Papierosy, grupa bankietowa i dyzmowski przypadek. Kontrowersyjny "Gianni" Hajto
Zanim pojawił się Robert Lewandowski, były już czasy, kiedy niemiecka Bundesliga Polakami stała. Taką kultową postacią był Tomasz Hajto. Jeden z tych piłkarzy, którzy wywoływali największe kontrowersje - pisze Cezary Kowalski.
Zobacz koniecznie: Tiger Woods i Lindsey Vonn: Golfista po przejściach i narciarka z przeszłością [ZDJĘCIA]
Do Polsatu, do Polsatu... - skandowali kibice Jagiellonii w kierunku Tomasza Hajty po jednym z nieudanych meczów swojej drużyny jesienią.
Odnosili się oczywiście do czasów, w których obecny trener Jagiellonii był ekspertem telewizyjnym i bezpardonowo wymierzał razy wszystkim, którzy jego zdaniem na to zasłużyli. Bez wątpienia góral z Makowa Podhalańskiego był i jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w polskim futbolu. Jego nazwisko budzi skrajne emocje, trudno zetknąć się z opinią, że nazwisko Hajto jest komuś obojętne.
Jeszcze w poprzedniej dekadzie był najlepszym przykładem sukcesu, jaki może odnieść Polak w niemieckim futbolu. Nie było jeszcze Lewandowskiego, Błaszczykowskiego i Piszczka. Obok Andrzeja Juskowiaka czy Krzysztofa Nowaka z Wolfsburga mieliśmy Tomaszów Hajtę i Wałdocha. Też w Zagłębiu Ruhry, zaraz obok Dortmundu, w Schalke Gelsenkirchen, które znaczyło wówczas więcej niż Borussia.
Hajto trafił tam ze słabszego MSV Duisburg, w którym w pierwszych dziewięciu swoich meczach w Bundeslidze aż pięć razy trafiał do jedenastki kolejki prestiżowego magazynu "Kicker". Po transferze do Schalke Hajto był jednym z najlepiej opłacanych zawodników drużyny (około miliona euro rocznie brutto), która zdobywała Puchar Niemiec, a walkę o mistrzostwo przegrywała w ostatnich sekundach ostatniego meczu sezonu. Grał w Lidze Mistrzów, zdobywał pierwszą bramkę na najnowocześniejszej wówczas na świecie Arena auf Schalke.
Prezentował się elegancko (przydomek Gianni nosi od garniturów Versace, w które uwielbia się stroić), był pewny siebie, biegle mówił po niemiecku. Na zgrupowania kadry przyjeżdżał jako gwiazda. A w drużynie narodowej znaczył tyle co w Schalke albo więcej. To defensywa oparta na dwójce z Hajtą i Wałdochem stanęła na drodze rywalom z Ukrainy, Norwegii czy Białorusi w eliminacjach mundialu 2002. Po szesnastu latach została złamana klątwa Antoniego Piechniczka i zespół pod wodzą Jerzego Engela wyjeżdżał na mistrzostwa do Korei. Drużyna była zgraną paczką, w większości przyjaciół. Razem grali, razem się bawili i wspierani zabiegami socjotechnicznymi ówczesnego selekcjonera byli przekonani, że tworzą wybitną ekipę, która pojedzie po... złoty medal. Po awansie zespół stał się dobrem narodowym, piłkarze wizytowali domy dziecka, zakłady pracy...
Czar prysł podczas azjatyckich mistrzostw, a Hajto tak jak był synonimem sukcesu ówczesnej grupy zawodników, tak nagle stał się kozłem ofiarnym. Najpierw odegrał istotną rolę w konflikcie zawodników z dziennikarzami (piłkarze lżyli reporterów zza zasłoniętych okien autokaru, którym przyjeżdżali na trening), a tuż przed pierwszym meczem z Koreą rozbudzony przez kolegów z poobiedniej drzemki przyszedł na konferencję prasową, aby rugać dziennikarzy.
- Nie macie pojęcia, o czym mówicie, nie macie dla nas respektu... - wyliczał, w czasie gdy jego przyjaciel i znakomity wówczas pomocnik Piotr Świerczewski zapraszał niżej podpisanego "na solo". - Dokuczali wam, bo uważali, że jesteście gorsi, mniej zarabiacie, nie macie takich dobrych ciuchów, a ośmielacie się krytykować - zdradził po latach Cezary Kucharski, który jeździł tym autokarem, ale na pewno nie był w grupie "trzymającej władzę", czyli u Hajty.
