Krzysztof Kotorowski. Niezmiennie w bramce Lecha Poznań
- Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach - mówił Franz Mauer, bohater filmu „Psy”. W Lechu zmieniały się władze, zmieniali się trenerzy, a Krzysztof Kotorowski przez całe lata stał w bramce.
Krzysztof Kotorowski to jeden z ostatnich piłkarzy w Lechu i ekstraklasie, dla którego piłka nożna była nie tylko sposobem na życie, zawodem, ale prawdziwą pasją - od lat dziecięcych, do 40. roku życia, i zapewne będzie do końca życia. Popularny „Kotor” opowiada nam o sobie i swojej i bogatej karierze.
Kręcił się za bramką
12 września skończy okrągłe 40 lat, a mimo to pierwsze treningi pamięta, jakby to było wczoraj. A w piłkę zaczynał grać pod koniec lat 80.
- Początkowo jeździłem z tatą, który też był bramkarzem, na treningi Grunwaldu Poznań, nie dawałem mu spokoju, kręciłem się gdzieś za bramką boiska przy Promienistej i obserwowałem - wspomina Krzysztof Ko-torowski. - Kiedyś mówiło się, że najsłabszy albo najgrubszy idzie na bramę. W moim przypadku tak nie było. Zakładałem rękawice i na ochotnika stawałem między słupkami. Koledzy byli zadowoleni, bo mieli problem z głowy, wiedzieli, że jak jestem na dworze, to mają bramkarza - śmieje się dziś „Kotor”.
W wieku 11 lat rozpoczął treningi w juniorskim zespole Olimpii Poznań. Wraz z rodzicami mieszkał na Piątkowie, skąd było najbliżej właśnie na Golę-cin. Tam jeszcze nie na głównym boisku, zbierał pierwsze bramkarskie szlify.
- Boisko było zupełnie bez trawy, mnie zesłano do starszej drużyny, nie podobało mi się miejsce, grupa. Przestałem jeździć na treningi - wspomina pan Krzysztof. Do sportu na wyczynowym poziomie miała go też przygotować lekka atletyka, którą uprawiał w podstawówce (do szkoły o takim profilu uczęszczał). - Nawet nieźle wychodził mi skok w dal, trenerzy namawiali mnie też na biegi na 60 i 100 metrów. Nie było jednak takiej opcji bym się zgodził. Chciałem być bramkarzem i chciałem grać w Lechu - przyznaje dziś.
Cała noc w autokarze
Z Olimpii w 1995 roku trafił do Lubońskiego KS, a stamtąd rok później do Grodziska Wielkopolskiego. W Dyskobolii zaczęło się poważne granie.
- W Grodzisku zadebiutowałem w ekstraklasie, spędziłem tam ponad sześć lat. To był bardzo dobry czas. Zagrałem dla Grodziska około 70 meczów w ekstraklasie, to w tym klubie zagrałem najwięcej meczów ligowych w jednym sezonie, bo aż 30. Wkrótce jednak musiałem odchodzić, ściągnięto kilku bramkarzy, m.in. Mariusza Liberdę, a ja jako młody piłkarz potrzebowałem gry. Miałem dwie oferty z ekstraklasy, ale chciałem mieć pewność grania. Do Błękitnych Stargard w 2003 roku ściągnęli mnie trenerzy Engel Junior i Ojrzyński. Tam się odbudowałem, zagrałem kilkanaście meczów - dodaje.
Jesienią 2003 roku Błękitni zaczęli się rozpadać. Prezes zaprosił ważniejszych graczy w drużynie na rozmowę i wyjaśnił, że właściciel z dnia na dzień przestaje finansować działalność klubu, gdyż jego firma upada. Kotorowski: - Graliśmy mecz na Śląsku. O godz. 23 wsiadaliśmy do autokaru w Stargardzie i jechaliśmy całą noc, rano zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i na stadion. Wróciłem do Grodziska, a niebawem otrzymałem telefon od Czesia Mich-niewicza - dodaje.
Pomijany w kuluarach
Negocjacje z Lechem przebiegły nad wyraz sprawnie. Wiosną 2004 roku „Kotor” musiał jednak szybko oswoić się z myślą, że nie będzie grał. W klubie postawili na Waldemara Piątka, a dobry sezon zwieńczony zdobytym Pucharem Polski ugruntował hierarchię w zespole.
Choroba Piątka wszystko odmieniła, zaczął regularnie bronić Kotorowski i w ciągu dwóch sezonów zagrał 34 razy w lidze. Sporo, ale na stabilizację nie mógł liczyć. Podobnie jak inni gracze Lecha, po tym, jak doszło do fuzji z Amiką Wronki w 2006 roku. Nikt nie wiedział na czym stoi.
