Pierwsza porażka Korony w sezonie. "Scyzory" przegrały z Ruchem
W meczu kończącym 3. kolejkę Ekstraklasy Korona Kielce przegrała przed własną publicznością z Ruchem Chorzów 1:2. To pierwsza porażka "Scyzorów" w tym sezonie.
Po dwóch spotkaniach nowego sezonu Korona w zaskakujący sposób znalazła się na fotelu wicelidera. Skazywany przez niektórych na spadek zespół najpierw pokonał grającą rezerwowym składem Jagiellonię, by tydzień później pokazać Zagłębiu, że to co wychodziło na pierwszoligowych murawach, nie musi przynosić zwycięstw w Ekstraklasie. W poniedziałkowym spotkaniu misją podopiecznych Marcina Brosza było postawienie kolejnego kroku i ponowne zagranie na nosie niedowiarkom. Inne cele przyświecały chorzowianom. Po triumfie w małych derbach Śląska chcieli pokazać, że utrata w letnim okienku kluczowych graczy nie będzie miała wpływu na wyniki, a premierowa porażka u siebie z Górnikiem Łęczna była jedynie wypadkiem przy pracy. Obu drużynom nie brakowało więc motywacji. Kto pokazał ją na boisku już od pierwszych minut?
Po pierwszym gwizdku gospodarze chwile grali na rozpoznanie przeciwnika, by już kilka minut później rzucić się do ataku. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zaraz po pierwszym strzale wybronionym przez Matusa Putnocky'ego, ponownie przed szansą na zdobycie bramki stanął Paweł Sobolewski. Otrzymał piłkę od pędzącego środkiem Michała Przybyły, któremu w tempo podał do Marcina Cebuli. 19-latek również długo się nie zastanawiał i obdarzył Sobolewskiego ładnym dośrodkowaniem. Tym razem górą znowu okazał się słowacki bramkarz. Wyższość kielczan uznał on dopiero w 7. minucie, przepuszczając między nogami piłkę wspomnianego wcześniej Sobolewskiego. Strzał z dystansu całkowicie zaskoczył stojących w polu karnych Michała Koja i Rafała Grodzickiego.
Zdobyty gol jedynie pobudził apetyty gospodarzy. To oni nadal prowadzili grę, praktycznie nie wypuszczając Niebieskich z ich połowy. Najaktywniejsi w ataku okazali się znajdujący się cały czas pod piłką Marcin Cebula, Paweł sobolewski, Kamil Sylwestrzak oraz Siergiej Pilipczuk. Wciąż próbowali nacierać na bramkę Matusa Putnocky'ego.
Wraz z kolejnymi minutami z letargu budzili się Niebiescy. Nieśmiało zaczęli wychodzić z własnej części boiska. Szybkimi kontratakami zaskoczyć kielczan próbowali również ustawieni po prawej stronie Paweł Oleksy wraz z Rołandem Gigołajewem. Przy pomocy Patryka Lipskiego, udawało im się przebić przez solidną obronę rywali dowodzoną przez Piotra Malarczyka i kontrolowaną przez coraz pewniej czującego się w bramce Dariusza Trelę. Mimo ogromnych chęci czy zaangażowania prędzej czy później tracili jednak futbolówkę.
Nieudane akcje Ruchu okazywały się wodą na młyn gospodarzy. Wykorzystywali one powstałe w środku boiska i coraz groźniej kreowali własne sytuacje. Przed najlepszą znalazł się w 28. minucie Przybyła. Inteligentnie wyminął zbyt pochopnie opuszczającego bramkę Matusa Putnocky'ego. W tej sytuacji sędzia liniowy dopatrzył się jednak spalonego. Chwila konsternacji i nieuwagi kielczan szybko została wykorzystana przez drużynę gości. Błąd w ustawieniu linii obrony kielczan sprawił, że przed szansą sam na sam znalazł się Eduards Visnakovs. Łotysz postanowił nie skiksować akurat w tej sytuacji, wysokim lobem pokonał Dariusza Trelę i zdobył wyrównującą bramkę. Utrata prowadzenia zaskoczyła i wybiła z rytmu gospodarzy. Ponownie przejęli co prawda inicjatywę i wciąż próbowali wykreować coś na połowie przeciwników, ale robili to wyraźnie bez przekonania. Podobnie jak Niebiescy czekali już na przerwę, licząc na chwilę oddechu i pomocne uwagi trenerów.
I rzeczywiście, podobnie jak pierwszą połowę, również i drugą część gry szybkim atakiem na bramkę Putnocky'ego rozpoczęli kielczanie. Na premierowy strzał czekali jednak aż do 54. minuty. Dejmek po rzucie rożnym próbował pokonać głową słowackiego golkipera rywali. Dużo lepszą sytuację na objęcie prowadzenie mieli chwilę później Niebiescy. Niepilnowany w polu karnym Patryk Lipski lekko się jednak mylił.
Po godzinie ostatniego spotkania 3. kolejki Ekstraklasy, gra wyraźnie się wyrównała. Piłka wciąż pędziła to pod jedną, to pod drugą bramkę. Obu zespołom wyraźnie zależało na zdobyciu pełnej puli punktów, jednak solidna postawa obrony zarówno Korony, jak i chorzowian nie pozwoliła na podwyższenie wyniku. Wszystko miało się dopiero zmienić po wejściu na boisko Mariusza Stępińskiego. Zakontraktowany przed tygodniem 20-letni napastnik w swoim debiucie zmienił Marka Zieńczuka. I zaliczył prawdziwe wejście smoka. Od razu wziął się do ataku. Dość szybko zaowocowało to bardzo kontrowersyjnym golem. Stojąc na spalonym, Stępiński odebrał podanie od Rafała Grodzickiego i pokonał Dariusza Trelę. Czego nie dojrzał sędzia, tego tez formalnie nie było, więc na dziesięć minut przed końcem meczu Ruch wyszedł na prowadzenie.
Niesłusznie stracona bramka wzbudziła w podopiecznych Marcina Brosza prawdziwą sportową złość. Całym zespołem ruszyli do ataku. Słabnący i coraz bardziej zmęczeni chorzowianie jakby nie umieli się temu przeciwstawić, liberalnie wpuszczając gospodarzy we własne pole karne. Zupełnie odwrotnie zdawał się czuć Matus Putnocky. Słowacki bramkarz na chwilę przed zakończeniem spotkania jakby dostał skrzydeł. Świetnie wybronił prawie stuprocentowe sytuacje Przemysława Trytki i Vladislavsa Gabovsa, tym samym ratując zwycięstwo dla swojej drużyny.