Motyka: Zakaz wstępu na Wisłę był dla mnie koszmarem [WYWIAD, ZDJĘCIA, WIDEO]
O wielu wspaniałych latach gry w Wiśle Kraków, trudnym dzieciństwie, burzliwych przenosinach do Cracovii, stadionowym zakazie na Wiśle, czasie spędzonym w… gorzyckich Tłokach oraz ich proroczym kibicu opowiedział nam ich były trener - Marek Motyka.
Jak wspomina Pan z perspektywy czasu swoją pracę w Gorzycach?
Szczerze, to nie za dobrze. Żebyśmy się zrozumieli: kontakt z takimi ludźmi jak Jerzy Nykiel i Eugeniusz Pikus (włodarze Tłoków Gorzyce w czasach gry drużyny na zapleczu ekstraklasy – red.) miałem i wciąż mam bardzo dobry, ale sportowo zaliczyłem na Podkarpaciu jedyny w swoim życiu spadek. Poza tym spotkało mnie wiele nieprzyjemności ze strony kibiców… Kosztowało mnie to sporo nerwów i do dzisiaj mam żal do pewnych osób.
Co ciekawe po rundzie jesiennej sezonu 2003/2004 zajmował Pan z Tłokami wysokie 6. miejsce w ówczesnej II lidze z realnymi szansami na walkę o awans. Skąd taka tragiczna wiosna?
Ja przez moment w ten awans nawet wierzyłem! Powiem ci jednak jedną rzecz, której chyba nie zapomnę do końca życia. W przerwie zimowej miałem okazję rozmawiać z pewnym wieloletnim kibicem z Gorzyc, który powiedział mi wprost: „Panie Marku, ja Panu dobrze życzę, ale proszę mi wierzyć, że wiosna w wykonaniu Pana zespołu będzie tragiczna. Tłoki na wiosnę zawsze… szukają formy”. Patrzyłem na faceta z przymrużeniem oka, ponieważ sam zauważyłeś jak dobrze układała się gra mojej drużynie na jesieni. Mimo to słowa tego człowieka okazały się prawdziwe.
Ma Pan świadomość, że cała ta sytuacja opisana przez Pana brzmi dość jednoznacznie, szczególnie, że w trakcie rundy wiosennej odsunął Pan od składu kilku podstawowych graczy?
Stwierdzam tylko fakty, nic nie sugerując. A fakty są takie, że po moim pobycie w Gorzycach Pan Nykiel powiedział mi wprost, że daje sobie spokój ze wspieraniem piłki nożnej w tej miejscowości. Warunki w klubie do pracy były znakomite! Piłkarze mieli wszystko. Wówczas taka Siarka Tarnobrzeg czy „Stalówka” mogły tylko pomarzyć o takim dobrobycie jaki panował u nas. Pamiętam jak przed rundą wiosenną tamtego sezonu zorganizowano nam na zakładzie (ówczesny Federal Mogul – red.) bardzo uroczysty bankiet.
Skoro było tak dobrze, to czego skończyło się tak źle?
Nie chcę na ten temat się wypowiadać. Pewnych ran nie warto rozdrapywać. Uwierz mi, że ten spadek kompletnie mnie zdołował. Szczególnie biorąc pod uwagę zajmowaną wysoką lokatę po pierwszej rundzie i zaufanie jakim obdarzyłem swoich zawodników.
Krążyły plotki, że ci odsunięci przez Pana od składu nakłaniali kibiców do częstych wizyt pod Pańskim hotelowym oknem…
Słuchaj, nie mogę nic w tej sprawie powiedzieć, ponieważ nie mam żadnych dowodów na to. Fakt, że kilkukrotnie jacyś ludzie wydzierali się pod hotelem obrażając moją osobę. Bardzo mnie to wszystko bolało. Potrafiłem spędzać całe dnie na stadionie, pilnując nawet głupiego remontu szatni! Jeśli wiesz, że wkładasz w swoją pracę serce, a jacyś nieznani ludzie wyzywają cię od najgorszych, to pewnie się domyślasz jak nieprzyjemne jest to doświadczenie…
Na pewno są jednak chwile oraz ludzie, których wspomina Pan pozytywnie z pobytu na Podkarpaciu.
