Maciej Szczęsny: Mam świadomość, że grałem w ustawionych meczach. Sam jednak nie handlowałem
Mam świadomość, że grałem w meczach, które były kupione czy sprzedane. Miałem odwrócić się i pójść kopać rowy? W szatni bywało ostro, ale czy warto sobie zmarnować życie, bo ktoś kupuje mecze... - mówi Maciej Szczęsny, były bramkarz m.in. Legii Warszawa i Widzewa Łódź.
fot. sylwester wojtas
Jest Pan warszawiakiem, legendą Legii...
Ojojoj, legendą to był Kazimierz Deyna.
Mimo wszystko - symbolem na pewno. Chodzi nam o to, czy przez lata nie było żadnych propozycji z Legii, żeby pracował Pan dla niej?
No, jakoś ku… nie. Ciekawe, co?
Ma Pan jakiś kontakt z ludźmi, którzy teraz rządzą klubem?
Pan Leśnodorski był gościem naszego magazynu w Onecie z półtora miesiąca temu. Pogadaliśmy w trakcie programu i tyle. Rozgoryczony chyba nie jestem, chociaż... Rozumiałbym, gdyby to była ta Legia z lat 90. - z Mazurkiem i "Łysym Blondynem", czyli Andrzejem Szymańskim. Swego czasu obaj panowie usiłowali ze mną pograć w sposób niecywilizowany i niemęski. I to spowodowało moje odejście z Legii. Zatem gdyby to była ta sama Legia, to rozumiałbym, że jest im wygodniej żyć w koegzystencji z kibicami, którym sprzedali nieprawdę i z którymi wspólnie mogą śpiewać: "Szczęsny pedał Legię sprzedał". Nie rozumiałem ITI, które zamiast postawić na ludzi związanych z Warszawą, którzy chcieli temu klubowi dać coś od siebie, budować jego potęgę, nie zrobili tego. Mocno się wtedy zdziwiłem, ale też umiałem sobie powiedzieć, że może rzeczywiście przy tej wojnie z kibolstwem, którą ITI prowadziło, nie należy dolewać oliwy do ognia. Jednak teraz, gdy obecni właściciele powołują się na historię, na legendy, prestiż klubu budowany przez tyle lat i żaden z nich nie próbował nawet znaleźć mojego numeru telefonu, to wiele mi to mówi o celach i priorytetach.
Sytuacja z kibicami się unormowała czy nadal na ulicy zdarzają się przepychanki słowne?
Na chodniku nikt mnie nigdy nie zaczepił, tylko co najwyżej z drugiej strony ulicy obrażał. Nie było sytuacji, że ktoś podszedł i powiedział: "Panie Maćku, nie mogę się pogodzić z tym, że pan odszedł do Widzewa". Odpowiedziałbym wtedy: "Niech pan się zgłosi do Szymańskiego i Mazurka", bo chcieli mnie oszukać i w dodatku oszukali kontrahenta z Anglii. Zamiast podpisywać z nami kontrakty, mówili, że wypromowaliśmy się w Lidze Mistrzów i bez problemu dostaniemy oferty gry za granicą. Po czym kiedy ja dostałem ofertę z Anglii, to mnie jednego nie chcieli nagle puścić i za moimi plecami powiedzieli kontrahentowi, ze Szczęsny jest nie do sprzedania, bo czeka na niego lukratywny kontrakt. Szkoda tylko, że mi tego nie powiedzieli. A jak to mówili kontrahentowi, który przyjechał z walizką, to ja byłem na zgrupowaniu kadry w Wiśle i nie wiedziałem, że tu się jakieś rozmowy toczą.
O jaki klub wtedy chodziło?
O angielski Reading.
Zdarza się, że kibice z Żylety podchodzą i powiedzą coś miłego?
Pewnie, ostatnio coraz częściej. Największy szok przeżyłem kiedyś po meczu reprezentacji na Legii. Idę po schodach na dół, tam stali już Jacek Zieliński, Tomek Łapiński, paru innych kolegów, a kątem oka widziałem, że za mną idzie taki byk, większy o głowę, w skórzanej kurtce. Rękę to miał jak moje dwie nogi. Ewidentnie zmierzał za mną, więc tylko sobie myślałem, że jak mi pieprznie, to tylko raz, bo za drugim już go moi koledzy powstrzymają. W pewnej chwili popukał mnie w ramię i mówi: "Panie Maćku, pamięta pan, jak kiedyś pan prawie oberwał takim budzikiem dużym? To ja byłem, ale wie pan, jest mi głupio, człowiek jak dorasta, to dojrzewa. Zmądrzałem i chciałem pana tutaj, przy kolegach, oficjalnie przeprosić i podziękować za lata w Legii".
