Jacek Góralski: Od Probierza dostałem na urodziny kajdanki
Jacek Góralski: Mówili, że jestem za mały, kazali skończyć z piłką, a ja zawsze chciałem być kimś!
„Pitbull”, „Gryzoń” i „Pirania” w jednej osobie - kto to?
No ja, ale powiem panu, że nie lubię tych wszystkich ksywek…
Na takie pseudonimy trzeba zasłużyć, czy raczej coś przeskrobać?
Dopiero po przyjeździe do Białegostoku zaczęto tak na mnie mówić. Nie wiem kto to wymyślił i dlaczego, ale mi się nie podoba. W Bydgoszczy od zawsze wołali na mnie Jacek, albo „Góral”, od nazwiska.
Jest Pan boiskowym łobuzem?
Niektórzy tak twierdzą, chociaż ja się z tą łatką nie zgadzam. Niedawno wygrałem nawet jakiś plebiscyt na ligowego bandziora. Ja? Przecież nigdy w sezonie nie złapałem więcej, niż dziesięciu żółtych kartek.
W sezonach 2012/13 i 2013/14 miał Pan po jedenaście…
No to nie miałem nigdy więcej, niż jedenastu! W Ekstraklasie jest kilku zawodników, którzy grają ostrzej. O! Nigdy w karierze nie wyleciałem z boiska za bezpośrednią czerwoną kartkę. To jaki ze mnie brutal?
Mierzy Pan 172 cm. Wzrost przeszkadzał na boisku?
W karierze seniorskiej w ogóle. Ale za dzieciaka - bardzo. To znaczy mi nie przeszkadzał, tylko trenerom. Kiedy miałem 16 lat, byłem bardzo niski. Niektórzy szkoleniowcy mówili, że nie dam rady w poważnej piłce. Jeden taki powiedział nawet, żebym zostawił murawę i poszedł na halę. Jako dziecko bardzo to przeżywałem. Bolało…
Jak się nazywał?
Nie chce mi się o tym gościu mówić. Był trenerem szkółki piłkarskiej w Bydgoszczy, a jednocześnie prowadził kadrę województwa kujawsko-pomorskiego. To on wysyłał powołania. Często mnie pomijał. Ludziom mówił, że dlatego, bo Góralski jest za mały. Mi też powtarzał to kilkukrotnie.
Dziś ma Pan pewnie satysfakcję.
Mam, ale co z tego? Wolę mówić o trenerach, którzy mi pomogli. Moim pierwszym opiekunem był Marcin Maćkowski, który prowadził rocznik 1991. Później trenował mnie Robert Tomczak, facet pracuje w Zawiszy do dziś. Mam nadzieję, że on ma satysfakcję. Wiem, że wierzył we mnie od zawsze.
Nawet gdy Zawisza Pana pożegnał?
Nawet wtedy. Miałem 18 lat i dowiedziałem się, że nie jestem tam potrzebny. Musiałem szukać nowego klubu, bo działacze Zawiszy planowali sprowadzić innych chłopaków, z zewnątrz. W Bydgoszczy od zawsze było tak, że nikt nie szanował wychowanków. Trafiłem więc do trzeciej ligi, do Victorii Koronowo. Wierzyłem jednak w siebie. Przydało się, bo z tamtej grupy chłopaków na wyższym poziomie gram tylko ja. Reszta tuła się gdzieś po czwartych ligach.
Kim chciał Pan być będąc dzieckiem?
Piłkarzem.
Nie strażakiem, żołnierzem albo policjantem?
Od zawsze chciałem być piłkarzem.
Bez futbolu…
Pewnie wyjechałbym za granicę. Mój tata obecnie pracuje w Anglii, mój brat też, chociaż niedawno zjechał do kraju. Bez sensu tutaj siedzieć. To jakaś tragedia. Trudno znaleźć dobrą pracę z godną pensją. Wszyscy znajomi wyjeżdżają. Dopiero za granicą mają szansę zarobić normalne pieniądze. W Polsce namęczysz się, mało zarobisz, a na końcu jeszcze cię zwolnią.
W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” opowiedział Pan o swoim dzieciństwie. Osiedle Śródmieście w Bydgoszczy mogło wciągnąć Pana w gangsterski świat?
To są czasy o których nie chcę znów rozmawiać. Gdybym opowiedział panu historie, jakie przeżyłem, to by pan zwariował. Nie są to anegdotki do prasy. Bo było nieciekawie. Część znajomych tuła się po zakładach karnych w Polsce, część próbuje pracować. Jednego dobrego kolegę zabili w Ajaccio, we Francji. Po rozmowie z „Przeglądem Sportowym” wszyscy mnie pytali, czy mogłem być gangsterem. No może mogłem, jak każdy. Dlatego nie chcę już drążyć tego tematu.
Utrzymuje Pan kontakt z kolegami z podwórka?
Ciągle jestem zameldowany w moim mieszkaniu w Bydgoszczy. Odwiedzam dom regularnie. Cały ostatni tydzień tam siedziałem. Lubię wszystkich ludzi, spotykam ich. Wiadomo, że po tym, jak zagrałem w reprezentacji, pojawiło się stu nowych kumpli. Ale z tymi, z którymi wychowałem się na osiedlu, zawszę pogadam. Niezależnie od tego, co robią. Traktuję ich jak braci.
