Łukasz Piszczek: Od dziecka byłem obrońcą. Może mam to w genach? [WYWIAD]
- Karierę chcę zakończyć w Borussii Dortmund. A później wrócę do Polski - mówi Łukasz Piszczek.

fot. Bartek Syta
Gdzie dziś jest Pana dom?
Zawsze będzie w Goczałkowicach.
A więc tam?
Żona pochodzi z Zabrza, tam się zresztą poznaliśmy. Do Zabrza wyjechałem jako dziecko. Miałem czternaście lat, zamieszkałem w internacie Gwarka. W tym mieście mamy przyjaciół, mieszkanie. Dziś to nasze miejsce.
Sądziłem jednak, że powie Pan: Dortmund.
W Dortmundzie mieszkam od siedmiu lat i czuję się tu znakomicie. Ale z Ewą podjęliśmy już decyzję, że po zakończeniu mojej kariery wrócimy do Polski.
BORUSSIA - BAYERN 1:0. AUBAMEYANG LEPSZY OD LEWANDOWSKIEGO;nf
Borussia to klub, w którym zakończy Pan karierę?
Mam taką nadzieję. Chyba, że mnie pogonią! (śmiech) Robię wszystko, aby utrzymać poziom, który pozwoli mi na grę w Bundeslidze. Na razie zostaję w Dortmundzie do końca sezonu. I może jeszcze na dwa kolejne lata… A później? Nie wykluczam ewentualnej współpracy z BVB. Już po karierze.
A może zostanie Pan „Prezesem” Łukaszem Piszczkiem, jak tytułują Pana koledzy z Goczałkowic?
Jakiś pomysł na siebie już mam. Wiem, w którym kierunku to wszystko ma iść.
Trener?
Nie.
Menedżer?
Też nie. Mam grono zaufanych ludzi, którzy pomagają mi w tym, abym po karierze się nie nudził. Przyjaźnię się z Arturem Wichniarkiem, który opowiadał mi, jak trudno odnaleźć się w życiu po piłce. Dlatego pomagam klubowi, w którym zaczynałem - LKS-owi Goczałkowice. Zajmuję się różnymi sprawami administracyjnymi. To pewnego rodzaju wprawka. Kilka lat temu nie wyobrażałem sobie samodzielnego ogarniania takich tematów. Ale zmieniłem się. Już nie dzwonię po pomoc, tylko sam staram się rozwiązywać kłopoty. Korzystam z możliwości nauki, bo wiem, że to będzie mój kapitał.
Ma Pan wrażenie, że to, co najlepsze w Pana karierze, już było?
Jestem dziś zdecydowanie innym zawodnikiem. Szczególnie innym, niż przed kontuzją biodra. Mam świadomość, że nie będę już grał tak, jak przed operacją. Bo przede wszystkim gram inaczej. Nie rozpaczam też nad sobą. To, co wydarzyło się po urazie, pozwoliło mi dojrzeć.
ŁUKASZ PISZCZEK: INTER? WOLĘ ZOSTAĆ W BORUSSII!;nf
W jaki sposób?
Grając dobrze, przyzwyczajasz ludzi do wysokiego poziomu. Później przychodzi uraz; leczysz się, a kibice, i w sumie ty sam także, oczekujecie, że szybko wrócisz i znów będziesz mocny. A to przecież nierealne. Organizmu nie oszukasz. W 2013 roku zagrałem w finale Ligi Mistrzów. Chwilę później trafiłem na stół operacyjny. Wtedy wiele rzeczy mi uciekło. Ale podniosłem się, wróciłem. Odzyskałem miejsce w składzie Borussii nie dzięki nazwisku, ale dzięki pracy. Siedząc na ławce, dostrzegłem też wiele niuansów.
Wtedy sam Pan sobie zaszkodził? Bo w świecie sportu, szczególnie w kwestiach zdrowotnych, pośpiech często idzie przed upadkiem.