Tak jak już ci powiedziałem ogromny szacunkiem darzyłem Jerzego Nykiela i Eugeniusza Pikusa, którzy wkładali całe swoje serca w dobre zarządzanie i w konsekwencji prosperowanie tego klubu. Spośród piłkarzy pamiętam Krzyśka Sobieraja, Pawła Wtorka czy Wojtka Fabianowskiego. Zdolni, pracowici ale przede wszystkim uczciwi i porządni ludzie!
A jak pamięta Pan Krzysztofa Złotka i Tomasza Tułacza?
Pierwszego z wymienionych przez ciebie darzyłem sporym szacunkiem, ponieważ był dobrym piłkarzem. Na temat drugiego pana nie mam zamiaru się wypowiadać…
Dlatego, że przed rewanżowym meczem z Radomiakiem Radom w barażach o utrzymanie w lidze zastąpił Pana na ławce trenerskiej?
Uwierz mi, że nie.
Zmieniam temat, ale ostrzegam, że też nie będzie dla Pana łatwy i przyjemny. Piłkarzem Wisły Kraków był Pan przez 12 lat, z tego 6 lat kapitanem drużyny. Zdobył Pan m.in. mistrzostwo Polski w 1978 roku, ale mimo to przez ponad 5 lat miał Pan zakaz wstępu na stadion przy ulicy Reymonta…
Opowiem ci o tej sytuacji od początku. Podobno w czasach pracy jako trener Szczakowianki Jaworzno (sezon 2002/2003 – red.) bardzo agresywnie nastawiałem swoich zawodników w meczach przeciwko Wiśle. Większej głupoty nigdy nie słyszałem! W tamtym sezonie dwukrotnie szczęśliwie zremisowaliśmy z faworyzowaną „Białą Gwiazdą”, ale w żaden sposób nie namawiałem swoich zawodników do brutalnej gry! Jestem trenerem, który kocha grę ofensywną, dlatego na odprawie przed takimi meczami jak z Wisłą zawsze powtarzałem: „Dzisiaj nie mamy nic do stracenia. Nikt na nas nie stawia, zagrajmy tak, żeby udowodnić swoją wartość!”. Według ciebie te słowa zachęcają do brutalności?
To skąd zakaz stadionowy dla Marka Motyki?
Pewni ludzie nagadali Panu Cupiałowi (właściciel Wisły Kraków – red.) kilka niestworzonych historii. A tego faceta nic nie interesował wówczas jakiś tam Motyka, dlatego nie było nawet okazji do wytłumaczenia. Na mecze mogłem chodzić, ale wstępu na trybunę honorową nie miałem. Pamiętam jak oznajmił mi to ochroniarz: „Panie Marku, ja chodziłem na Pana mecze, wiem kim Pan jest dla tego klubu, ale jeśli Pana tu wpuszczę to zwolnią mnie z pracy, a mam na utrzymaniu rodzinę”. Nie pozostawało mi nic innego jak opuścić obiekt stadionu…
Sprawa jednak została wyjaśniona.
Tak, ale przez ponad 5 lat przeżywałem koszmar! Koledzy nie chcieli mi uwierzyć, że nie mam wstępu na stadion Wisły. Przy nich udawałem jeszcze twardziela, ale kiedy oni wybierali się na Reymonta, a ja mecz ukochanej Wisły musiałem oglądać w telewizorze to nierzadko leciały mi łzy z oczu...
Jak to się wszystko skończyło?
Kiedy byłem trenerem Polonii Bytom w Ekstraklasie miałem rzecz jasna okazję rywalizować z Wisłą. Przed jednym z tych spotkań prezes Cupiał podszedł do mnie i żartobliwie stwierdził, żebym znowu nie nastawiał tak agresywnie swoich zawodników. Wtedy nie wytrzymałem i poprosiłem o rozmowę. Taką szczerą, w cztery oczy. Od tamtej pory mam swoje miejsce na loży i wszystko wróciło do normy. Na temat ludzi, którym było na rękę, żeby Motyki nie było blisko Cupiała i Wisły, nawet nie chce mi się dyskutować. Szkoda nerwów.
