Marzenia prysły, niczym mydlana bańka [KOMENTARZ]
To miał być nasz, polski rok w europejskich pucharach. To miał być nasz – polski - sezon w Lidze Mistrzów. Wydawać się mogło, że warszawska Legia jeszcze nigdy nie była tak mocna jak obecnie. Kiedy więc, jeśli nie dziś? Teraz znam odpowiedź na to pytanie. Polska, drodzy czytelnicy, dorosła już do wielkiego futbolu. Nie dorosła jednak do niego sama polska piłka...
fot. Sylwester Wojtas
To byłby cudowny rok. Spełnienie marzeń każdego polskiego kibica. Legia w elicie, Śląsk, Lech, Piast nieco zboku, ale jednak na europejskim firmamencie. Wszyscy razem zamknęlibyśmy usta internetowym frustratom, wiecznym krytykom plującym na tak bliską naszym sercom polską piłkę. Było nas na to stać, oj było. Nas – kibiców. I nie tylko. Śląsk pokazał, że Polak potrafi pokazać pazur. Wszak dwumecz z Sevillą nie jest jeszcze sprawą zamkniętą, ale po porażce 1:4 ciężko marzyć już o nagłym odwróceniu smutnego losu. Hiszpanie to nie byle ogórki. Belgowie z Brugge też do futbolowych cherlaków nie należeli. Można było, oj można.
Lech nie podołał prostemu wyzwaniu, poległ w haniebny sposób, w walce z amatorami. Piast również nie wytrzymał presji – ale rozumiemy, to klub z długą, ale młodą, nieopierzoną historią. Jeszcze przyjdzie jego czas. Wspomniany już Śląsk zachwycił. Oglądając mecze wrocławian serce gorało, a łza pełna dumy wprost pchała się do oka.
Z Legią tak różowo nie było. Legia przechodziła z rundy do rundy, ale grą nie porywała. Wojskowi popełniali masę błędów, awanse zapewniała im bardziej słabsza dyspozycja rywali, aniżeli nadzwyczajnie umiejętności zespołu. Mimo wszystko, kiedy podopieczni Jana Urbana wywieźli z Bukaresztu cenny punkt, o którym przed pierwszym gwizdkiem tamtejszego spotkania nawet nikt nie śmiał głośno mówić, w głowie przeciętnego, polskiego kibica zapaliła się lampka...
Cholera, to już siedemnaście lat. A teraz jest tak blisko. Liga Mistrzów, futbolowy Olimp. Tam wpuszczają tylko europejskich bogów. Zrobiło się gorąco. Trzeba było wybaczyć legionistom ich błędy z poprzednich rund eliminacji i błagać boga o powodzenia w tej ostatniej, najważniejszej. To był początek napinania mięśni, pompowania balonika. Panowie, trzeba się skupić i to wygrać! Dla nas, dla kibiców! Nie wiadomo kiedy przyjdzie następna szansa. W przypadku zwycięstwa legioniści zagarnąć mieli skarb nieprzeliczalny na jakiekolwiek pieniądze – status legendy. Porażka z kolei nie boli tak, jak boli przegrana w walce o mistrza, albo nawet o Ligę Europy. To już nie ten sort – im wyżej wzlecisz, tym tragiczniejszy jest upadek. Poza tym, Śląsk pokazał, że można, że da się, że ta polska kopana to nie taki kipisz jak wszyscy kraczą. Jeśli Śląsk mógł, to Legia nie da rady?