- Moje nazwisko w kuluarach było pomijane. W końcu zaproszono mnie, Zbyszka Zakrzewskiego, Piotrka Reissa, Macieja Scherfchena i Bartka Bo-sackiego do mecenasa. Po kilkunastu spotkaniach mogliśmy podpisać kontrakty, oczywiście o spłaceniu całych zaległości, jakie miał wobec nas dawny Lech, mogliśmy pomarzyć - uśmiecha się Krzysztof Kotorowski.
Wieczny numer dwa
U nowego trenera, Franciszka Smudy, wszyscy zaczęli z czystą kartą. Wszyscy, oprócz Kotorowskiego, któremu przypięto łatkę bramkarza numer dwa. Z Amiki do zespołu dołączyli Radosław Cierzniak i Paweł Linka.
- Trener Smuda mało komu ufa, wyzywał, dogadywał, taki miał sposób bycia. Mimo to wspominam go bardzo miło, zawsze jak się spotkamy, to się tulimy jak dwa misie. Za Smudy chyba miałem największą konkurencję, bo niedługo później do drużyny dołączył Emilian Dolha. Widocznie nie sprostali wyzwaniu. Ja się uchowałem, ale nadal było wiadomo, że będzie ściągany bramkarz - komentuje.
Można było odnieść wrażenie, że „Kotor” przegrywa rywalizację z piłkarzem, który nie istnieje. - Ten, kto miał przyjść, miał bronić. Ja już później nawet mówiłem: niech przyjdzie, kto chce. I tak będę grał.
Trener Smuda powtarzał, że jazda na składaku, jakim był Lech po fuzji z Amiką to zadanie karkołomne. W klubie ciągle się coś działo, menedżerowie praktycznie mijali się w drzwiach, przyjeżdżali piłkarze z Ameryki Południowej, także z Bałkanów. Nowy Lech dysponował niezłym budżetem, na każdej pozycji była spora rywalizacja.
- To był Lech, którego będziemy pamiętać do końca życia, moim zdaniem najlepszy Kolejorz w historii. W ataku wyjątkowo dynamiczny Robert Lewandowski, ciężko go złapać i nawet sfaulować. Do tego Sławek Peszko, prawdziwy zadziora. Nieraz mi mówił jakby coś nie szło: Daj piłę mi, ja to załatwię. Świetny był Bartek Bosacki, strzelił dwie bramki na mundialu. Słowa pochwały należą się Manuelowi Arbole-dzie. Nie lubiłem gościa, ale był bardzo dobrym piłkarzem. Zwycięstwo 6:0, w Pucharze UEFA nad niezłą drużyną, Grasshoppers Zurych - to nie zdarza się często. Byliśmy rozpędzeni, tyle że nie udało nam się zdobyć z trenerem Smudą tego, czego wszyscy oczekiwali - mistrzostwa Polski. Smuda miał ciężką robotę, musiał na szybko sklecić mistrzowską drużynę. Piłkarze byli tu znakomici, brakowało nam takiego ciągu, kilku wygranych meczów z rzędu. Zabiły nas wtedy remisy - wspomina Kotorowski.
Mieli atmosferę
„Stary Lech” - tak mówi się o zespole Kolejorz sprzed ery Rutkowskich. Nie miał pieniędzy, nie miał stadionu, ale miał atmosferę. To z tego okresu pochodzi większość przyjaźni „Kotora”, które przetrwały próbę czasu.
- To była najbardziej zgrana paczka. Grało w tej drużynie dużo chłopaków z Wielkopolski, z Poznania; nie graliśmy dla pieniędzy, bo ich po prostu nie było, klub miał olbrzymie długi. Siedzieliśmy w kieszeni u tych bardziej doświadczonych. Oddalibyśmy masę serca za Lecha, za te barwy. Poznały się nasze dziewczyny, żony, to miało też wpływ na to, że czuliśmy się jedną wielką lechową rodziną, spędzaliśmy ze sobą wiele czasu - opowiada. - Jeszcze 10, 15 lat temu piłkarze byli ze sobą bardziej zżyci.
- Numerów, jakie odstawialiśmy bym nie zliczył. Miałem kiedyś opla tigrę i proszę mi wierzyć, jakie było moje zdziwienie, gdy wyszedłem na parking, a auto było całe w naklejkach dziecięcych. Jak już jeździłem kabrioletem, koledzy mi go przestawili, dach był otwarty i napadało do środka. Komuś innemu łańcuchem przypięto rzeczy do ławki i nie mógł się przebrać po treningu. Mariusz Mowlik przykleił któremuś z nas buty do podłogi. Klej nie puścił, sklejka puściła - mówi z uśmiechem.
