Mateusz Oszmaniec z Druteksu-Bytovii został... doktorem. "Nie można żyć tylko piłką nożną"
Rozmawiamy z Mateuszem Oszmańcem, bramkarzem I-ligowego Druteksu-Bytovii, który kilka dni temu został doktorem nauk o kulturze fizycznej.
fot.
Chyba niezbyt często na boiskach polskiej I ligi spotyka się piłkarzy z tytułem doktora...
Faktycznie nie ma zbyt wielu sportowców, którzy obronili doktorat, chociaż wiem, że są tacy, którzy taki tytuł naukowy mają. Wiąże się to przede wszystkim z tym, że bardzo trudno jest pogodzić treningi, starty w zawodach z pisaniem pracy doktorskiej. Wymaga to przede wszystkim sporo czasu i samozaparcia. W mojej sytuacji nie byłoby to możliwe, gdyby nie żona, która przejęła część moich obowiązków, związanych chociażby z opieką nad dziećmi i wsparła mnie w trudnych sytuacjach.
Jak długo trwało?
Studia doktoranckie rozpocząłem zaraz po skończeniu studiów magisterskich, pięć i pół roku temu. Teoretycznie mógłbym doktoryzować się w ciągu czterech lat, ze względu jednak na temat mojej pracy potrzebowałem trochę natchnienia, a poza tym pojawiły się pewne komplikacje. Półtora roku temu otworzyłem jakiś mail, który zainfekował mi cały komputer i straciłem większość danych. Musiałem je odtworzyć. Myślałem, że jest to gwóźdź do trumny mojej pracy doktoranckiej. Na szczęście część plików była zapisana na innych dyskach, a jeden z dysków ocalał i nie wszystko straciłem. Zaparłem się i odtworzyłem całość. Poza tym moje studia zostały przedłużone, gdyż sama weryfikacja trwała blisko pół roku - praca musiała przejść przez recenzentów, przez radę wydziału...
Pisał Pan na temat związany z futsalem, tymczasem od lat jest pan bramkarzem drużyny, która gra na trawie. Nie łatwiej byłoby zająć się tematem związanym z tym co faktycznie Pan robi?
Praca doktorska wiąże się z tym, że coś trzeba do nauki wnieść, nawet w minimalnym stopniu, ale coś trzeba odkryć. Temat bramkarzy z drużyn grających na świeżym powietrzu jest przerabiany przez naukowców z całego świata i trudno byłoby znaleźć coś odkrywczego. Ja znalazłem lukę - temat o którym zbyt wielu naukowców nie pisało. Ponieważ w swojej karierze piłkarskiej przez dwa lata byłem bramkarzem w pierwszoligowej wówczas Copocabanie Gdańsk, doświadczenie związane z grą na hali miałem.
Jak się udawało Panu godzić pisanie pracy z treningami i grą w klubie? Podejrzewam, że to nie było łatwe...
W ostatnim czasie nie trenowałem z innymi bramkarzami, gdyż podczas styczniowego turnieju Amber Cup w Gdańsku, w trakcie meczu z Lechią Gdańsk zderzyłem się z jednym z przeciwników i nabawiłem się kontuzji. Dwa tygodnie temu wróciłem do pełnej sprawności, ze względu jednak na dłuższą przerwę w treningach nie byłem brany pod uwagę przy ustalaniu składu na ligowy mecz z Ruchem Chorzów. Miałem więc trochę więcej czasu na przygotowanie przed samą obroną. Udawało mi się to godzić, gdyż przez pierwsze 3 lata studiów doktorskich, zajęcia na uczelni odbywały się raz w tygodniu - w piątki. Gdy wyjeżdżaliśmy na mecz w głębi Polski, dogadywałem się z profesorami i przyjeżdżałem w innym terminie. Uczelnia szła mi na rękę, mogłem też liczyć na wsparcie klubu i udało się. Studia doktoranckie to zresztą bardzo dużo pracy w domu. Tutaj mogłem liczyć na wsparcie żony.
Rozumiem jednak, że teraz, po zakończeniu studiów, nie rzuci Pan piłki i nie będzie chciał się skupić na pracy naukowej...
Gdy decydowałem się na studia doktoranckie, robiłem to po to, żeby nie ograniczać się jedynie do piłki nożnej. Dzisiaj jestem zdrowy, jutro mogę nabawić się kontuzji i może się okazać, że będę musiał robić coś innego. Szukałem jakiejś alternatywy, ale też odskoczni. Jeśli ktoś zajmuje się sportem, potrzebne jest odreagowanie, zajęcie głowy czymś innym, żeby jej nie zamęczyć.
Zapytam jeszcze o obronę pracy. Biorąc pod uwagę fakt, że jest Pan bramkarzem, chyba nie powinien mieć Pan z tym kłopotu...?
(śmiech) Tutaj moje umiejętności z boiska raczej się nie przydały. Bronić musiałem się aparatem mowy. Niektórym wydaje się, że to tylko formalność, bo 90 procent prac udaje się obronić. Zawsze jest jednak 10 procent prac nieobronionych, czyli nie można mówić o formalności. Dla mnie najważniejsze jest to, że podczas tajnego głosowania, jednogłośnie zadecydowano o przyznaniu mi stopnia doktora.
Nie będzie Panu brakowało tego ślęczenia nad książkami i przy komputerze?
Śmiałem się, że zaraz po obronie jedną z pierwszych rzeczy, które zrobię, będzie wyrzucenie laptopa. Od pięciu lat wszędzie z nim jeździłem i analizowałem wyniki, statystyki... Koledzy z drużyny podczas wyjazdów wiele razy próbowali mnie od niego wyciągnąć, chociażby na karty. Nawet gdy szedłem grać w te karty, w głowie miałem to, żeby wrócić do komputera. Wiedziałem, że jeśli pewnych rzeczy nie zrobię podczas podróży, będę musiał zająć się tym w domu. Ostatnie cztery tygodnie to były ostre przygotowania do samej rozprawy. Poświęciłem na to mnóstwo czasu i teraz muszę nieco odreagować. Na tę chwilę nie powiem, że będzie brakowało mi siedzenia nad książkami czy laptopem, ale nie mówię, że za tym nie zatęsknię. Ta żądza wiedzy jest w każdym i prawdopodobnie w przyszłości będę chciał napisać kilka artykułów poświęconych tematyce związanej z moją pracą tak, żeby były one dostępne dla wszystkich - nie tylko dla tych, którzy będą chcieli zajrzeć do mojej pracy na uczelni.
Kto wie, czy koledzy z drużyny nie zmienią Panu ksywy i nie zaczną wołać na pana per „Doktorku”...
Obronę miałem w środę. Gdy pojawiłem się na treningu, nazwali mnie „Doktorem”. Powiedziałem im jednak, że mam na imię Mateusz i proszę tego nie zmieniać. Być może przez jakiś czas będą tak na mnie wołali, ale mam nadzieję, że za chwilę to się zmieni.
Jakub Krzewina: Każdy start z orzełkiem na piersi do dodatkowa motywacja