Nie dała. Legia Warszawa nie dała rady. Najzwyczajniej w świecie, to nie był zespół godny Ligi Mistrzów. Zespół godny Ligi Mistrzów nie daje wpakować sobie na początku arcyważnego spotkania dwóch goli w odstępie dwóch minut po tragicznych błędach obrońców. To, co dzisiejszego wieczora zaprezentowali Dossa Junior i jego koledzy z linii, to była okręgówka. A z okręgówki, choćby nie wiem jak bardzo się chciało, do Ligi Mistrzów ani rusz - no chyba, że na konsoli. Trzeba z całej siły żałować, że Legia z ostatnich trzydziestu minut nie była tą samą Legią przez pozostałe sześćdziesiąt minut. Gdy sytuacja wymaga tego, by grać dojrzale, odważnie, to tak właśnie trzeba grać i nie patrzeć na konsekwencje. Dziś rozwaga okazała się być zabójcą marzeń. Steaua wcale nie była dziś mocniejsza, po prostu zagrała ofensywnie, wpadła do Warszawy po dwie bramki, jak po swoje. To samo powinni zrobić legioniści po dziesiątej minucie meczu. Z całym szacunkiem do Jana Urbana, ale do jasnej cholery – kto przegrywając 2:0 wali głową w mur z dwoma defensywnymi pomocnikami, kaleką na prawej pomocy i wyraźnie nienadążającym za otoczeniem, biednym Markiem Saganowskim na szpicy? Brak reakcji Urbana na fatalną postawę zespołu w pierwszej połowie był, moim zdaniem, jedną z jego największych porażek w karierze trenerskiej i dowodem na to, że Jan Urban nie jest trenerem godnym Ligi Mistrzów. Dowodem na to, że tak jemu, jak i jego drużynie, brakuje charakteru.
O swoją godność Legia postanowiła zawalczyć – w swoim stylu – dopiero w drugiej połowie, a ściślej rzecz ujmując, odkąd na placu gry pojawił się Henrik Ojamaa. Estończyka koledzy z drużyny powinni nosić na szyi jak talizman, bo przynosi szczęście i wiele radości. Tak, to właśnie tego drugiego zabrakło dziś legionistom najbardziej – czystej, futbolowej radości. Pięknej, bezgłowej szarpaniny na bramkę przeciwnika. To było remedium, które wprowadził wraz ze sobą Ojamaa. Szkoda, że tak późno.
Dużo radości i nadziei dał nam również młody Kosecki, który jako jedyny z warszawiaków dawał radę przez pełne 90 minut. "Kosa" był dziś radosny jak nigdy i ta radość wypłynęła z niego chyba dopiero po końcowym gwizdku (właściwie to dziwnie by było, gdyby wciąż nią wtedy emanował). Dobre zawody dał też Bereszyński, a gdy wszedł Ojamaa, zaraziwszy kolegów pozytywną energią, ożywił się także Furman. Poziom trzymał również Radović, no i ten nieoceniony Dusan Kuciak... Tak, Legia zawsze miała dobrych bramkarzy.
I fantastycznych kibiców. Takich na poziomie światowym. Mam receptę na dziury budżetowe polskich zespołów – wypożyczać kibiców wielkim zachodnim klubom za niemałe pieniądze. Cholera, ale byśmy zbijali fortunę. Dziś najważniejszym elementem spotkania było pełne 90 minut niesamowitego dopingu, nieskalanego tak częstą wśród polskich kibiców niechęcią do własnej drużyny „gdy nie idzie”. Panie, panowie, jeśli wasze drugie połówki były dziś przy Łazienkowskiej, mam złą wiadomość – ich miłość płonie dla Legii, a serca zostały na stadionie. To tylko ci, którzy byli naocznymi świadkami dzisiejszych boiskowych wydarzeń. A przecież dziś wszyscy byliśmy legionistami.
Co się stało, to się nie odstanie. Legia zremisowała 2:2 i pożegnała się z Ligą Mistrzów. Sama sobie winna, bo szanse były wysokie jak nigdy, a rywal absolutnie w zasięgu. Zabrakło – no właśnie – dojrzałości. Steaua wybudziła nas z futbolowego snu. Marzenia prysły, niczym mydlana bańka. Mam nadzieję... z całego serca wierzę, że takim samym snem śnić będziemy również za rok. Bo Polska zasłużyła na wielką piłkę. Bo Polska do wielkiej piłki dojrzała.