Rzeczywiście oberwał Pan budzikiem?!
Ku…, prawie mnie zabił. Ze dwa centymetry koło mnie przeleciał taki stary, na spiczastych nóżkach. Facet rzucił z całej siły, jakby mnie trafił, toby mi łeb przeorał. Podniosłem budzik z trawy i wziąłem do domu, na pamiątkę.
Jak Pan oceni Legię Leśnodorskiego, Berga. W Lidze Europy idzie im naprawdę nieźle.
No, są momenty, że oni naprawdę zaje… grają. Na to się przyjemnie patrzy. Jodłowiec wreszcie zaczął pokazywać na meczach chociaż połowę tego, co potrafi, bo potrafi nieprawdopodobnie dużo. Widziałem to na treningach, ale potem wychodził na mecz i była chłopa jedna trzecia. Albo ćwierć. Teraz już jest go pół, albo 60 proc., ale stać go na więcej. Podoba mi się, jak potrafią grać konsekwentnie, pressingiem, świetnie pracują wszystkimi formacjami. Nie podoba mi się tylko, że potrafią wyjść na boisko tak chaotyczni jak z Podbeskidziem czy Piastem. Zasadniczo jednak gra Legii naprawdę bardzo mi się podoba.
Kontrowersyjna zmiana trenera mistrza Polski to był dobry ruch?
Nie umiem tego obiektywnie ocenić. Uważam, że Janek Urban jest bardzo dobrym trenerem, świetnym człowiekiem i jak go zwalniano, to kompletnie nie umiałem ani tego zrozumieć, ani się z tym pogodzić. Być może wynika to z mojej oceny Janka, który jako piłkarz był dla mnie absolutnym wzorem. Urban - już jako trener Legii - często grał w siatkonogę, dwóch na dwóch. Wygrywał każdą grę, mimo że do pary wybierał sobie gościa najgorszego technicznie w drużynie. A przecież Janek już był w wieku 45+. Mając takie wspomnienia, nie umiem być obiektywny, zawsze będę uważał, że nie wolno go było zwolnić. Co do Berga, to w pewnym momencie byłem rzeczywiście przekonany, że trzeba mu wsadzić granat w tyłek i wysłać go w kosmos. A potem nagle zatrybiło. I jak zatrybiło, to mi się straszliwie spodobało.
Jak Pan odebrał wpadkę Legii z Bereszyńskim w Lidze Mistrzów?
Nie będę tego komentował, trochę ciszej nad tą trumną. Mam nadzieję, że Legia wyciągnie wnioski. Wszystkie i właściwe.
Jeszcze ich nie wyciągnięto?
Myślę, że nie, ale nie będę się zagłębiał. Wszystko, co wiem, wiem nieoficjalnie i nie mam tego jak zweryfikować. Ale jeśli to, co ja wiem, jest prawdą, to dopóki jedna osoba nie straci pracy, będę uznawał, że nie wyciągnięto wniosków. A ta osoba nie wyleciała i wiele wskazuje na to, że nie wyleci.
Co z Pana karierą w roli trenera bramkarzy?
Już w 2004 r., jak Maciek Skorża objął Amikę, to zaprosił do współpracy Waldka Fornalika i mnie. Ale niestety, po pół roku odezwało się moje kolano. Co prawda wcześniej było operowane, ale długotrwały wysiłek powodował, że kolano mi puchło, aż wreszcie ta opuchlizna coś mi rozerwała w okolicy łąkotek i musiałem znowu się "cerować". Od tamtej drugiej operacji minęło parę lat, ja sobie nóżkę wzmocniłem i pracowałem w Koronie Kielce.
Kręci Pana to szkolenie bramkarzy?
Bardzo! Także tych młodych. Kiedyś myślałem, że nie będę potrafił pracować z dzieciakami. Dziś widzę, że i umiem, i lubię, bo u gnojków bardzo szybko widzisz postęp. To cię łechce, bo masz dowód, że czegoś kogoś nauczyłeś.
Od czasów Korony nikt nie zadzwonił z propozycją zatrudnienia?
Nie, nie miałem żadnej oferty, więc można powiedzieć, że jestem bezrobotny, a bardzo chętnie bym pracował.
Możemy ogłosić, że Szczęsny jest do wzięcia?
Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy wykupywać ogłoszenia, bo byłoby to krępujące i nie na miejscu. Z drugiej strony - uświadamiam sobie, że nie umiem nigdzie rozesłać swojego CV, dzwonić po klubach, czyli trochę jestem frajer, bo świat jest taki, że trzeba się eksponować. Ja zawsze wychodziłem z założenia, że wiadomo, iż nieźle broniłem. Jak broni mój syn - też wiadomo. Nie jest to, co prawda, nawet w połowie moja zasługa, ale czegoś go tam nauczyłem.
Na ile to, co osiągnął Wojtek, jest zasługą taty?
Na pewno w bardzo niewielkim stopniu, bo przede wszystkim nie ja mu dałem talent, tylko jakaś nieznana siła, a po drugie - on nad rozwijaniem tego talentu rzetelnie pracował. A równie dobrze mógł go zostawić w kasynie czy w barze. Fakt, że dużo z nim rozmawiałem, jak grał w młodzieżowych drużynach Arsenalu czy na początku w pierwszej drużynie. Po każdym meczu dzwonił i gadaliśmy przynajmniej z godzinę: co zrobił dobrze i co źle. Wracając do mojej sytuacji, to wiadomo: nie pracujesz - nie masz pieniędzy, nie masz pieniędzy - nie jesz chlebka z szynką. Ale myślę, że nawet gdybym wygrał w totka 30 mln, to i tak chciałbym gdzieś pracować, bo praca powoduje, że głowa ci nie gnije, wątroba ci nie gnije, charakter nie schodzi na psy.
Pana drugi syn, Janek, miał ponoć największy talent z rodziny Szczęsnych.
Dla ścisłości: Janek to mój pierwszy syn. Jest od Wojtka starszy o dwa i pół roku. Moim zdaniem miał niezwykły talent ruchowy, ale nie do piłki. Do jakiegoś indywidualnego sportu, np. tenisa, jak najbardziej. Janek jest w znacznie mniejszym stopniu bandziorem niż Wojtek i ja. Fantastycznie pływa, świetnie tańczy, doskonale jeździ na nartach. Wielu ekspertów, oglądając jego jazdę, mówiło, że gdyby odpowiednio wcześnie trafił pod skrzydła trenerów, to byłby świetnym narciarzem.
Na stoku doznał poważnej kontuzji.
Bardzo poważnej. Wymyślił sobie, że dla utrudnienia zacznie jeździć na desce. Bardzo szybko opanował tę sztukę, tylko kiedyś się nie udało na zakręcie. A na końcu zakrętu stało drzewo, w które wpakował się barkiem. Było bardzo nieciekawie, w tej chwili przestał nawet grać w piłkę, bo ten bark ma tendencje do wypadania.
Ten rok jest dla polskiego sportu wyjątkowy. Złote Soczi, mistrzostwo świata siatkarzy, Majka i Kwiatkowski brylują w kolarstwie, a piłkarze ograli mistrzów świata Niemców. Skąd takie nagromadzenie sukcesów?
Kiedyś mieliśmy cudownych pięściarzy, zapaśników, lekkoatletów, ciężarowców... Raz jest lepiej w tym, raz - w czym innym. Akurat złożyło się tak, że pojawiło się więcej sukcesów. Na pewno nie jesteśmy już takim zaściankiem i wszyscy, którzy chcą wkładać swoje siły w sport, mają dziś dostęp do wszelkich nowinek technicznych czy naukowych. Wioska globalna także to nam przyniosła.
Co Pana natchnęło, by zorganizować słynne happeningi z "fartuchem Fryzjera" czy z telefonami Michniewicza?
Z fartuchem nie miałem nic wspólnego, powiedziałem tylko, że sędzia Andrzej Dymek w meczu Amica - Polonia zachowywał się jak pomoc fryzjerska i że jeśli uzna, że mówię nieprawdę, to mam nadzieję, że pozwie mnie do sądu, ale mam go w d... No i do dziś tego nie zrobił. A koszulka z telefonem i podpisem "CM 711" [tyle połączeń wykonał Czesław Michniewicz do "Fryzjera", choć nigdy nie usłyszał zarzutów korupcyjnych - red.] to był wyraz olbrzymiej sympatii i podziwu, że można dzwonić do kogoś, kto jest umoczony po pachy, i samemu się nie utaplać. W dodatku dzwoniąc chyba ze trzy razy częściej niż do żony…
Widać, że piętnuje Pan korupcję w polskiej piłce, ale grając tyle lat w piłkę, musiał Pan zetknąć się z nią. Nie chce się wierzyć, że nigdy nie grał Pan w meczu, który nie był czysty.
