Nie można wygrać spotkania podczas Euro, nie mając trenera
- Mamy drużynę na miarę XXI wieku, a dziennikarze, którzy w nas nie wierzyli, będą jeszcze się kajać - głosił w czwartek przed meczem z Grecją Franciszek Smuda. Musiał chyba czuć potrzebę podbudowania się, bo nie bardzo wierzył w siebie i drużynę.
W piątek o godz. 17.55 na telebimie na Stadionie Narodowym pojawiło się zbliżenie twarzy selekcjonera i już na sam ten widok mógł człowieka ogarnąć niepokój. Czerwona twarz, zaciśnięta usta, strach w oczach. Tak nie wygląda przed arcyważnym meczem trener zwycięzca. No, Mourinho to nie był. A w drugiej połowie widzieliśmy przy linii bocznej bezradnego, przerażonego faceta, który nie reaguje na wydarzenia na boisku. Równie dobrze w tym miejscu mógłby stać manekin ze sklepu odzieżowego.
Pierwsza refleksja po spojrzeniu na skład była taka. Tę jedenastkę można było wytypować już dwa lata temu, może rok. Smuda coś sobie ustalił i założył klapki na oczy. Zmiany robili mu inni. Po laniu 6:0 od Hiszpanów Lewandowski i spółka poszli do trenera i wymusili zmianę taktyki. Później piłkarze narzucili selekcjonerowi powoływanie Wasilewskiego, którego Smuda długo pomijał i obrona zaczęła wyglądać lepiej. A koncepcja Franza nafaszerowania zespołu farbowanymi lisami nie wszystkim zawodnikom się podoba (wielu kibiców odwróciło się od drużyny narodowej, czego w historii Polski nie było i co jest światowym precedensem) i wbrew ogólnemu przekazowi wywołuje niesnaski wewnątrz drużyny. Jeden z zawodników Smudy w prywatnej rozmowie powiedział nam w czwartek, że piłkarze są "wk…", że Boenisch, Polanski, Perquis czy Obraniak dostają miejsce w składzie z urzędu, bez względu na formę, zdrowie i czy grają w swoich klubach, czy nie. Wyglądało na to, że w trakcie meczu będzie on to przeżywał trochę w stylu dziecinnego "Skuś baba na dziada", patrząc na grę wymienionych zawodników, bo rzucił "zobaczymy, co oni z Grecją pokażą".
Zaczęliśmy ten mecz świetnie, graliśmy agresywnie, szybko. Ale czy nie za szybko? Już od 30 minuty z naszych powoli schodziło powietrze, a w drugiej połowie byli już kompletnie wypompowani. I tu znów kłania się mądrość i strategia trenera. To on odpowiada za to, żeby zespół umiejętnie rozłożył siły na cały mecz. Rosjanie i Czesi przez większość spotkania, także od 70 do 90 minuty, grali w tempie, w którym Polacy potrafili tylko przez pierwsze pół godziny i to źle wróży w następnych meczach. Piłkarze grali mecz otwarcia w ogromnej duchocie, a kibicom koszule przyklejały się do ciała na stadionie, który zamieniono w halę. Już jeden mądrala zdecydował, że na Stadionie Narodowym zamiast wysuwanej spod trybun bieżni (wtedy moglibyśmy się starać o igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata w lekkiej atletyce) zbuduje za dziesiątki milionów, nie wiadomo właściwie po co, rozsuwany dach nad boiskiem. Jeszcze lepszy pomysł mieli notable z UEFA, którzy na mecz otwarcia kazali ten dach zasunąć, jakby deszcz (padał tylko przed meczem) przeszkadzał piłkarzom i zanosiło się na burzę śnieżną.
W piątek wieczorem zobaczyliśmy dwie polskie reprezentacje. Niezłą przed przerwą, na tle schematycznych i topornych Greków rzecz jasna, którzy są jedną z trzech najsłabszych drużyn Euro 2012 i mają w składzie wielu dziadków (gdy po przerwie ich trener dał szansę młodszym, od razu się ożywili). I drugi, fatalny zespół w drugiej połowie. W zasadzie nie stworzyliśmy w niej żadnej dobrej sytuacji, nie zagraliśmy jednej składnej akcji.
Był to poziom kreta na Żuławach, który nie przystoi na tak wielkiej imprezie jak mistrzostwa Europy. Nawet sklecony tuż przed rundą wiosenną naprędce ŁKS grał lepiej w piłkę niż kadra Smudy po przerwie. Nasz bohater narodowy Lewandowski, owszem, strzelił pierwszego gola w turnieju, ale po przerwie był równie beznadziejny jak większość polskich zawodników. Nie zachwycałbym się więc nim przesadnie. UEFA wybrała go na piłkarza meczu, ale bardziej za gola i nazwisko niż rzeczywistą postawę w całym meczu. A gol to może w 20 procentach zasługa "Lewego". 20 procent dla Piszczka za dośrodkowanie, 20 dla Obraniaka za ściągnięcie do środka dwóch obrońców i 40 dla greckiego bramkarza, który zachował się jak nowicjusz. Wyszedł do piłki, minął się z nią i zostawił w zasadzie pustą bramkę. Gdyby został na linii, złapałby piłkę jednym palcem.