Syndrom oblężonej twierdzy nie podziałał na ekipę mobilizująco, przy błędach Hajty przegraliśmy z Koreą 0:2 i Portugalią 0:4 i mogliśmy się pakować. Zwłaszcza ten drugi mecz obciążał konto obrońcy Schalke. Sposób, w jaki ogrywał go słynny Pauleta, pozostanie na długo w pamięci.
- Hajto wciąż jest na boisku z Jeonju, został tak wkręcony w ziemię podczas meczu, że próbują go stamtąd wydobyć miejscowi specjaliści - padł niesmaczny żart prowadzącego "Teleexpress".
Grający w lidze francuskiej (podobnie jak Pauleta) Jacek Bąk dostał później koszulkę od Portugalczyka i pomyślał, że dobrym żartem będzie wręczenie jej Hajcie przy okazji następnego meczu.
Z żartu jednak zrezygnował. Najprawdopodobniej przestraszył się... bicia. Hajto uchodził bowiem zawsze za mocno impulsywnego. Bąk, który był raczej w delikatnej opozycji, po turnieju powiedział, że niektórzy jego koledzy prowadzili się niesportowo, obżerali się kabanosami przywiezionymi do Korei w ogromnych ilościach przez kucharza Roberta Sowę. Narzekał też, że musiał zmienić pokój w hotelu, bo w sąsiednim było "tak najarane fajkami, że się spać nie dało". Ewidentnie pił do Hajty, który z kolei ładnie się odciął, tłumacząc, że zawsze jak się paliło, to Bąk uciekał w kontuzję.
Po Korei wiceprezes PZPN Zbigniew Boniek uznał, że teraz to on poprowadzi reprezentację i zaproponował rewolucję. Z kadry miała zniknąć grupa bankietowa. I oczywiście Hajto przede wszystkim.
- Chciałem, aby zawodnicy przyjeżdżali na zgrupowania kadry grać w piłkę, a nie jak dotychczas. Stwierdzenie jadę na reprezentację oznaczało, że jadę spotkać się z kumplami, pobawić, wyrwać z domu, z klubowego kieratu i przy okazji zaliczyć mecz w kadrze - tłumaczył Boniek.
Co prawda Tomasz do gry w reprezentacji wrócił jeszcze za czasów Bońka, a później grywał u Pawła Janasa, dzięki czemu z sześćdziesięcioma dwoma meczami w drużynie narodowej wszedł do klubu Wybitnego Reprezentanta, ale w takim wymiarze jak wcześniej już nie zaistniał.
Kłopoty prywatne (uwikłał się m.in. w aferę papierosową, miał wypadek samochodowy, stał się miłośnikiem gier liczbowych), konflikty z kolejnymi trenerami sprawiły, że zaczął zmieniać kluby jak rękawiczki. Wciąż jednak na takie, za które większość polskich piłkarzy dałaby się pokroić. Najpierw Norymberga, później Southampton, Derby County. W każdym z nich w pierwszych miesiącach grał wyśmienicie i uznawano go za objawienie. W końcu po latach zdecydował się na powrót do Polski.
Do ŁKS, w którym między innymi ze swoim kolegą z reprezentacji Tomaszem Kłosem miał odtworzyć silną formację defensywną. Grał na tyle dobrze, że wieku 36 lat Górnik Zabrze wyłożył za niego milion złotych. W swojej byłej drużynie strzelił m.in. gola Polonii Bytom z 60 metrów. Kiedy wrócił do ŁKS, wciąż był jednym z najlepszych obrońców w lidze, choć zbliżał się do czterdziestki. Może grałby do dziś, ale ŁKS, który zajął siódme miejsce, zdegradowano do pierwszej ligi za niespełnienie wymogów licencyjnych.
Z pasją zabrał się do komentowania meczów Bundesligi w Eurosporcie i w zgodnej opinii większości stał się w tej kwestii jednym z najlepszych komentatorów. Przygotowany perfekcyjnie, znający realia, niebojący się stawiania śmiałych tez. A jak trzeba, to wcielający się w rolę reportera, który przeprowadzał wywiady po niemiecku i tłumaczył je natychmiast na polski.