Każdy młody człowiek jest niecierpliwy. Każdy chce wrócić, pokazać, że jest silny. Swoje dokładają media. Ze mną było podobnie. Chciałem grać, choć nie byłem na to gotowy. Każdy, kto widzi piłkarza w koszulce, sądzi, że jest w pełni zdrowy. A świat nie jest czarno-biały. Ciężko mnie za to winić, ale faktycznie - pośpieszyłem się. Teraz mogę tylko doradzić młodszym: najpierw przygotujecie się w stu procentach, a dopiero potem wracajcie na murawę.
Gdyby nie kontuzja, byłby Pan dziś w innym miejscu?
Tego się już nie dowiem. Wciąż spotykam ludzi, którzy mówią, że w sezonie 2012/13 miałem życiową formę. Byłem jednym z najlepszych obrońców na świecie. Ale jednocześnie jestem człowiekiem, który nie lubi zmieniać otoczenia. Jeśli się do czegoś przyzwyczaję, nie ciągnie mnie do przenosin. Więc nie ma pewności, że odszedłbym z Dortmundu nawet do większego klubu.
W rozmowach z Panem często przewija się wątek wewnętrznej przemiany. Jak duży wpływ na to ma Pana współpraca z psychologiem?
Od półtorej roku pomaga mi Kamil Wódka. Był okres, gdy naprawdę miałem dość piłki nożnej. Przez wiele lat nazbierała się we mnie masa złych myśli, frustracji, których nie potrafiłem z siebie wyrzucić. Kamil pomógł mi z tego wyjść. Pokazał mi techniki, dzięki którym w końcu ulżyło mojej głowie.
Lucien Favre - to człowiek, któremu w piłce zawdzięcza Pan najwięcej?
Od każdego trenera coś dostałem. Ale bez dwóch zdań to Favre był pierwszym człowiekiem, który wymyślił Piszczka na prawej obronie. Ja wtedy nie dopuszczałem do siebie myśli, że to może wypalić. Ale zostałem postawiony przed faktem dokonanym. Kiedy pojawił się temat transferu z Herthy do Borussii, trener Klopp jasno dał mi do zrozumienia, że widzi mnie w defensywie. Znał moje rozterki, coś wspominał o ewentualnej grze w pomocy, ale sam musiałem zdecydować. I postawiłem na tę prawą obronę. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Nie byłoby jej bez trenera Favre.
Ile czasu minęło zanim przestał Pan myśleć, że Favre to wariat?
Od początku miałem świadomość, że trener to fachowiec. Ale jako zawodnik ofensywny broniłem się przed obroną rękoma i nogami. Przecież każdy chce strzelać bramki. W końcu zrozumiałem, że tak będzie lepiej. Ten moment to chwila, gdy otrzymałem propozycję z Dortmundu.
Miał Pan potencjał, aby być tak dobrym pomocnikiem, jak obrońcą?
Nie, zdecydowanie nie…
Brakowało umiejętności?
W juniorach byłem…
Kozakiem?
Mógłbym tak powiedzieć, choć skromność mi nie pozwala. Na piłkę seniorską się to jednak nie przełożyło. W Goczałkowicach po boisku biegali „starzy”. Ja byłem młody, czasem dobierali mnie do składu i pozwalali pograć. Ale na obronie. I już tamci piłkarze mówili, że chcieli mnie w drużynie, bo dawałem z tyłu spokój. Widocznie coś z obrońcy było we mnie już wtedy.
ŁUKASZ PISZCZEK: W PIŁKĘ GRA SIĘ PO TO, BY DEPTAĆ BAYERNOWI PO PIĘTACH;nf
Pana tata Kazimierz opowiadał mi, że przeszedł Pan identyczną drogę, co on - od napastnika do obrońcy. Może dostał Pan to w genach?
Tata grał w napadzie, zdobywał dużo bramek, ale z wiekiem zaczął cofać się do tyłu. Pamiętam mecz w którym nasz LKS przegrywał. Tata, jako stoper, ruszył do przodu, strzelił gola. Uderzył lewą nogą, trafił w samo okienko! To zabawne, że ojciec i syn przebyli podobną ścieżkę. Dlatego po zakończeniu kariery może też pogram w LKS-ie? Tak dla przyjemności.
