Nieszczęsne Camp Nou. Real upokorzył Barcelonę i zagra w finale Pucharu Króla
Ten kto włączył Gran Derbi tylko na ostatnie dwadzieścia minut intensywnie przecierał oczy ze zdumienia, widząc wynik 3:0 dla Królewskich. I nie był to błąd operatora. Real zagrał dzisiaj bez kompleksów, taktycznie rozpracował Barcelonę, w stu procentach zasłużenie awansując do finału Copa del Rey. Barcelona doznała druzgocącej porażki, która w pamięci pozostanie na długie lata, a Cristiano Ronaldo jeszcze długo będzie się śnił po nocach jej piłkarzom.
Po remisie 1:1 na Santiago Bernabeu to Katalończycy znajdowali się w znacznie lepszym położeniu. Grali u siebie - twierdzy ciężkiej do zdobycia - przy wsparciu ponad stu tysięcy oddanych fanów. W takich sytuacjach rewanż bywa formalnością. - Tego typu spotkania zdecydowanie wolę rozgrywać na Camp Nou - mówił na przedmeczowej konferencji prasowej Jordi Roura, tymczasowy trener Barcy, zastępujący chorego Tito Vilanowę. W swej radości zapomniał jednak o historii. A ta nie wróżyła optymistycznie. Z siedmiu poprzednich klasyków na Camp Nou, zaledwie dwa kończyły się po myśli miejscowych. Jednak najbardziej w pamięci utkwiła kwietniowa konfrontacje w lidze, kiedy Real zwyciężył 2:1 i praktycznie zapewnił sobie mistrzowski tytuł. Przeszłość faworyzowała więc Real i jak się okazało - słusznie.
"Królewscy" mieli o co walczyć. Mistrzowski tytuł przegrali już we wrześniu, w Lidze Mistrzów o powodzenie muszą się bardzo postarać w rewanżu z Manchesterem United. Tak więc nieco deprecjonowany Puchar Króla był dla nich - patrząc szerzej - jedną z ostatnich szans na uratowanie nie najlepszego sezonu i utarcie nosa Barcelonie w chociaż jednych rozgrywkach. I ta sztuka się udała. Real urządził sobie na Camp Nou krwawe igrzyska. W stu procentach zrehabilitował się za niepowodzenia z przeszłości, jak choćby pamiętne 2:6 na Santiago Bernabeu. Nic bardziej nie mogło zaboleć gospodarzy, niż domowa porażka z odwiecznym rywalem.
Pierwsze minuty wcale nie zapowiadały katalońskiej klęski. Barcelona grała płynnie, szybko, wymieniała podania i błyskawicznie pragnęła wyjść na prowadzenie, a potem spokojnie kontrolować przebieg gry. W 120 sekundzie dokładnie dogranie Pedro z prawej strony otrzymał Messi, świetnie zwiódł Sergio Ramosa i strzelił tuż obok dalszego słupka.
Po tej akcji Barcelona stanęła jak rażona piorunem. Dała się nabrać na wysoki pressing stosowany przez Real, który coraz częściej zapuszczał się na jej połowę. W 12. minucie Cristiano Ronaldo dopadł do długiej piłki i rozpoczął swój rajd, aż padł celowo zaatakowany wślizgiem przez Gerarda Pique. Co do jedenastki nie było żadnych wątpliwości. Piłkę ustawił sam poszkodowany, wyczuł intencje Jose Pinto, pewnie kopnął w prawy dolny róg i rozpoczął wielkie dzieło zniszczenia.
Stara, dobra Barcelona nigdy nie puściłaby tego płazem. Natychmiast zebrałaby się do kupy, grałaby składnie, poukładanie, żywiołowo i co najważniejsze z pomysłem. Tymczasem wtorkowego wieczoru przypominała elitarne grono flegmatyków. Mozolnie kwapiła się do natarć, seryjne wymiany podań kończyły się na czterech, najczęściej przed polem karnym przeciwnika. Dalekie podania kompletnie nie docierały do adresatów. Co dziwniejsze, nawet nie próbowano - a jak już, to sporadycznie - poszukać innych środków, w postaci chociażby strzałów z dystansu. Najbardziej raziła jednak przytłaczająca ilość strat. Nie policzyliby ich chyba nawet najbardziej wytrawni matematycy. Real przez cały czas zagęszczał środek pola, zyskiwał piłkę, natychmiast przesuwając się do przodu. Do sytuacji strzeleckich nie doszedł, ale kilkakrotnie szansy z dystansów poszukiwał Cristiano Ronaldo: futbolówka najczęściej lądowała w rękach Pinto, albo szybowała z dala od światła bramki.
Katalońską indolencję pogłębiła kontrowersja z 35. minucie. W jednej z nielicznych akcji, Pedro zdołał przedrzeć się w pole karne i padł odepchnięty przez Xabiego Alonso. Co do jedenastki nie było najmniejszych wątpliwości. Prowadzący zawody Unidano Mallenco ewidentnie się pomylił. Najbardziej zapatrzonym kibicom Barcy znów dał powody do wymówek, na portalach społecznościowych już żałują: - A gdyby podyktował tego karnego.