Trudna przeszłość pomaga w piłkarskiej karierze? W naszej kadrze co drugi reprezentant miał problemy w domu: Arkadiusz Milik, Kamil Glik, Krzysztof Mączyński i tak dalej. Pana rodzina również była rozbita. To dawało Wam dodatkową determinację?
Kiedy człowiek nie ma niczego, to chce osiągnąć dużo. Nie masz kasy? Chcesz zarabiać miliony. Nie znaczysz wiele? Chcesz być kimś. Też tak miałem. A chłopaki, których rodzice zawożą mercedesem na treningi, którzy mają najlepsze korki, szybko odpuszczają. Nie chce im się walczyć. Dzieciaki z nizin nigdy się nie poddają. Chcą wyjść ponad szarość i przeciętność.
Pan już wyszedł?
Jestem na początku drogi. Bo co zagrałem? Kilka meczów w Ekstraklasie i jeden w reprezentacji. Przecież ten sezon zaczynałem w trzeciej lidze! A teraz jestem liderem Ekstraklasy z debiutem w kadrze na koncie. Ale się tym nie jaram.
Kim jest dla Pana trener Michał Probierz?
Osobą, która pomogła mi w życiu najbardziej. Bez niego nie byłoby mnie w Jagiellonii. Wisła Płock wpisała mi w kontrakt kwotę odstępnego, pół miliona złotych. Interesowało się mną kilka klubów, ale nikt nie chciał zapłacić. A Probierz zadzwonił, powiedział, że mnie chce. I zaryzykował.
Podobno kiedy się zapoznawaliście, przywitał się Pan z nim jak z kolegą, nie trenerem. Wszyscy grzecznie podali rękę, a Pan… zbił „piątkę”.
Może tak było, nie pamiętam już. Lubię ludzi. A zespół to moja druga rodzina. Jeśli zapyta pan moich znajomych, to każdy panu powie, że z ludźmi mam dobry kontrakt. Z każdym się dogadam. I z gościem z Koronowa, i z trenerem Probierzem.
A warto wchodzić w konflikty z trenerem?
Mój przypadek pokazuje, że nie…
Dlaczego latem tak bardzo chciał Pan odejść z Jagiellonii?
Otrzymałem ofertę z Turcji, z Gaziantepsporu. Zwariowałem, napaliłem się na ten wyjazd. A Probierz się postawił. Zesłał mnie do rezerw. O transferze do Wisły Kraków mówił mi też Marek Citko, mój były menedżer, który zaczął działać na Reymonta. Wtedy byłem wściekły. Ale wszystko już przemyślałem. Teraz mogę Probierzowi dziękować. Bez jego uporu nie zadebiutowałbym pewnie w reprezentacji Polski. A wiesz co dostałem od trenera na urodziny?
Słucham.
Kajdanki! Żeby mnie przykuć i nie puścić z klubu.
Powołanie do reprezentacji Polski spełniło Pana marzenia?
Jak sobie o tym pomyślę, to nie wierzę, że to wszystko jest prawdą.
A co Pan pomyślał, gdy zobaczył Pan swoje nazwisko w podstawowym składzie kadry na mecz ze Słowenią?
Nawet nie miałem czasu się cieszyć. Dowiedziałem się o tym w dzień meczu, o 13. Parzę, a tam Krychowiak i Góralski! Przyjąłem to spokojnie. Tak jak samo powołanie. Probierz powiedział mi, że wieczorem zadzwoni pan Nawałka. Dopytałem tylko, czy nie robi sobie jaj. Ale mówił serio. Sama rozmowa z selekcjonerem była miła. Podziękowałem mu i obiecałem, że za tą szansę się odwdzięczę. Szybko wykręciłem numer taty, brata. A później pomyślałem: weź się człowieku nie podniecaj.
Przyjechał Jacek, chłopak ze złej dzielnicy, a obok Lewandowski, Szczęsny, Krychowiak, Błaszczykowski i cała plejada gwiazd Adama Nawałki. Jak Pana przyjęli?
Zaskakująco dobrze. Wcześniej z kadrowiczów znałem tylko Sławka Peszkę, który przez jakiś czas trenował w Płocku. Tuż po przyjeździe był posiłek. Usiadłem tam, gdzie było wolne miejsce. Patrzę, a obok „Lewy”, Szczęsny, „Krycha”. Ja tu pierwszy raz, a już siedzę przy stoliku gwiazd.
Było wkupne?
No właśnie nie. Szybko złapaliśmy wspólny język.
Hymn na murawie stadionu we Wrocławiu zrobił na Panu wrażenie?
Zrobił i to kolosalne. Ciarki mi przeszły straszne.
Komu podarował Pan meczową koszulkę?
Jedną dałem tacie, drugą bratu. Trzecią przekażę trenerowi Tomczykowi, temu, który we mnie wierzył, a czwartą? Nie wiem, może dam mamie. Wszyscy chcą ode mnie te koszulki!
To musi Pan być powoływany.
I to regularnie! To mój plan na nowy rok.