menu

Po meczu Lecha z Cracovią: Szczęście, czary, czy magnes w piłce? [KOMENTARZ]

27 listopada 2013, 00:16 | Wojciech Maćczak

Ciekaw jestem, jak sprzeczne uczucia musiały targać kibicami „Pasów” w przerwie spotkania z Lechem Poznań. Ich zespół miał ogromną przewagę w posiadaniu piłki, stworzył co najmniej tyle samo sytuacji co przeciwnik i… przegrywał 0:3. Jakby tego było mało po przerwie dostał kolejne trzy ciosy i podarował poznaniakom zwycięstwo, jakiego na boisku rywala nie odnieśli od 1990 roku.

Nie wiem, czy poznaniacy po drodze do Krakowa wjechali do Częstochowy, błagając przed obliczem Matki Boskiej o zwycięstwo z „Pasami”, czy zaprosili jakiegoś afrykańskiego szamana, by zaczarował bramkę Macieja Gostomskiego. Może i jedno i drugie, może do tego obwiesili się czterolistnymi koniczynkami, króliczymi łapkami i innymi tego typu gadżetami. Pewne jest jedno: tyle szczęścia, ile mieli gracze Lecha w pierwszej połowie spotkania z Cracovią, w naturze po prostu nie występuje. Nie ma szans.

Wszystko zaczęło się w dziewiątej minucie. Rafał Murawski zagrał do Łukasza Teodorczyka, ten z kolei wypuścił Kaspera Hamalainena, który przyjęciem minął Milosa Kosanovicia i ruszył w kierunku bramki Krzysztofa Pilarza. W środku miał jeszcze Szymona Pawłowskiego, a między nimi biegł Adam Marciniak, jedyny obrońca krakowian, który zdążył za akcją rywala. Fin zdecydował się dograć do kolegi z zespołu, ale skierował piłkę pod nogi świeżo upieczonego reprezentanta Polski. Dziwnym trafem piłka odbiła się od nogi lewego obrońcy Cracovii w taki sposób, że… wróciła pod nogi Hamalainena. Drugiej szansy już nie zmarnował – skierował wszedł w pole karne i pewnym strzałem pokonał bramkarza Cracovii.

Chwilę później w słupek trafił Teodorczyk, ale to wyjątek, potwierdzający regułę.

Później bowiem zaczęło się Vladimir Boljević show. Czarnogórzec, który w tym sezonie zdobył dotychczas jedną bramkę pomyślał najwyraźniej, że można by włączyć się do walki o koronę króla strzelców polskiej ligi. „Jak Demjan mógł, to czemu nie ja”. A później najwyraźniej stwierdził, że strzelanie goli to zbyt proste zadanie i obrał sobie trudniejszy cel: słupek. Bądź co bądź powierzchnia do trafienia zdecydowanie mniejsza, a więc i celna próba pokazuje zdecydowanie większy kunszt strzelca, niż umieszczenie piłki w mierzącym przeszło 17 metrów kwadratowych obszarze pomiędzy metalowymi drążkami.

Zaczął w szesnastej minucie. Bardzo łatwo poradził sobie z Marcinem Kamińskim (siedzący na trybunach Adam Nawałka musiał w tej sytuacji skrzywić się z niesmakiem, widząc błąd swojego podopiecznego), po czym przyłożył w słupek.

Kilkanaście minut później zdobył bramkę. Tym razem jednak w sukurs poznaniakom przyszedł… sędzia Marcin Borski, a dokładniej jego asystent z chorągiewką. Pan arbiter boczny przy podaniu do Czarnogórca zasygnalizował spalonego, którego w rzeczywistości nie było. W ten sposób druga wyśmienita sytuacja napastnika Cracovii spełzła na niczym.

Ale to był dopiero początek. Przez kolejny kwadrans Boljević trzykrotnie trafił w słupek bramki Gostomskiego! Najpierw wrzucał piłkę z rzutu wolnego, później obijał o Douglasa, po czym strzelał z dystansu. Próby różne, efekt ten sam – uderzenie piłki o metal i wyjście w pole. W popularnej na podwórkach grze w tysiąca Czarnogórzec zgromadziłby za swoje wyczyny 450 punktów, ale że to Ekstraklasa, to nie dostał nic.

Szczęście nie opuszczało poznaniaków również pod bramką przeciwnika. W pierwszym golu znacząco, choć zupełnie przypadkowo pomógł im Marciniak, do drugiego przyczynił się Pilarz. Oto bowiem po bardzo dobrym rozegraniu piłki strzał oddał Gergo Lovrencsics. Próba jakby od niechcenia, niezbyt udane uderzenie w środek bramki, które powinno wylądować w rękach bramkarza… albo przejść po rękawicach i wpaść do bramki, zasługując przy tym na miano „Cabajki roku”. Zresztą bramkarz Cracovii kompletnie nie miał dnia, przy kolejnych golach dla przeciwnika również nie pozostawał bez winy. W końcu mecz przyjaźni, a przyjaciołom się pomaga…

Dzień natomiast mieli piłkarze poznańskiego Lecha. Sporo pisałem o ogromnym farcie, jaki dopisywał im przez cały mecz w Krakowie, ale to tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że podopieczni Mariusza Rumaka wiedzieli, jak temu szczęściu dopomóc. W końcu oglądaliśmy Lecha, który ma pomysł na grę, który wie, co chce zrobić w ofensywie i wypracowuje akcje, po których padają bramki.

Rewelacyjnie zagrał Hamalainen. Fin został ustawiony inaczej niż zazwyczaj, nieco wyżej, bliżej Łukasza Teodorczyka. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bowiem w tym miejscu Kasper czuł się bardzo dobrze i kierował grą zespołu. Bardzo dobrze spisywał się również Gergo Lovrencsics, „zamieszany” w sumie w strzelenie czterech goli. Nawet Szymon Pawłowski, który dotychczas zawodził, w pierwszej połowie dorównywał poziomem kolegom z pomocy i zaliczył jedną asystę. Inna sprawa, że później było już trochę gorzej.

Niemniej popisy poznaniaków oglądało się wyśmienicie. Nie co dzień bowiem zdarza się w Ekstraklasie mecz, w którym pada siedem goli, a powinno paść drugie tyle. Zwłaszcza jeśli chodzi o zespół Lecha, który w ubiegłym sezonie przyzwyczaił do minimalnych zwycięstw 1:0. Tym razem poznańska machina funkcjonowała kapitalnie i wycisnęła z rywala ile się dało.

Ciekawe, na ile jest to trwały efekt, a na ile kolejny wyskok, który będzie bardzo ciężko powtórzyć. Na pewno jednak poznaniacy pokazali kibicom, że warto wybrać się na sobotnie starcie z Zagłębiem Lubin. Oby było podobnie emocjonujące!

Lech Poznań

LECH POZNAŃ - serwis specjalny Ekstraklasa.net


Polecamy