Pan do Wisły trafił w wieku 20 lat. Początkowo bardzo bał się Pan rywalizacji z takimi zawodnikami jak Adam Musiał, Antoni Szymanowski, Henryk Maculewicz, Adam Nawałka. Dlatego też jedną nogą był już Pan w… chorzowskim Ruchu.
Kto by się nie obawiał takiej konkurencji? (śmiech). Moim podstawowym celem była regularna gra w piłkę, a nazwiska które wymieniłeś były wówczas ostoją defensywy Wisły Kraków i reprezentacji Polski, dlatego nie widziałem miejsca dla siebie.
Mimo to trener Orest Lenczyk postawił właśnie na Pana.
Zanim do tego doszło, wziąłem już zaliczkę od prezesa Ruchu i szykowałem się do przeprowadzki na Śląsk. Pamiętam jak przyjechałem z plikiem pieniędzy do mojej babci do Żywca, która widząc takowe dosłownie nie wiedziała gdzie je schować, żeby były bezpieczne (śmiech). Ostatecznie pieniądze z powrotem powędrowały w ręce Pana Dzieląga, który jak dowiedział się, że z różnych względów wybieram jednak Wisłę dostał… ataku astmy. Podobnie zestresowany był także prezes Hutnika Bolesław Szkutnik, któremu kibice wręcz zabraniali mojego transferu.
Już nie bał się Pan rywalizacji z legendami?
Zostałem postawiony przed Generalnym Szefem Huty w Krakowie, który jasno dał mi do zrozumienia, gdzie mam grać (śmiech). Otrzymałem od szefostwa Wisły pieniądze na „spłacenie” Ruchu i tak wylądowałem na Reymonta. Musiałem w końcu spróbować sił w I lidze. Wierz mi bądź nie, ale jako zawodnik Hutnika byłem bliski wyjazdu na mistrzostwa świata w Argentynie w 1978 roku. Trener Jacek Gmoch ostatecznie nie zdecydował się na wzięcie niedoświadczonego gościa z II ligi.
Jak wyglądało Pana wejście do szatni w Wiśle?
Na dystans trzymał mnie tylko Antoni Szymanowski. Mój niedościgniony wzór z lat młodzieńczych nie okazał się dla mnie mentorem, ale nie przeszkadzało mi to. Adam Musiał czy Henryk Maculewicz nie mieli problemów, aby podejść do mnie i powiedzieć, że bez problemów mogę mówić do nich po imieniu. Jeden trzyma młodych na dystans, drugi próbuje im pomóc – dla mnie to nie miało znaczenia.
Góralski charakter.
Za który kochali mnie kibice.
Skromnością Pan nie grzeszy…
Dlaczego? Stwierdzam tylko fakty. Tak jak otwarcie twierdzę, że nigdy nie byłem ani gwiazdą ani talentem tylko bardzo solidnym rzemieślnikiem, tak nie mam problemów mówić o tym, że byłem ulubieńcem kibiców. Ci zawsze uwielbiają zawodników, którzy oddają serce na boisku. Dlatego też kapitanem Wisły byłem przez ponad 6 lat. Byłem z klubem na dobre i na złe. Zagrałem w nim prawie 400 oficjalnych spotkań. Po spadku z I ligi nie uciekłem tylko pomogłem powrócić Wiśle na salony. Następnie ze spokojną głową mogłem wyjechać do Norwegii.
Dariusz Zastawny w swoim kąciku poetyckim napisał o Panu: „Nawet po dwukrotnym obiegnięciu równika grał na najwyższych obrotach „Marcyś” Motyka”. „Końskie zdrowie”, to taki pański znak firmowy w czasach gry w piłkę.