- To były czasy, kiedy można było usiąść i przy piwie powiedzieć, co nas boli, dziś niby też tak jest, ale... Jest coraz więcej obcokrajowców, my staramy się wprowadzić ich w klub, powiedzieć, gdzie są, co ten zespół znaczy dla Poznania, że to nie jest zwykła praca. My mówimy, oni niby kiwają głowami, że rozumieją, ale nie wiem czy to czują, czy po wyjściu z szatni nie jadą w swoją stronę - tłumaczy.
Obcokrajowcy, którzy dziś trafiają do Lecha są najemnikami - traktują klub, jak trampolinę do wyjazdu do lepszego klubu, gdzie mogliby zarabiać jeszcze więcej, chodź obiektywnie trzeba stwierdzić, że w Polsce, w tym Poznaniu już teraz płaci się bardzo dobrze, lepiej niż w Skandynawii, na Bałkanach, Czechach czy Słowacji.
- My patrzyliśmy na dobro drużyny. Przyszedł do nas Krzysztof Gajtkowski, jeden z lepszych napastników w tamtym czasie. Grał świetnie, a mimo to nie myślał tylko o pieniądzach. Dziś jest inaczej.
Wolny od nałogów
- Nigdy nie odważyłbym się wyjść na mecz albo trening będąc wczorajszym. Nie robiłem tego z kilku powodów, ale po prostu na drugi dzień fatalnie się czuję i pewnie szybko lecąca piłka by mi zrobiła krzywdę. Nie mówię jednak, że mi się nie zdarzało wypić w czasie kariery. Piłkarz jest człowiekiem, trzeba jednak wiedzieć kiedy i ile wypić. Drużyna spotykała się na grillach, ogniskach i nie piliśmy tylko soczków - nie ukrywa nasz rozmówca.
Zawodowi piłkarze nierzadko mocno interesują się hazardem. - Zajrzałem do kasyna kilka razy, lecz z czystej ludzkiej ciekawości. Parę razy wygrałem, więcej pewnie przegrałem, ale nigdy się nie zapożyczyłem. To nie dla mnie, ja lubię mieć pieniądz koło siebie. Niedaleko mieliśmy jednak przykłady chłopaków z Wronek czy Grodziska. Dariusz Jackiewicz grał sporo, woziłem go do Poznania, odbierałem rano, nasłuchałem się tych opowieści. Moim zdaniem więcej niż połowa zawodników bankrutuje, a my nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Kotorowskiemu nigdy nie odbiło, był i jest sobą. Nie szalał, nie brał udziału w aferach, tabloidy nie rozpisywały się o jego wizytach w nocnych klubach. Był i jest chłopakiem z sąsiedztwa. - Praktycznie cały czas byłem wokół komina. Najpierw rodzice, później dziewczyna - zawsze ktoś ze mną był. Tak się utarło - piłkarze zarabiają i tracą. Ale tak przecież nie musi być - mówi.
Mocny psychicznie
Z ponad 200 meczów, jakie zagrał dla Lecha, nie sposób spamiętać wszystkich. Są jednak takie, które na zawsze zapadną w pamięć. - Spotkanie z Austrią Wiedeń jesienią 2008 roku, kiedy Rafał Murawski strzelił gola w ostatniej minucie dogrywki, końcówka sezonu 2009/10, gdy najpierw wygraliśmy w ostatnich minutach w Chorzowie z Ruchem, a potem wygraną u siebie z Zagłębiem Lubin zaklepaliśmy mistrzowski tytuł. No i oczywiście karne z Interem Baku w eliminacjach Ligi Mistrzów. Niemiłosiernie się z nimi męczyliśmy. Mecz skończył się chyba o północy, a ja go w głowie grałem chyba do piątej nad ranem.
Wówczas Kotorowskiemu i Lechowi się upiekło. Trudne chwile dopiero miały nadejść. To kompromitujące porażki w Pucharze Polski i eliminacji Ligi Europy. - Takie sensacje w krajowym pucharze zdarzają się, u nas to miało miejsce dwa, trzy lata pod rząd, co jest nie do przyjęcia. Takie mecze jak te ze Stjarnan czy Żalgirisem, co tu dużo mówić - kompromitacja - uważa.
