywalczasz awans, rozmawiasz o nowej umowie, a dowiadujesz się, że klub rozmawia z innymi trenerami.
Ludzie w Zniczu byli moimi pracodawcami i mieli prawo robić to, co uważali za słuszne. Inna rzecz, że też powinniśmy szanować nasz zawód. Wiem, że to trudny fach, więc trenerzy powinni się cenić. Wydaje mi się, że wykonałem dobrą robotę i w normalnym klubie już dawno powinienem mieć przedstawioną propozycję umowy, powinny być prowadzone rozmowy. A w Pruszkowie tego brakowało. Nie widziałem chęci ze strony władz. To mnie trochę przeraziło. Wcześniej przez wiele lat pracowałem w najlepszym klubie w Polsce i stamtąd wyniosłem jednak pewne standardy. Dlatego też trudno było mi zaakceptować system funkcjonowania Znicza.
Kiedy jeszcze był pan trenerem Znicza, jak pan patrzył na sytuację kadrową drużyny?
Chciałem zaplanować budowanie zespołu, ale ze strony klubu nie miałem sygnału, że mogę rozmawiać z jakimiś zawodnikami. A to nie zmierzało w takim kierunku, jakbym chciał. Generalnie jednak w mojej wizji Znicza trzon drużyny miał pozostać nienaruszony. W mojej opinii zawodnicy, którzy wywalczyli awans, powinni zostać w Pruszkowie. Ewentualnie można byłoby wymienić czterech, może pięciu piłkarzy. Do tego liczyłem na to, że do już pierwszoligowego Znicza przyjdzie paru zawodników z Legii, którzy mają przecież Pruszków pod samym nosem. To wszystko wydawało się logiczne, ale jak widać, klub miał inną koncepcję i pozostaje to uszanować.
Jeżeli myślimy o trzonie drużyny – ilu z tych piłkarzy odbudowało się za pańskiej kadencji w Zniczu?
Większość (śmiech). Wydaje mi się, że jestem takim trenerem, który zawsze potrafi wycisnąć bardzo dużo z danego zawodnika. Weźmy na przykład Maćka Górskiego, który rok temu odszedł ze Znicza, a teraz będzie grał w Ekstraklasie. Ostatnio byli natomiast Tomek Chałas, Paweł Kaczmarek, który wracał po kontuzji, czy Olek Jagiełło, który się gdzieś tam błąkał. To naprawdę cieszy. Zresztą, zawsze miałem dobre relacje z zawodnikami i wydaje mi się, że z tego względu tacy piłkarzy chętnie przychodzili później do drużyn, które prowadziłem.
Górskiemu brakowało wcześniej dojrzałości?
Czasami tak już jest, że zawodnik sam musi zmądrzeć i dojrzeć w pewnych kwestiach. Pamiętam, że kiedy obejmowałem Znicz i proponowałem Maćkowi, żeby u mnie zagrał, to tak naprawdę nikt inny nie chciał go wziąć. A w Pruszkowie Górski odpalił, wypromował się i później trafił do Chrobrego, gdzie też pokazał się z dobrej strony. Teraz jest w Jagiellonii, więc czasami warto zrobić krok w tył, żeby później wykonać dwa do przodu.
Z Jagiełłą sprawa wygląda podobnie?
To taki typ zawodnika, który kiedy czuje, że trener na niego stawia, to wtedy zaczyna grać dobrze. Jeżeli jednak czuje się niepewnie, to nie jest w stanie pokazać pełni umiejętności.
W pierwszym roku pracy w Pruszkowie największą nagrodą był ćwierćfinał pucharu Polski i dwumecz z Lechem?
To była fajna przygoda. Myślę, że to był jeden z większych sukcesów w historii klubu. W ogóle przed sezonem zakładaliśmy sobie, że powojujemy właśnie w pucharze Polski. Pokonaliśmy Termalicę i Zagłębie Lubin, które awansowały później do Ekstraklasy, a ulegliśmy dopiero Lechowi. Pamiętajmy jednak, że poznaniacy mieli wtedy mocną ekipę i pod koniec sezonu świętowali zdobycie mistrzostwa Polski.