Bramkarze grali tego dnia główne role. Jedni bohaterów pozytywnych (Tytoń), inni negatywnych (Szczęsny, Chalkias). Pisałem już pół roku temu, że ślepa wiara Smudy i Polaków w Wojtka Szczęsnego może się skończyć katastrofą na Euro i tak się niestety stało. Szczęsny ma duży talent i możliwości, ale na razie nie jest to jeszcze wielki bramkarz. Już w towarzyskim meczu z Włochami dostał piłkę za kołnierz od Balotellego. W lidze angielskiej co kilka meczów puszczał jakiegoś "babola", a bywały spotkania, że osiem razy wyciągał piłkę z siatki. On potrafi mieć fenomenalne interwencje, ale przeplata je kiksami, a drużynie na Euro potrzebny jest człowiek, który będzie bronił równo i pewnie, a także dobrze kierował defensywą. Może za dwa, trzy lata Wojtek, jak dojrzeje, będzie nawet najlepszym bramkarzem świata, ale na razie mu do tego daleko. Chyba źle się stało, że półtora roku temu Łukasz Fabiański doznał kontuzji i to otworzyło Szczęsnemu drogę do bramki Arsenalu i kadry. Fabiański wówczas po kryzysie bronił znakomicie, nabrał wiary w siebie i wyglądało, że na lata może być podporą Arsenalu i naszej reprezentacji. W sparingach przed Euro 2012 też wyglądał bardzo dobrze, ale niestety odnowiła mu się kontuzja.
Szczęsny zawalił nam ewidentnie gola w meczu z Grecją. Nie skomunikował się z Wasilewskim (a to podstawa dla bramkarza), który przeszkodził mu w interwencji. Próbował piłkę łapać, czego nawet w okręgówce się nie robi, gdy obok jest rywal i kolega z drużyny. Gdyby krzyknął do "Wasyla" i zdecydował się piąstkować piłkę, prawdopodobnie gola by nie było i mecz byśmy wygrali. Niby jeden drobny błąd, a tak naprawdę, to przez niego możemy przegrać Euro i nie wyjść z grupy. Natomiast niesłuszne są pretensje do Wojtka o rzut karny i czerwoną kartkę. To koledzy z obrony zawalili sprawę, dając wyjść rywalowi sam na sam. Szczęsny w sumie więc nas uratował, a nie osłabił zespół, bo faulując Greka, nie dał mu strzelić do pustej bramki, a Tytoń obronił jedenastkę.
Scenariusza z Tytoniem nie wymyśliłby ani Szekspir, ani nawet Ilona Łepkowska, choć ona wymyśliła już wszystko. Kilka miesięcy temu leczył kontuzję, nie miał nawet miejsca na ławce PSV Eindhoven i wydawało się, że na Euro nie pojedzie. Gdy wrócił na boisko, podczas Euro miała mu przypaść rola turysty i trzeciego bramkarza. Los jest jednak przewrotny. Tuż przed turniejem kontuzji doznał Fabiański, a w trakcie meczu z Grecją Szczęsny został wyrzucony z boiska. I nagle facet, który miał być statystą, stał się bohaterem narodowym. Smuda powinien mu postawić beczkę piwa, dziękując za to, że uratował mu jeszcze złudzenia, bo gdyby nie obroniony karny, w praktyce po pierwszym meczu mielibyśmy już po mistrzostwach. I tak pewnie mamy, ale nadzieja umiera ostatnia.
To, co zrobił w piątek Smuda w drugiej połowie, to jest trenerskie antymistrzostwo świata. Jest do przerwy 1:0, gramy u siebie, rywale mają jednego zawodnika mniej. Do tego sędzia nam "nie przeszkadza" - czerwona kartka dla Greka, przymknięcie oka na naszą rękę w polu karnym. Sytuacja wymarzona, trudno o lepszą. Smuda, zamiast dobić w tym momencie przeciwnika, gra kunktatorsko. Nie robi żadnej zmiany, chociaż widać, że nasi zawodnicy gasną w oczach. Liczy, że łaskaw przez całe życie los (facet wylosował najsłabszą możliwą grupę na Euro, wcześniej dostawał w Widzewie, Wiśle, Lechu drużyny samograje z najlepszymi zawodnikami w Polsce) i tym razem sam przyniesie mu zwycięstwo, a on nie musi nic robić. Tym razem się przeliczył. Widać było, że Rybus, Obraniak, Murawski w drugiej połowie nie mają sił. Grecy byli już wolni i wymęczeni. Gdyby wpuścić na nich w tym momencie świeżego ofensywnego zawodnika albo najlepiej dwóch (z grupy Mierzejewski, Grosicki, Wolski, Brożek), mogłoby być 2:0 i po sprawie. A Smuda dalej grał dwoma defensywnymi pomocnikami (Murawski, Polanski), choć rywale byli w osłabieniu.