Kotorowski nieraz nasłuchał się kąśliwych uwag na temat swojej gry. A to, że piłka wpada mu za kołnierz, a to że efektownie frunie, a futbolówka i tak wpada do siatki. - Te mecze i sytuacje utwierdziły mnie w przekonaniu, że grając dla Lecha trzeba być mocnym psychicznie i to nie tylko na bramce, w polu też nie jest łatwo, nie strzelasz, to już liczą ci minuty. Ale jak jesteś kozak, to sobie poradzisz - zastrzega.
Gorsze momenty „Kotor” przeżywał w zaciszu czterech ścian, nie wychodził na miasto odreagować, miał wsparcie ze strony najbliższych. Nie korzystał z pomocy psychologa. - Jeżeli taki mecz był w sobotę, to jeszcze tego samego dnia i w niedzielę rano, trzeba było się ze mną obchodzić jak z jeżem. Pod wieczór już było dobrze. Nie mogłem tego za długo przeżywać, bo bym sobie nie poradził w następnych meczach - zastrzega.
Bratnia dusza z Rumakiem
W trakcie blisko dwudziestoletniej kariery „Kotor” pracował z kilkoma trenerami. - Każdego zapamiętałem nieco inaczej, byli lepsi, byli gorsi. Słabym trenerem był Bobo Kaczmarek. Janusz Białek też nie był wirtuozem. Jose Bakero chciał wzorce hiszpańskie przenieść na polski grunt, przez moment to działało, bo na początku jego pobytu w klubie graliśmy doskonale. Gdybyśmy zdobyli Puchar Polski, to pewnie by się obronił. Jacek Zieliński z kolei miał dużo szczęścia, ono jest naprawdę potrzebne.
Kotorowski potwierdza też opinię innych osób z otoczenia pierwszego zespołu, że między piłkarzami a Maciejem Skorżą po prostu nie było chemii.
- Skorża to gość, który ma dwie twarze: perfekcyjne przygotowanie do treningu, obozu, natomiast ciężko się z nim współpracowało, nie pozwalał na nic, zgubiło go to, że nie tworzył relacji międzyludzkich. Stworzył sobie sztab, z którego i tak nie korzystał - zdradza nasz rozmówca, który nie szczędzi pochwał dla Jana Urbana, obecnego trenera Kolejorza. - Szacunek dla trenera Urbana, czuje niesamowicie szatnię, wie kiedy co powiedzieć. Była totalna dolina, przyszedł trener i to po prostu zagrało. Najlepiej jednak wspominam trenera Mariusza Rumaka, jesteśmy w podobnym wieku, złapaliśmy dobry kontakt. Ale uważam, że usunięcie Rafała Murawskiego i Bartosza Ślusarskiego z zespołu było błędem. W mojej opinii za szybko i za mocno rozdmuchane. Trzeba było sprawę załagodzić, a potem było już za późno, informacja poszła w świat, prezesi już na obozie. Należało to inaczej rozegrać, porozmawiać spokojnie następnego dnia, wyciągnąć wnioski.
Pasja - samochody
Kotorowski dla wielu piłkarzy Lecha mógłby być ojcem, starszy często o 20 lat starał się nie zostawać w tyle, gdy młodzież na zgrupowaniach bawiła się tabletami, smartfonami, konsolami. - Musiałem nadążać. Najlepszy przykład Karolek Linetty. Na zgrupowanie zabierał dwie torby, jedną ze sprzętem, a drugą z grami. Na początku trochę byłem sceptyczny, ale później chodziłem, nasłuchiwałem, ile w tym wszystkim jest emocji i w końcu zagrałem. Co do innych nowoczesnych techno-logii: SMS-y zdarza się mi się jeszcze wysłać, ale nie korzystam z mediów społecznoś-ciowych.
To na niego dziś młodsi piłkarze spoglądają z zazdrością, jak on patrzył na Mirosława Okońskiego, Grzegorza Miel-carskiego, gdy podjeżdżali nowymi furami pod stadion Olimpii. On przyjeżdżał rowerem, później maluchem, który kupili mu rodzice. - Nie mogłem się napatrzeć na volkswagena corrado „Okonia”. Kupię sobie taki - myślałem. Jak dorosłem, to już trudno było dostać - wspomina bramkarz, który nie ukrywa, że samochody jakimi jeździł przestał liczyć po czterdziestym...
Na swoje sukcesy, przekładające się na zarobki, pracował ciężko, z gracją omijał kolejne kłody, które rzucano mu pod nogi. - Później marzyłem o porsche. To marzenie udało się spełnić. Patrzyłem przez okno, ten samochód stał na podjeździe, a ja uśmiechałem się do siebie.