(Nie)udane kąsanie Lechii [KOMENTARZ]
Wojewoda pomorski, Ryszard Stachurski idzie na otwartą wojnę z trójmiejskimi środowiskami kibicowskimi. Najpierw wbił szpilkę Arce Gdynia, a teraz, także za race, ukarał Lechię Gdańsk. Komu bardziej zaszkodzi ten konflikt, a kto na nim zyska?
W kręgu trójmiejskiego establishmentu Stachurski uchodzi za twardego, bezkompromisowego gracza. Równoległe do walki z pirotechniką na stadionach, wytoczył wojnę sklepom, trudniącym się sprzedażą tzw. "dopalaczy". Stachurski przyjął tę samą, agresywną taktykę; sektory, na których odpalono race zamyka, podobnie jak miejsca, gdzie dystrybuuje się trefny towar. O ile w drugim przypadku przyjęta strategia wydaje się być całkiem sensowna (Stachurski skorzystał z ustawy o działaniu w sytuacjach kryzysowych), o tyle już w przypadku kibiców może być inaczej.
Stachurski, zamykając młyn na PGE Arenie, nie przewidział, że klub będzie mógł "przenieść" posiadaczy karnetów i biletów na inne sektory (brawo dla włodarzy Lechii, którzy postanowili ulokować niechcianych fanów na piętrze trybuny "zielonej" bez podniesienia cen wejściówek), Lechia i jej kibice nie stracą więc na tej decyzji finansowo. Pytanie, czy sankcja w ogóle w jakikolwiek sposób dotknie klub? Na razie Stachurski strzela kulą w płot. Błysnął już zamknięciem... zamkniętego sektora na stadionie Arki Gdynia. Potem zamknął też sektor gości na PGE Arenie, karząc tym samym nie kibiców Lecha Poznań, którzy odpalili race, a sympatyków Widzewa Łódź, którym nie dane było przyjechać do Gdańska.
Przeciąganie liny trwa. Lechiści raczej nie zaprzestaną prezentowania okazałej pirotechniki, a Stachurski nie zaprzestanie na zamykaniu sektorów. Komu jest potrzebna ta wojenka?
LECHIA GDAŃSK - serwis specjalny Ekstraklasa.net