Jak wieść gminna niesie, o jego zatrudnieniu w Jagiellonii w roli trenera zdecydował przypadek. Hajto bawił się na weselu u byłego piłkarza Jagiellonii Kamila Grosickiego i zrobił takie wrażenie na prezesie Cezarym Kuleszy, że ten postanowił go zatrudnić. Mimo że Jaga pod wodzą Czesława Michniewicza wygrała ostatni mecz jesienią 2011 z Lechią. I to na wyjeździe.
Nazwanie 2012 roku pasmem sukcesów Hajty w Białymstoku byłoby sporym nadużyciem. Sezon zakończył na dziesiątym miejscu, ten obecny miał być lepszy. Tuż przed jego rozpoczęciem klub pozbył się dwóch kluczowych zawodników - Cionka i Makuszewskiego. Na tym drugim, którego z Białegostoku chciano się pozbyć za darmo, klub zarobił od Tereka Grozny milion euro.
Dzięki Hajcie, bo to on uparł się, że widzi w nim dobrego zawodnika. Mimo przeciętnego składu wymagania w Białymstoku są ogromne, wszyscy chcieliby, aby wróciły czasy, kiedy pod wodzą Michała Probierza drużyna wywalczyła Puchar Polski i miejsce w europejskich pucharach. Seria meczów, w których Jagiellonia nie wygrywała (porażek ma najmniej w lidze obok Legii), sprawiła, że Hajto znalazł się na wylocie.
Zwalniali go już właściwie wszyscy. Od zwykłych pracowników klubu po wiceprezesów i dziennikarzy. Idei bronił tylko Kulesza, ale też bardziej dlatego, że nie chciał stracić twarzy niż z racji przekonania do trenerskiego warsztatu wybitnego reprezentanta Polski.
W białostockim hotelu Cristal miały się już mrozić szampany, kiedy Hajto wyjeżdżał z drużyną po "pewne" porażki w Krakowie, Poznaniu czy Warszawie.
Zawsze niespodziewanie wracał z tarczą. Radość z porażki własnej drużyny? A czemu nie? Skoro miały one służyć zwolnieniu nielubianego Hajty... Taki, a nie inny odbiór piłkarskiego środowiska w tym mieście związany jest przede wszystkim z tym, że Tomasz nie przestał być sobą. Ludzi ze wschodu Polski kłuje w oczy jego styl, pewność siebie, bezkompromisowość. - Bardzo trudno wkupić się w te klimaty - przyznał w jednym z wywiadów dla "Polska The Times".
Mało tego, sam dolewał oliwy do ognia, popadając w konflikt z legendą klubu Tomaszem Frankowskim czy sugerując na konferencji prasowej, że dziennikarz się nie zna, bo nigdy nie grał w Schalke. - Co prawda nigdy nie grałem w Schalke, ale muszę zadać ci jedno pytanie... - rozpoczął później żartobliwie swój program Mateusz Borek z Polsatu, prywatnie dobry kolega Hajty.
Z jednej strony, jego chlubna przeszłość piłkarska jest ogromnym atutem, z drugiej - przekleństwem. Jako trener porównuje zawodników do siebie, do kolegów z czasów świetności Schalke, zżyma się, jeśli ktoś nie jest w stanie tego zrozumieć lub wykonać poleceń, które on dawał radę realizować.
Bez wątpienia jako trener coś w sobie ma. Po 23 kolejkach jego zespół wysforował się na szóste miejsce w tabeli, wciąż ma cień szansy na grę w pucharach, co przy tym składzie personalnym zakrawa na sensację. Kontraktu z Hajtą pewnie w Białymstoku nie przedłużą, ale wątpliwe, by "Gianni" popadł z tego powodu w depresję. Dzięki temu, że nigdy nie przyjmuje porażek do wiadomości (po klęsce 0:4 z Podbeskidziem mówił, że jego zespół był lepszy), zawsze spada na cztery łapy.
Bagatelizuje wpadki i projektuje przyszłość w jasnych barwach. Dlatego kiedy mówi, że już niebawem będzie selekcjonerem reprezentacji Polski, to nie ma w tym nawet cienia autoironii. On po prostu jest tego pewien.
Autor jest komentatorem Polsatu Sport i dziennikarzem Polska The Times
Gdzie trafi Lewandowski? Piłkarz wybiera między Realem a Bayernem