W świecie futbolu - brutalnym i chciwym - przyjaźń to coś wyjątkowego?
Różnie z tym bywa. Na kadrze na przykład kumplują się ze sobą dwaj Kamilowie, Glik i Grosicki. Często jednak przyjaźń, czy koleżeństwo, przegrywa z próbą czasu bądź odległości. My z Kubą [Błaszczykowskim - red.] spotkaliśmy się w Zabrzu, choć wtedy byliśmy tylko kolegami. Przyjaźń zrodziła się dopiero w Niemczech. Spędziliśmy razem dużo czasu, poznaliśmy się nawzajem. A to, że Kuba gra w Wolfsburgu, a wcześniej we Włoszech, niczego nie zmieniło i nie zmienia.
Jak określiłby Pan relacje między Panem, a Robertem Lewandowskim?
Bardzo poprawne.
Polepszyły się w ostatnim roku, dwóch?
Nigdy nie było między nami zatargów. Raczej niedomówienia. Każdy z nas obrał sobie swoją drogę i tyle. Dziś moje kontakty z Robertem są dobre. Bardzo szanuję to, co osiągnął w sporcie i poza nim. Długo w Polsce nie będzie piłkarza, który zrobi tyle, co Robert i do tego na takim poziomie.
Ale tajemnicą poliszynela jest fakt, że za sobą nie przepadaliście. Punktem kulminacyjnym był podobno „incydent” na lotnisku w Pireusie po meczu Ligi Mistrzów z Olympiakosem. Robert miał iść po kanapki, ale przyniósł tylko dwie - dla siebie i Kuby. Pana pominął. A Panu nie przypadło to do gustu.
Byliśmy młodymi ludźmi. Wtedy wyszła głupia sytuacja, która mi się nie spodobała. Robert odebrał ją inaczej. Dojrzałem jednak i gdyby się to powtórzyło, zareagowałbym w inny sposób. Pamiętajcie, że tam, gdzie są emocje, zdarzają się wyładowania. Nikt nie jest święty. W przerwie meczu z Niemcami na Euro miałem na przykład męską wymianę zdań z Kubą. Padły ostre słowa. Ważne, żeby w odpowiednim momencie odpuścić. Dlatego dziś podpisuję się pod tym, co „Lewy” powiedział na konferencji prasowej: jesteśmy różni, ale jesteśmy teamem.
Reprezentacja Polski jest dziś tak mocna, że atmosfery nie zmąciła nawet ujawniona przez Przegląd Sportowy tzw. „afera alkoholowa”?
Afera to za duże słowo.
Nie wnikam w to kto, ile i do której. Ale winy odkupiliście meczem z Rumunią. A do tego potrzebna była drużyna scalona, a nie rozbita.
Jeśli chcemy coś osiągnąć, to musimy być uczciwi wobec siebie. Gdy ktoś coś spieprzy na boisku, albo poza nim, powinien to wziąć na klatę. To nasza siła. W ciężkim momencie utrzymaliśmy się na powierzchni razem. Po tej „aferze” padły mocne słowa, była też skrucha. I problem został załatwiony.
Nie uważa Pan, że paradoksalnie dobrze stało się, że ta sprawa ujrzała światło dzienne? Że podziałało to na zespół oczyszczająco?
Najlepiej byłoby, gdybyśmy sami załatwili wszystko w swoim gronie…
Wierzy Pan, że tak by się stało?
Nie olaliśmy tematu, modląc się, żeby nikt o tym nie napisał. Byłem jednak zaskoczony artykułami dziennikarzy. Wszystko było bardzo rozdmuchane. Trudno. Najważniejsze jest to, że po całej sprawie pojawiła się w nas sportowa złość. I zamiast burzyć, zbudowaliśmy coś nowego.