Od małego byłem przyzwyczajony do dużego wysiłku fizycznego. Od zawsze kochałem piłkę nożną, ale ojciec zdecydowanie wolał żebym został bokserem. Dlatego za spędzanie całych dni na boisku „w nagrodę” dostawałem od niego sznurem. Moja mama zmarła gdy miałem 12 lat. W trzy tygodnie zabiła ją białaczka. Ojciec był jaki był, miał problemy z alkoholem, dlatego musiałem sobie radzić praktycznie sam. Pieniądze zarabiałem ogrywając starszych kolegów w piłkę, bilard oraz pracując przy załadowywaniu żwiru. Tak hartował się mój charakter. Pamiętam jak w wieku 15 lat zostałem powołany do reprezentacji Krakowa jako piłkarz Koszarawy Żywiec i bokser miejscowego „Górala” (śmiech). Na tle wystrojonych Adama Nawałki czy Andrzeja Iwana wyglądałem jak wieśniak ubrany w jakieś łachmany. Na szczęście piłka nożna to taki sport, w którym swoją pozytywną boiskową postawą można sobie szybko wyrobić opinię charakternego gościa. I tak było w moim przypadku.
A odnośnie jeszcze mojego „końskiego zdrowia”. Dzisiaj w oldboyach Wisły gram tylko i wyłącznie ustawiony jako napastnik i zazwyczaj mam podwójne krycie (śmiech). Moja postura nieco uległa zmianie, ale fizycznie wciąż prezentuję się dobrze. Mimo, że masz 20 lat mogę się założyć, że nie dałbyś mi rady na boisku (śmiech).
Co ciekawe przez 1,5 roku (1991-93 – red.) grał Pan także w… Cracovii. Podobno Pana żona była z tego powodu bardzo niezadowolona.
Żona bała się, że stracę szacunek u kibiców wszystkich ekip w Krakowie. Zaczynałem w Hutniku, potem wspaniałe lata w Wiśle i epizod w Cracovii. Może zabrzmi to znów nieskromnie, ale kibice szczególnie tych dwóch pierwszych klubów kochali mnie, dlatego nawet moja przeprowadzka na ul. Kałuży nie spowodowała, że miałem jakiekolwiek problemy na mieście (śmiech). Poza tym ja po powrocie z Norwegii chciałem grać dla Wisły, ale ta wówczas nie była mną zainteresowana. Wybrałem Cracovię prowadzoną przez… wiślaka z krwi i kości trenera Lucjana Franczaka, bo bez piłki nie mogłem i wciąż nie mogę żyć.
Obecnie udziela się Pan jako komentator piłkarski w stacji Polsat Sport. Nie boi się Pan, że na dobre wypadł Pan z trenerskiej karuzeli w Polsce?
Bardzo na to liczę, że prędzej czy później wrócę na ławkę trenerską. Kocham piłkę nożną, dlatego samo komentowanie spotkań mi nie wystarcza. Ostatnio blisko byłem objęcia Podbeskidzia Bielsko-Biała, lecz ostatecznie postawiono tam na Leszka Ojrzyńskiego. Darzę go dużym szacunkiem, ponieważ jest niesamowicie zmobilizowanym i zmotywowanym człowiekiem do pracy, której oddaje całe swoje serce.
Byłaby w końcu okazja przypomnieć kibicom słynną „szarańczę” Pana autorstwa (sposób rozegrania rzutu rożnego – red.). Domyślam się, że robi się Panu już czasami niedobrze kiedy kolejny pismak zadaje Panu pytania o „szarańczę”.
Wręcz przeciwnie (śmiech). Mam świadomość, że przez niektórych ten sposób rozgrywania rzutów rożnych jest obśmiewany, ale mnie to zupełnie nie interesuje. Kiedyś Czesław Michniewicz jako szkoleniowiec Arki Gdynia uszczypliwie podpytywał mnie, czy moja drużyna (Polonia Bytom – red.) będzie robić „szarańczę”. Żarty dla Czesia się skończyły, kiedy jego Arka dostała dwie bramki właśnie po dwukrotnym tak specyficznym rozegraniu rzutu rożnego i przegrała u siebie 1:2. A wiesz, kiedy tak naprawdę zrozumiałem, że ta „szarańcza” jest niebezpieczna?
Nie.
Kiedy Michał Probierz jako trener Jagiellonii Białystok zagrał nią przeciwko mnie (śmiech). To była cwana zagrywka z jego strony. Pamiętam, że moi zawodnicy dosłownie zgłupieli. W końcu ćwiczyliśmy tylko i wyłącznie atakowanie takim sposobem rozegrania stałego fragmentu gry. Powiem więcej: wersja Michała była bardzo dobra. Tym bardziej cieszę się, że nie straciliśmy bramki po takim rożnym, bo media pewnie do dziś by mi to wypominały.