Ale ja z całą pewnością grałem w kupionych meczach. Mało tego, mam świadomość, że grałem w meczach, które były sprzedane, chociaż sam nigdy w tym nie uczestniczyłem. Był taki moment, w którym władze PZPN zastanawiały się, czy nie przywrócić Legii mistrzostwa odebranego w 1993 r. Sprawdzano, jak zareaguje na to środowisko i gdy skonsultowali się ze mną, powiedziałem im, że niech mnie nie zapraszają na tę uroczystość, bo będzie dym. Bo nie dość, że tego nie przyjmę, to zrobię taki happening, że pożałują tej decyzji. Nam się to po prostu nie należało. Inna rzecz, że uważam za szczyt hipokryzji, iż tytuł oddano wówczas Lechowi, który zaczął całą karuzelę. Dodam - zaczął bardzo wcześnie, bo jeszcze w rundzie jesiennej. Byłbym nawet skłonny - ale to przed prokuratorem - wskazać konkretny mecz, kiedy to się zaczęło, a nawet konkretną osobę, która im ten mecz puściła. Oczywiście prokurator nigdy mnie o to nie zapyta, bo było to przed wprowadzeniem ustawy antykorupcyjnej.
Może trzeba było właśnie wtedy walnąć pięścią w stół i powiedzieć: "Panowie, coś jest nie tak, gram w sprzedanym meczu"?
Zdarzyło się, że w szatni było nieprzyjemnie między mną a paroma osobami. Wówczas jednak mogłem sobie publicznie walić pięścią w stół lub głową w ścianę. W pewnej chwili - akurat był to czas, kiedy Legia kupowała mecze i było to wiadomo powszechnie - powiedziano mi: "Słuchaj, nic z tym nie zrobimy, ani policja, ani prokuratura. Jedyne, co z tego wyniknie, to to, że ci kibice Legii jako niewdzięcznikowi spalą chatę i zgwałcą żonę". Oczywiście mogłem się odwrócić plecami i pójść kopać rowy. I gdyby oceniać życiowe decyzje w kategoriach czarne - białe, to fakt, że tego nie zrobiłem, powoduje, że jest niestety czarne. Ale jak słyszę, że jestem hipokrytą, piętnując takie zjawiska, skoro przecież sam się o korupcję ocierałem, to mogę jedynie stwierdzić, że albo rozmawiam z idiotą, albo rozmawiam z kimś, kto nie chce przyjąć do wiadomości, że ciężko się nagle odwrócić i pójść kopać rowy, kiedy masz rodzinę na utrzymaniu. Masz 25 lat, od dziewiątego roku życia grasz w piłkę i przez to, że ktoś handluje meczami, masz sobie zmarnować życie? A - jak wspomniałem - pójście na policję lub do prokuratury nie miało sensu, bo nie było stosownego paragrafu.
Janusz Wójcik powiedział ostatnio na łamach "Polski", że w PZPN nadal pracują ludzie umoczeni w korupcję i że "Fryzjer" to był za mały gość na zorganizowanie tego wszystkiego.
Gdybym miał dziś nazwać z imienia i nazwiska pracowników związku, to potrafię tylko: Bońka, Sawickiego, Zająca, Tkocza, Nawałkę, chyba jeszcze Majewskego i Pasiekę. Tylu pracowników PZPN potrafię wymienić z pamięci. Pracuje tam oczywiście jeszcze mnóstwo innych ludzi i Janusz Wójcik ma na pewno o wiele większą wiedzę. Mogę stwierdzić, że ci, których ja wymieniłem, raczej z korupcją mieli niewiele wspólnego. Tak sądzę. Przypomnę natomiast, że prezesem PZPN przez dziewięć lat był były sędzia, level international i nigdy nie dostrzegł tego, co wyprawiają sędziowie w polskiej piłce, a po zatrzymaniu jednej osoby stwierdził, że korupcja to marginalne zjawisko i jedna czarna owca nie może rzutować na całe stado. Dzisiaj jest działaczem UEFA i FIFA. Pewnych rzeczy nie widział i nadal nie chce widzieć. Wciąż "na głowie kwietny ma wianek, w ręku zielony badylek…". To jakim on, kur…, był sędzią i prezesem? A może tu należałoby też popytać?
Czytaj cały wywiad z Maciejem Szczęsnym w Polska The Times