Tymczasem scenariusz wymknął się Smudzie zupełnie spod kontroli i faceta zamurowało. Stał się jeszcze bardziej przerażony i czerwony niż przed meczem. W drugiej połowie Grecy, nawet gdy grali 10 na 11, byli od nas zdecydowanie lepsi. Oni stwarzali sytuacje, my nie. Nic dziwnego, że strzelili gola, a mogli jeszcze ze dwa. Samarasowi też Franz powinien wysłać pocztówkę z podziękowaniami. Gdy z boiska wyleciał Szczęsny i Grecy strzelali rzut karny, to Smudzie film się zatrzymał i patrzył już do końca spotkania - przepraszam za wyrażenie - jak wół na malowane wrota. Sprawiał wrażenie, że nie wie, co zrobić, albo nawet nie wie, że powinien w tym momencie coś zrobić. Nie reagował na wydarzenia na boisku, w przeciwieństwie do trenera Greków, który robił dobre zmiany.
Smuda, oprócz wymuszonego wpuszczenia Tytonia za Rybusa, nie zrobił żadnej zmiany, choć kilka razy ktoś tam się rozbierał i już miał wchodzić. Meczu na Euro 2012 nie da się jednak wygrać bez trenera. Bo my w piątek graliśmy w drugiej połowie bez trenera. Jak powiedział nam po meczu jeden ze szkoleniowców, przypominając powiedzenie Wojciecha Łazarka, "Smuda miał w trakcie meczu mocno brązowe spodnie z tyłu". Gdy z boiska zszedł Szczęsny i drużyny grały 10 na 10, na placu stworzyło się bardzo dużo wolnego miejsca. Wymarzona sytuacja, by wpuścić na boisko chyba najszybszego piłkarza na Euro Kamila Grosickiego. Hasałby między tymi zmęczonymi Grekami, mając puste hektary wokół, aż miło. Zrobiłby to każdy rozsądny trener, ale nie Smuda. Bał się porażki, kontr i wolał trzymać na boisku defensywnych graczy, niż zaatakować. Nasi zawodnicy stali w miejscu, nie mieli sił i pomysłu. A Smuda? Bronił wyniku i cieszył się z remisu. Na koniec chciał nawet zrobić taktyczną zmianę w 92. minucie, aby grać na czas.
Po spotkaniu bredził, że remis wcale nie jest takim złym wynikiem. Tak? To gdzie my chcemy szukać niezbędnych do wyjścia z grupy zwycięstw? W meczu z rewelacją Euro 2012 Rosją, która pewnie rozjedzie nas bezlitośnie? Lepszej okazji niż pokonanie przeciętnych Greków, zwłaszcza gdy ma się 1:0 i przewagę jednego zawodnika, nie będzie. To w tym meczu w drugiej połowie Smuda powinien grać o trzy punkty, ale tego nie zrobił. Teraz, jeśli przegramy z Rosją, to nawet zwycięstwo z Czechami (jeśli jest ono realne) może nam już nic nie dać.
Panie Franz - nieubłaganie zbliża się rosyjski i medialny walec. Ale nie można panikować i się bać. Przed zmiażdżeniem może uchronić tylko jedno: nieprzegranie meczu z Rosją i wygrana z Czechami. Innej opcji nie ma, by wyjść z grupy i wyjść z twarzą z całej tej hecy pod hasłem reprezentacja Polski (lub zespół PZPN, jak ją niektórzy nazywają) i Euro 2012.
Kolejnym antybohaterem meczu, poza Smudą i Szczęsnym, była dla mnie publiczność na Stadionie Narodowym. W ważnych momentach nie była niestety naszym dwunastym zawodnikiem. Śpiewy były chaotyczne, często zdarzały się kilkuminutowe okresy ciszy, bez dopingu. A w najtrudniejszych momentach w drugiej połowie znacznie głośniejsza była nieliczna grupa Greków. Była to w dużej mierze inna publiczność niż na meczach reprezentacji Polski w poprzednich latach. Wiele osób było pierwszy raz na meczu piłkarskim. Nie ma w tym nic złego, ci ludzie też mają prawo do oglądania Euro, ale zepsuło to doping i atmosferę. I nie chodzi mi o to, by na stadionach pojawili się kibole, ale aby więcej było normalnych kibiców, którzy znają się na piłce i potrafią dopingować. Jednak wielu z nich nie miało szans kupić biletów, bo w wolnej sprzedaży było ich bardzo mało. Wiele osób dostało bilety od firm, sponsorów, z PZPN, UEFA.
Doping dla reprezentacji Polski w 2006 roku na mundialu w Niemczech i w 2008 roku na Euro w Austrii był znacznie lepszy niż na meczu otwarcia Euro 2012 w Warszawie. Wtedy nasi kibice dali popis, zagłuszyli Niemców i zwłaszcza Austriaków i cała Europa biła im brawo.