Cóż za spotkanie #2. Minął rok od klęski Brazylijczyków na mundialu
Równo rok temu Brazylijczycy przeżyli jeden z największych koszmarów w swej historii – w półfinale mundialu na własnej ziemi zostali upokorzeni przez późniejszych mistrzów świata, Niemców.
Mimo licznych niespodzianek we wcześniejszej fazie turnieju, do półfinałów doszli sami faworyci. Wszyscy mieli swoje problemy w poprzednich meczach, jednak półfinał miał być starciem gigantów. Nie brakowało głosów, że mecz Brazylii z Niemcami to przedwczesny finał. Wiadomo było od dawna, że Canarinhos nie mają tak mocnego składu jakby chcieli, męczyli się w 1/8 finału z Chile i w ćwierćfinale z Kolumbią, ale to nie miało znaczenia dla milionów fanów, przekonanych, że to ich ulubieńcy już niebawem wzniosą Puchar Świata. Niemcy grali znacznie lepiej, ale także największe problemy przeżyli w 1/8 finału, kiedy to rewelacyjna Algieria postawiła bardzo trudne warunki. Tym nie mniej, podopieczni Joachima Loewa mieli już na koncie rozgromienie Portugalii i generalnie wyglądali na grupę piłkarzy w dobrej formie, pewnych swego i o jasno ustalonym celu.
Niemcy dysponowali także o wiele lepszymi zmiennikami, mieli dużo więcej pola manewru. Raz mogli grać z Klose na szpicy, raz bez klasycznej dziewiątki, a Andre Schuerrle okazał się kapitalnym zmiennikiem. Luis Felipe Scolari całą swą taktykę oparł na Neymarze, dlatego jego kontuzja w meczu z Kolumbią oznaczała prawdziwy dramat i kompletne rozregulowanie poczynań ofensywnych, które nawet z graczem Barcelony nie były zbyt okazałe. O ile zawierzenie jego indywidualnym umiejętnościom jest naturalne, to kolejne próby rajdów w wykonaniu Marcelo czy Hulka wyglądały dość marnie. Jakby tego było mało w półfinale nie mógł wystąpić także lider defensywy, Thiago Silva. Brazylia przystępowała więc do półfinału bez dwóch najważniejszych graczy.
Mimo tego Selecao rozpoczęli z werwą, jakby chcieli udowodnić całemu światu, że nawet bez Neymara i Silvy stać ich na grę na najwyższym poziomie. Pierwsze kilka minut należało do nich, nie przełożyło się to jednak na groźne sytuacje. Od początku dało się także zauważyć jak błyskawicznie Niemcy są w stanie przejść do ataku. Z początku jeszcze Brazylijczycy dawali radę przejmować piłkę w środku pola i gdy gra była jeszcze wyrównana popełnili niewybaczalny błąd. Toni Kroos dośrodkowywał z rzutu rożnego, a Thomas Mueller nie miał przy sobie żadnego rywala. Nie pozostało mu więc nic innego jak otworzyć wynik spotkania.
Takie błędy się zdarzają, ale to, co wydarzyło się między 23., a 29. minutą to już absolutny ewenement. Gracze Scolariego nie byli już w stanie odebrać piłki w środku pola a nasi zachodni sąsiedzi w ekspresowym tempie organizowali zabójcze kontry. Widok Khediry i Kroosa, którzy bawią się z defensorami Brazylii w ich polu karnym jak z dziećmi, jakby pytając ich czy już teraz im strzelić, czy jeszcze trochę pognębić podaniami, musiał być dla miejscowych fanów szokujący. Przez te sześć minut Niemcy, a konkretnie Klose, Khedira i dwukrotnie Kroos, zdobyli cztery gole i dokonali rzeczy absolutnie niebywałej i niespotykanej dotąd w tak bogatej przecież historii piłkarskich czempionatów. Na domiar złego te gole poprzedzała piękna, ale upokarzająca rywali, klepka. A Miroslav Klose zdobył swą szesnastą bramkę na mundialu, wyprzedził Ronaldo i został samodzielnym liderem klasyfikacji wszech czasów.
W tym momencie mecz w zasadzie się zakończył, Canarinhos pewnie woleliby zejść z murawy, a najchętniej to spaliliby się ze wstydu przed narodem. Głównym winowajcą obwołany został jednak trener, Luis Felipe Scolari. Ten sam, który dwanaście lat wcześniej poprowadził Brazylię na szczyt, został znienawidzony chyba jeszcze bardziej niż miejscowe władze. Słynny paragwajski bramkarz, Jose Luis Chilavert stwierdził, że „Scolari oszukał swoich rodaków, mówiąc, że ma wielki zespół”. Trzeba przyznać, że piłkarze pokroju Freda, czy Bernarda to nie są gracze zapewniający sukcesy, ale zawiedli też ci, którzy mieli prowadzić zespół, z Davidem Luizem na czele.
A co ten mecz oznaczał dla Niemców? Potwierdzenie, że są już bardzo blisko piłkarskiej perfekcji. Przecież ta reprezentacja od 2006 roku dochodzi minimum do półfinału wielkich imprez. Zawsze jednak brakowało tego jednego, najważniejszego zwycięstwa. Ten półfinał to był szczyt stylu wypracowanego przez Niemców przez ostatnie lata – rozszerzenie niemieckiej solidności i wyrachowania o polot zaczerpnięty z piłki hiszpańskiej. Szybkość wymiany piłek była w ich wykonaniu niebywała. Co bardzo istotne, nie czynili tego tylko najbardziej kreatywni gracze, jak Kroos, czy Oezil, ale także Khedira czy Lahm. Za każdą akcją szło minimum pięciu graczy, co pozwalało przejmować prawie wszystkie podbite piłki oraz zaciekle atakować rywali już na ich połowie. Fernandinho i Luiz Gustavo wyglądali na kompletnie zagubionych, jakby nie zdawali sobie sprawy, że można tak szybko doskakiwać do rywala i wpadać w pole karne.
Dla porządku przypomnijmy, że spotkanie zakończyło się wynikiem 7:1. Prawdopodobnie byłby on wyższy, jednak Mats Hummels przyznał później, że umówili się w szatni, żeby nie upokarzać bardziej rywali. Jak na ironię, te słowy najdobitniej świadczą o katastrofie Brazylijczyków. Mówi się, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego. W tym meczu reprezentacja Brazylii, a raczej jedenastu facetów podszywających się pod nią, mieli okazję choć raz poczuć się jak Gibraltar, czy San Marino. Powtórki raczej nie przewidują, choć na poprawę wiele nie wskazuje.
Obserwuj na Twitterze:@WojtekAdamczak
Polub na Facebooku: Z pominięciem drugiej linii