Wszedł Zaur Sadajew i nie było czeka zbierać.
(śmiech) Wszedł Zaur, ale mi akurat zespół trochę zwariował. Moi piłkarze poszli do przodu, bo wierzyli, że mogą jeszcze wygrać z Lechem, a mieli grać mądrzej. I tak rywale wypunktowali nas właściwie w sześć minut.
Sadajew kiedyś w Lechii Gdańsk powiedział do kolegów „ja piłkarz, wy robotnicy”. Trzeba przyznać, że w waszym meczu z Lechem różnica klas była podobna.
No tak. Jeżeli chodzi o samego Sadajewa, to jest naprawdę silnym zawodnikiem, który wtedy był jeszcze w dobrej formie. Wszedł na podmęczonego rywala, w pierwszym kontakcie z piłką zaliczył asystę, w drugim zdobył bramkę i co tu więcej dodawać? Przed meczem obawiałem się go najbardziej i, jak się okazało, słusznie.
Sukces w pucharze bardzo pomógł klubowi pod względem marketingowym?
To, że więcej kibiców przychodziło na mecze, a spotkania były jeszcze transmitowane w telewizji, to już było dużo. Zawodnicy mogli się wypromować, na czym również nam zależało. Puchar Polski był dla nas wtedy priorytetem, bo jeżeli chodzi o awans do I ligi, to… mieliśmy za szczupłą kadrę, żeby o niego powalczyć. Zwłaszcza jeżeli chodzi o młodzieżowców.
W takim razie na wiosnę w lidze nie spuchliście?
Nie spuchliśmy. Bardziej chodziło o to, że dwóch młodzieżowców – Nawrocki i Banaszewki – doznało wtedy kontuzji i w dwóch, czy trzech meczach musieliśmy się wspomagać zawodnikami z rezerw. Wydaje mi się, że zabrakło nam też cierpliwości. Można było przetrzymać ciężki okres i walczyć do końca.
Już rok temu mógł pan odejść ze Znicza. Wtedy pojawił się temat Legionovii...
Wtedy – podobnie jak teraz – wygasła moja umowa ze Zniczem, a klub nie podejmował ze mną konkretnych rozmów na temat przyszłości. Sam musiałem więc zadbać o swoje sprawy. W końcu odezwała się do mnie Legionovia, tylko że ona też zwlekała z podpisaniem umowy, a w międzyczasie zmienił się prezes w Zniczu… Zadzwonił do mnie i kiedy dowiedział się, że nie podpisałem jeszcze kontraktu z Legionovią, stwierdził, żebym wracał do Pruszkowa. Może wygląda to na zachowanie trochę nie fair z mojej strony – miałem moralnego kaca – ale pamiętajmy też, że władze Legionovii miały naprawdę wystarczająco czasu, żeby w sposób formalny sfinalizować nasze rozmowy.
Ale i tak przedstawili pana jako trenera.
Tak, ale mieli tego nie robić. To nie powinno mieć miejsca, dopóki nie będę miał podpisanej umowy. De facto nie prowadziłem zresztą zajęć z zespołem, tylko z grupą naborową. Ktoś jednak puścił famę i informacja przedostała się do Internetu. A to wszystko miało wypłynąć dopiero dwa-trzy dni później. Ok., może nie jestem w tej sytuacji bez winy, ale i Legionovia też była w jakimś stopniu za to odpowiedzialna.
Na stronie Legionovii podano „Trener Dariusz Banasik trenował dziś ze Zniczem Pruszków. Powodów swojej nagłej zmiany decyzji nie raczył nam przedstawić.”