To zerowe usprawiedliwienia, bo Barcelona grała po prostu beznadziejnie. Ciężkie do dostrzeżenia przebłyski - jak minimalnie niecelny strzał Leo Messiego pod murem z rzutu wolnego - zdarzały się niezwykle często.
Ale do końca pozostawało jeszcze 45 minut. Zazwyczaj w Gran Derbi bywa tak, że Real słabnie w drugiej połowie. Ale od każdej reguły istnieją wyjątki. Tym razem podopieczni Jose Mourinho wyszli jeszcze bardziej nabuzowani. Obraz gry kompletnie nie uległ zmianie. To Real był stroną dominującą i podkreślił to w sposób nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości. Pięć minut po wznowieniu gry Pinto musiał wyłapać groźne uderzenie Fabio Coentrao z rzutu wolnego. Odpowiedź nadeszła 120 sekund później i mogła zakończyć się golem wyrównującym. Dani Alves wycofał sprzed linii pola karnego na 16. metr do Andresa Iniesty. Ten bez zastanowienia huknął w kierunku bramki, ale Diego Lopez zdołał wybić przed siebie. Do dobitki już składał się Cesc Fabregas, gdy nagle z interwencją wyszedł mu znienacka Alvaro Arbeloa.
Drugi cios Real zadał w 55. minucie. Zaczęło się od przerwania ataku pozycyjnego Barcelony i dalekiego zagrania przez pół boiska do Angelo di Marii. Argentyńczyk zawodził ostatnio na całej linii. Spekulowało się, że dzisiaj usiądzie na ławce na rzecz Kaki. Ale w El Clasico,- nawet mimo słabej formy - zawsze spisywał się na miarę możliwość. I tak rozpoczął swój rad w polu karnym, dwukrotnie ograł Carlesa Puyola i zdecydował się na strzał. Piłka po rękach Pinto, trafiła pod nogi Cristiano Ronaldo. Portugalczyk pewnie ją przyjął i bez kłopotów umieścił w pustej siatce.
Goście spokojnie kontrowali przebieg meczu. Kompletnie na nic nie pozwalali Barcelonie, czasami nawet utrudniali jej wyjście z własnej połowy. Niewiele dobrego czynił też Jordi Roura. Z wprowadzeniem Davida Villi zwlekał aż do 58. minuty. Tak na dobrą sprawę Asturyjczyk powinien wystąpić od pierwszego gwizdka. Ostatnimi czasy odzyskał wielką formę, coraz częściej trafiał do siatki udowadniając, że może już grać na pełnych obrotach. W ataku mógł wnieść więcej jakości niż Andres Iniesta, który z kolei jest stworzony do gry w drugiej linii. Ciągle imponuje dobrą formą, posyła dokładne wrzutki, w przeciwieństwie do Fabregasa, który dzisiejszego wieczoru nie mógł się zbytnio odnaleźć.
W 68. minucie Barca przyjęła cios ostateczny. Do dośrodkowania z rzutu rożnego najwyżej wyskoczył niekwestionowany bohater pierwszego meczu. Raphael Varane wygrał pojedynek powietrzny z Gerardem Pique i soczyście uderzył głową. Piłka najpierw odbiła się od poprzeczki, a następnie wpadła do siatki.
To był prawdziwy nokaut, którego żaden fan Barcy nie spodziewał się nawet w najgorszych snach. Nie spodziewali się nawet kibice Realu, stąd ich radość była wręcz niepohamowana. Apetyt na hat-trick miał Cristiano Ronaldo. W 83. minucie szukał szczęścia z ostrego kąta, lecz Pinto był na posterunku.
W końcówce dotąd czysta gra mocno się zaostrzyła. Nie brakowało licznych fauli i utarczek. W ferworze nieczystej walki Barcelona odnalazła honorową drogę do siatki. Andres Iniesta zagrał sprzed szesnastki za plecy obrońców, a Jordi Alba posłał piłkę na dalszy róg, tuż obok wychodzącego Pinto.
Jedyne co mogło w Barcelonie dzisiaj urzekać, to kibice. Mimo solidnego łomotu i to ze znienawidzonym oponentem, cały czas intonowali hymn Barcelony, deklarując swoje wsparcie dal ukochanego klubu. Wspaniały obrazek. Dzisiaj to Real był lepszy, zmniejszył troski kibicom i pozytywnie nastroił przed zbliżającym się rewanżem z Manchesterem United. To już w następny wtorek. Z taką postawą Królewscy mają szansę pokusić się o dobry rezultat na Old Trafford.
Przed nami tydzień piłkarskich hitów: podwójne Gran Derbi, Bayern - BVB, Puchar Polski... [PLAN]