Pana marzeniem jest poprowadzenie w przyszłości Wisły Kraków. Czy kiedykolwiek był już Pan bliski objęcia tej posady?
W latach 2000-2002 byłem szkoleniowcem drużyny rezerw „Białej Gwiazdy”. Odpowiadając na twoje pytanie: tak, ale sprawa dość szybko upadła. Mówię o okresie, w którym w klubie pojawił się Robert Maaskant i tzw. zaciąg holenderski. Pierwotnym pomysłem był zaciąg byłych wiślaków z krwi i kości. Szkoda…
Jak reaguje Pan na krytykę ze strony mediów? Szczególnie oberwało się Panu w związku z pracą w Polonii Warszawa, z której miał Pan pozbyć się Marcina Kusia, który nie chciał pójść na układ z klubem z Konwiktorskiej.
Zawsze miałem dobry kontakt z mediami. Mam dystans do siebie, dlatego nie przejmuję się każdą krytyką. Dostawało mi się od Stanowskiego, nomen omen zwolennika Legii, ale rozumiem, że mój pobyt w Warszawie był po prostu nieudany. Rozmawiałem o tym nawet ze śp. trenerem Kazimierzem Górskim, który często gościł przy Konwiktorskiej, którego prosiłem o jakieś rady. Pamiętam, że usłyszałem wówczas takie zdanie: „Marcyś, z wróbli orłów nie zrobisz” (śmiech). Sprawa z Marcinem Kusiem wyglądała bardzo prosto: zarząd go nie chciał, a ja nie miałem nic do powiedzenia. Ci zawodnicy, którzy godzili się na cięcia finansowe zostawali, ci którzy byli niepokorni lądowali na bruku. Trener w tamtym momencie nie miał żadnej władzy! Nie jest to powód do chwały, ale mówię jak było.
Zakładam, że jako piłkarz jest Pan spełniony, lecz już jako trener niekoniecznie…
Żałuję, że nie udało mi się zagrać zdecydowanie więcej meczów w reprezentacji. Swoje marzenia z dzieciństwa spełniłem, bo występowanie z orzełkiem na piersi, szczególnie dla chłopaka z prowincji, to wspaniała chwila! Biorąc jednak pod uwagę mój góralski charakter liczyłem po prostu na więcej…
Marzę o tym, żeby moja przygoda z trenerką jeszcze nabrała rozpędu. Natomiast na pewno mam satysfakcję, że nigdy nie wchodziłem z zawodnikami czy działaczami w żadne układy. Pewnie brzmi to dla ciebie mało oryginalnie i spektakularnie, ale uwierz mi, że w pewnym momencie to nie było takie łatwe. Kiedy chociażby Szczakowianka zaczęła „kręcić” swoje mecze mnie już tam nie było. Nie chcę więcej na ten temat mówić, bo o korupcji w polskiej piłce trzeba powoli zapominać, a nie do niej ciągle wracać. Nie każdy musi być znakomitym trenerem, ale każdy powinien mieć swój kręgosłup moralny. Podstawa to bycie uczciwym człowiekiem.
W końcówce sezonu 2008/09 Marek Motyka objął I-ligową wówczas Koronę Kielce, z którą ostatecznie udało mu się zająć 3. miejsce w tabeli. Na skutek korupcyjnej kary dla Widzewa Łódź „Koroniarze” wywalczyli sobie tym samym awans do Ekstraklasy.
Metryka:
Marek Motyka (ur. 17 kwietnia 1958 w Żywcu) – żonaty; wychowanek Koszarawy Żywiec; wybitny piłkarz Wisły Kraków; były reprezentant Polski i zawodnik norweskiego SK Brann; Mistrz Polski w barwach „Białej Gwiazdy” z roku 1978; legendarny zawodnik i trener Hutnika Kraków; ekstraklasowy szkoleniowiec m.in. Szczakowianki Jaworzno, Górnika Zabrze, Polonii Bytom, Polonii Warszawa i Korony Kielce; w sezonie 2003/04 trener II-ligowych Tłoków Gorzyce.