Sytuacja wyglądała tak, że spotkałem się z prezesem Legionovii i poinformowałem go, że do tej chwili nie mam z nimi podpisanej umowy, a w Zniczu pojawił się nowy prezes, który przedstawił mi długofalową wizję budowania drużyny. Dla mnie to była naprawdę trudna decyzja. Powiem szczerze, że nie chciałem wracać do Pruszkowa. W końcu byłem wstępnie dogadany z Legionovią. Władze Znicza zaczęły mnie jednak namawiać na powrót. Zostałem zaproszony na rozmowy, rozważyliśmy wszelkie za i przeciw i ostatecznie dałem się przekonać. Inna sprawa, że żona chciała mi za tę decyzję urwać głowę (śmiech). Jeżeli jeszcze chodzi o Legionovię, to chciałem jej pomóc w znalezieniu trenera. Polecałem swoich kolegów, ale nie niesmak i tak pozostał.
Ale z Legionovią przegrał pan później 0:4.
(śmiech) Może to właśnie była kara? Kiedy wróciłem później do domu, żona stwierdziła, że mi się po prostu należało. Wziąłem ten wynik na klatę. To była nasza jedyna tak dotkliwa porażka. Generalnie mecz nam się nie ułożył. Wydaje mi się, że nie byliśmy gorsi, a momentami pewnie nawet lepsi, ale straciliśmy bramkę i zawodnika za czerwoną kartkę i wtedy wszystko nam się posypało. Od pewnego momentu myślałem już zresztą tylko o następnym meczu. Nawet zmian zawodników dokonywałem pod kątem następnego tygodnia, kiedy wywalczyliśmy awans.
[Do moderacji: wywiad jest dość długi, więc prośba o jakieś podzielenie go w tym miejscu: wrzucenie zdjęcia lub coś innego]
Do Znicza trafił pan z Legii – organizacyjnie to spadek z wysokiego konia?
Nie da się ukryć. Jeżeli chodzi o aspekt sportowy, to przy Łazienkowskiej miałem do czynienia z piłką bardziej młodzieżową, a w Pruszkowie z typową seniorską. Pod względem organizacyjnym w Legii nie brakowało niczego – w klubie panowały europejskie standardy. Zawodnicy mieli stwarzane jak najlepsze warunki. Natomiast w Pruszkowie musiałem przyzwyczaić się do tego, że o wszystko trzeba walczyć. Zarówno zawodnikom, jak i trenerom nie jest łatwo się przestawić, ale jak to powiedział dyrektor Mazurek, to dobry sprawdzian dla szkoleniowców, następny krok w ich karierach. W Legii wierzyli, że sobie poradzę, ale zanim odszedłem, miałem nadzieję, że zostanę asystentem Henninga Berga. Tak się jednak nie stało. Norweg ściągnął swoich trenerów, a rezerwy prowadził Jacek Magiera, więc pozostało mi albo trenować zespoły młodzieżowe, albo spróbować sił poza Legią.
Czuł się pan zdegradowany, kiedy ostatnie pół roku w Legii prowadził CLJ?
Początkowo tak. Z czasem sytuacja się zmieniła i przestałem to traktować jako degradację. Taka jest już praca trenera. Raz wszystko pięknie się układa, a innym razem trzeba zaakceptować pracę na niższym poziomie. Dla mnie tamta sytuacja była nowym doświadczeniem, choć czułem się trochę nieswojo. Zostałem bowiem zaproszony na rozmowę do Berga i miałem nadzieję, że będę pracował z pierwszą drużyną. A okazało się, że nie tylko nie zrobię kroku do przodu, ale jeszcze wykonam krok do tyłu.
Po pańskim odejściu rezerwy radziły sobie gorzej.
Zostawiłem drużynę na pierwszym miejscu, a sezon skończyła na czwartym. Czasami tak już bywa. Nowy trener mógł mieć inną wizję. Z Jackiem Magierą mam jednak bardzo dobre relacje. Nie miałem do niego pretensji o tamtą sytuację.
Wracając jeszcze do sytuacji z Bergiem – jak często pan z nim rozmawiał?
Tylko raz. Moim zdaniem to była tylko rozmowa pro forma. Decyzje – że Berg ściągnie swoich ludzi z Norwegii – były już raczej podjęte wcześniej.
Sporo mówiło się zresztą o tym, że brakowało komunikacji na linii Berg – trener rezerw.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, bo nie byłem wtedy trenerem drugiej drużyny. Nie wiem, jaki stosunek miał Berg do Jacka Magiery. Mogę natomiast powiedzieć, że za czasów Maćka Skorży, czy Jana Urbana, relacje rezerw z pierwszą drużyną były naprawdę dobre. Nie było się do czego przyczepić.
Z pracy z wychowankami Legii jest pan zadowolony, czy pozostaje jakiś niedosyt?
Przede wszystkim cieszę się, że miałem okazję pracować z takimi zawodnikami. Furman, Żyro, Wolski, Efir, Mazek, Rybus, nawet Jędrzejczyk, który spędził półtora roku w Młodej Ekstraklasie, bo początkowo nie mógł się przebić wyżej – trochę tych piłkarzy było. Jestem zadowolony, że część z nich robi kariery, ale na pewno nie skreślałbym pozostałych. Oni są nadal młodzi i być może wypłyną dopiero za jakiś czas.
Niektórzy z nich nie wyjeżdżają za wcześnie do zagranicznych klubów?
Nie jestem zwolennikiem wyjeżdżania na Zachód w młodym wieku. Transfer wiąże się ze zmianą otoczenia, brakiem znajomości języka, czy tęsknotą za rodziną. Taka decyzja powinna być podjęta przez ukształtowanego piłkarza. Za takiego uważam Michała Żyrę, który pograł już trochę w Ekstraklasie, a nie zawodnika, który ma za sobą sezon, czy nawet tylko pół. A, niestety, wielu wyjeżdża za wcześnie i nie radzi sobie w mocniejszych ligach. W innych krajach nasi rodacy muszą być lepsi od miejscowych, a często jest tak, że są tylko jednymi z wielu.
Jak się nie uda za granicą, to warto wrócić od razu do Polski, czy próbować jeszcze w innym kraju?
Każdy przypadek jest inny. Nie ma recepty. Ja jestem po prostu za tym, żeby na Zachód wyjeżdżali zawodnicy już ukształtowani i świadomi tego, jaka rywalizacja ich czeka.
Furman i Wolski byli ukształtowani?
Dominik miał braki, jeżeli chodzi o motorykę. Wraz z kilkoma osobami obawialiśmy się, że jeżeli pójdzie do ligi, gdzie gra jest szybsza, to może sobie nie poradzić. I tak się stało. Jeżeli chodzi o Rafała, to jest świetnym technikiem, ale niestety jest nieco „cherlawy”, brakuje mu siły fizycznej. Sporo zależy od tego, do jakiej ligi, jakiej drużyny i na jakiego trenera trafi dany zawodnik.
Parę miesięcy temu Stanisław Czerczesow użył w wywiadzie określenia przedszkole w kontekście legijnej młodzieży. Co sobie pan wtedy pomyślał?
Po tym wywiadzie rozmawiałem z paroma osobami na Legii i twierdziłem, że nie ma się co dziwić Czerczesowowi. Rosjanin przyszedł do klubu i miał zrobić konkretny wynik. Jego celem było mistrzostwo na stulecie klubu, więc było raczej jasne, że nie będzie się bawił we wprowadzanie młodych zawodników. Na to Czerczesow nie miał czasu. I teraz zastanówmy się, co powinno być dla niego priorytetem: zdobycie mistrzostwo, czy dawanie szans młodym zawodnikom? Najlepiej, gdyby udało mu się to połączyć, ale nie oszukujmy się, nie zawsze się tak da. Jeżeli jednak chodzi o samą wypowiedź, to była trochę niefortunna. Nie mnie oceniać, ale trener nie powinien mówić w ten sposób, bo jednak podcina skrzydła młodzieży. Mógł mieć takie zdanie, ale nie powinno ono pójść w eter.
Wyrzutem sumienia Legii pozostanie Robert Lewandowski. Z nim nie miał pan chyba okazji współpracować?
W Legii nie, ale w Delcie już tak. Znałem się z trenerem Varsovii i później Lewandowski za moim udziałem trafił do Delty. Potem Robert poszedł do Legii, ale tam jego losy potoczyły się już tak, jak się potoczyły. Przy Łazienkowskiej była duża rywalizacja. To był sezon, kiedy zespół zdobywał mistrzostwo Polski, a drużyna rezerw była pomijana. Myślę jednak, że dla Roberta było dobrze, że trafił w inne miejsce. Mógł się odbudować, strzelać na niższym poziomie, żeby później pójść wyżej. Dziś jest gwiazdą Bundesligi, a to tylko pokazuje, że istnieje też inna droga niż ta prowadząca przez pierwszy zespół Legii.
Ale Lewandowski mógł jeszcze później trafić do Legii, tylko tu na scenę wkracza słynny cytat…
… Mirka Trzeciaka o Arruabarrenie? Nie chciałbym tego komentować, bo bardzo szanuję Mirka. Pamiętajmy jednak, że nie ma ludzi nieomylnych. W Bayernie potrafią odkupować swoich wychowanków za 30 mln. Mylą się też w Barcelonie i Realu. Jeżeli chodzi o Roberta, to mógł wrócić do Legii, ale jego losy potoczyły się inaczej. Warszawskiemu klubowi nie wyszło to może na dobre, ale już Lewandowskiemu jak najbardziej.
Kiedy widział go pan w Delcie, był w stanie przewidzieć, że zrobi karierę? Nie myślę o tej obecnej, ale nawet o takiej, w której jest gwiazdą Ekstraklasy.
Wtedy nie miałem takiego doświadczenia jak teraz. Gdy oglądałem Roberta, kiedy ten był jeszcze w Varsovii, to widziałem chłopaka wyróżniającego się na tle kolegów. Przede wszystkim chodziło to o umiejętność podjęcia prawidłowej decyzji, dojrzałością w grze. Kiedy poszedłem pracować z seniorami Delty, od razu zaznaczyłem, że jest taki chłopak, którego trzeba ściągnąć. W okresie dojrzewania Robert miał jednak problemy – a to z kręgosłupem, a to złamaną rękę, a to jeszcze sprawy osobiste. To był dla niego trudny czas, ale chłopak się nie załamał i dlatego jest obecnie w takim, a nie innym miejscu.
Innym napastnikiem, który nie trafił do Legii, był Arkadiusz Milik. Spory niedosyt?
(śmiech) Znam ten temat aż za dobrze, bo Arek pojechał z prowadzoną przez mnie drużyną Młodej Ekstraklasy na obóz we Włoszech. Po tym zgrupowaniu stwierdziłem, że to drugi Maciek Rybus. Milik prezentował się świetnie. Zaczynał jako rezerwowy, ale kiedy na koniec graliśmy z Milanem, to był najlepszy na boisku. Kapitalna lewa noga, dobre stałe fragmenty, czy drybling – nie widziałem u niego żadnych mankamentów, ale nie udało się go sprowadzić na Łazienkowską. W klubie usłyszałem później, że nie jesteśmy w stanie ściągnąć każdego zawodnika, jakiego byśmy chcieli. Z tego, co wiem, poszło o naprawdę duże pieniądze.
Razem z Milikiem był wtedy Wojciech Król – jak wyglądała jego sytuacja?
Oceniałem go niżej niż Milika. Miał predyspozycje, ale fizycznie odbiegał od typu zawodnika, jakiego szukaliśmy. Nie odrzuciliśmy jego kandydatury, tylko stwierdziliśmy, że w jego przypadku wstrzymamy się z ewentualnym transferem. Nie miałem do niego przekonania i to się w sumie sprawdziło.
Co do Milika, on został wrzucony do seniorskiej piłki w odpowiednim momencie? Wtedy miał tylko 16 lat…
Milik zaczął grać w Ekstraklasie u Adama Nawałki. W pierwszych szesnastu, czy siedemnastu meczach w lidze nie zdobył ani jednej bramki. To wyglądało dramatycznie, ale trener dał mu czas. I to popłaciło. Milik zaskoczył i po jakimś czasie wyjechał za granicę. I teraz wyobraźmy sobie, co by było, gdyby trafił na innego szkoleniowca, a ten po 4-5 meczach stwierdził, że Milik się nie nadaje? Być może losy chłopaka nie potoczyłyby się w ten sposób. Po raz kolejny cierpliwość popłaciła.
U Lewandowskiego i Milika ważne było podejście. Jak dużą rolę w zrobieniu kariery odgrywa dzisiaj głowa?
W tej chwili ktoś, kto nie ma głowy, nie będzie grał w piłkę. Obecnie piłkarzem jest się 24 godziny na dobę, a nie tylko w trakcie treningu, czy meczu. Ja swoim zawodnikom mówię zawsze tak: 5% to odżywianie, 5% regeneracja, 25-30% trening, ileś jeszcze trener, psychologia, sprawy rodzinne itd. Jeżeli złożymy te wszystkie czynniki wszystko do kupy, to jesteśmy w stanie poprawić się o 50-70%. Z piłką jest jednak tak, że – nawet poświęcając dla niej wszystko – można równie dobrze niczego nie osiągnąć. Tylko że lepiej podchodzić do wszystkiego profesjonalnie, niż tak, jak niektóre talenty, które kiedyś obserwowałem, a które później grały po trzecich, czy czwartych ligach, a nawet kończyły kariery.
Mówi się, że np. Patrykowi Mikicie brakuje w pełni profesjonalnego podejścia. Pan z nim pracował, więc może powiedzieć więcej.
To nawet ja podejmowałem decyzję w sprawie jego ściągnięcia z Agrykoli do Legii. Porównałbym Patryka z Maćkiem Górskim, który obecnie już ukształtowanym napastnikiem, który ma chłodną głowę i dużo walczy. Patryk ma dużo większy talent do piłki, tylko że na razie nie jest on poparty ciężką pracą. Ale może jeszcze dojrzeje?
Legia nie rozpieszcza za bardzo młodych zawodników?
Żeby wymagać, trzeba stworzyć odpowiednie warunki. W Legii się je stwarza, więc powinno też wymagać. Ale nie każdy będzie tam grał w pierwszej drużynie. W Akademii cały czas trwa selekcja. Trudno jest wprowadzić młodego zawodnika do pierwszego zespołu, bo co sezon Legia gra o najwyższe cele. Do tego taki chłopak musi być naprawdę dobry, żeby poradzić sobie z presją, ze stadionem, czy nawet z odnalezieniem się w Warszawie.
No właśnie, Warszawa potrafi wciągnąć młodego chłopaka.
Niektórych wciąga, innych nie. To zależy również od wychowania. W Legii są jednak komórki, które pomagają zawodnikom. Oni sami też są pod czyjąś opieką, choć, oczywiście, to się nie zawsze sprawdza. Takie sytuacje są zresztą dla tych chłopaków sprawdzianem. Jeżeli ktoś w pełni poświęci się piłce, nie da się wciągnąć Warszawie, to ma o wiele większe szanse, żeby zaistnieć. Są i tacy, których tak wielkie miasto przytłacza, ale w takim przypadku można chyba mówić o naturalnej selekcji.
Zdarzyło się Panu wyrzucić kogoś z drużyny przez takie kwestie?
Nie przypominam sobie. Na Legii odpowiedzialność za takie decyzje jest zresztą rozbita na kilka osób. Zanim coś takiego się postanowi, dyskutuje się ze sztabem szkoleniowym, dyrektorem sportowym, czy koordynatorem. Wtedy bierze się pod uwagę wszystkie za i przeciw i dopiero wtedy podejmuje decyzję o przyszłości danego piłkarza.