"Królewscy" w drodze do finału Ligi Mistrzów - tym razem niemieckie drużyny ich nie zatrzymały
Real Madryt zagra dziś w finale Ligi Mistrzów. "Królewscy", aby zagrać w tym spotkaniu, musieli się wysilić, eliminując po drodze trzy drużyny z Niemiec.
12 lat. Dwanaście długich lat. Tyle czasu kibice „Królewskich” czekali na finał Ligi Mistrzów. Najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie. Tyle lat, aby usłyszeć hymn Champions League, po którego odsłuchaniu pozostanie już tylko ostatnie starcie w drodze do upragnionego Pucharu Europy. W Real przez lata inwestowano olbrzymie pieniądze, ale przez długi czas jego bilans w Lidze Mistrzów, po wygraniu jej po raz dziewiąty, był koszmarny. W przypadku takiego klubu nie można inaczej nazwać serii sześciu z rzędu wylotów z rozgrywek w 1/8 finału. To właśnie działo się z Los Blancos od sezonu 2004/2005. Odwrócić kartę miał Jose Mourinho, który wcześniej zdobywał LM z dwoma innymi klubami. I za Portugalczyka wyraźnie coś drgnęło. Trzy razy z kolei „Królewscy” awansowali do półfinału rozgrywek, by wtedy się z nimi pożegnać. A to ktoś zarobił czerwoną kartkę, a to ktoś inny nie upilnował rywala, a jeszcze inni nie dali rady wykorzystać rzutów karnych w konkursie jedenastek.
Od tego sezonu zadanie zdobycia Decimy realizuje Carlo Ancelotti. Jeżeli Włochowi się powiedzie, to przejdzie do historii madryckiego klubu, choć i tak zrobił to już, awansując do finału, którego w Madrycie nie widzieli przez ponad dekadę. A droga do Lizbony była długa, momentami męcząca, ale ostatecznie warto było włożyć wszelki trud, aby pojechać do stolicy Portugalii.
Pierwszą przeszkodę, jaką Królewscy musieli pokonać, stanowiły trzy drużyny. Mieszanka włosko-turecko-duńska. Mistrz Italii z Pirlo w składzie, zawsze niebezpieczni zawodnicy ze Stambułu oraz nieobliczalni jegomoście z Kopenhagi. Nie był to wybitnie trudny zestaw, ale nie były to także zespoły przypadkowe. Przez tę fazę Real przeszedł praktycznie jak burza. Strata punktów jedynie w Turynie, choć jeden ostatecznie udało się z Włoch wywieźć. Królewscy punktowali świetnie, ale do prezentowanego przez nich stylu można było się czasami przyczepić. Tak choćby było w starciach z Juve, które koniec końców zajęło tylko trzecią pozycję w grupie. Ale Real tak czy inaczej ten sześciomeczowy test zdał śpiewająco. 20 strzelonych bramek przy jedynie pięciu straconych. To samo w sobie musi robić wrażenie. Zresztą podobnie, jak goleadorskie popisy Cristiano Ronaldo. Tegoroczna Liga Mistrzów jest chyba pisana pod Portugalczyka, zmorę wszystkich drużyn, z jakimi grała ekipa z Madrytu. W fazie grupowej CR7 zaliczył dziewięć trafień, tym samym ustanawiając nowy rekord w tej fazie rozgrywek.
Jak już podziękowano grupowym konkurentom za wspólną zabawę, przyszła pora na przejście na wyższy poziom. Faza play-off, czyli etap, na którym wszystko się rozegra. Pierwszą drużyną, z jaką Realowi przyszło się zmierzyć, było Schalke. Dla „Królewskich” średnio, przynajmniej zważywszy na wyniki Los Blancos w meczach z niemieckimi drużynami na ich boiskach. Przed rozpoczęciem tej edycji statystyka wyglądała tak: 25 spotkań na stadionach naszych zachodnich sąsiadów i tylko jedno zwycięstwo. Okazało się jednak, że Realowi nie statystyki w głowie, a gra w piłkę. Tercet BBC pozamiatał w Gelsenkirchen, gdzie „Królewscy” wygrali 6:1, a dla Schalke bramkę strzelił Huntelaar, który zaliczył kiedyś swój epizod w madryckiej drużynie. W rewanżu aż tak wysoko nie było, ale Real pewnie pokonał rywali 3:1. O wiele bardziej od strzelonej przez Schalke bramki bolała jednakże strata Jese. Młoda gwiazda „Królewskich” w pierwszych minutach doznała kontuzji i tym samym nie mogła w swoim stylu, z przebojowością w grze, pomóc zespołowi do końca sezonu.
Jak na złość, Real w następnej rundzie znów dostał drużynę z Niemiec. Tym razem Borussię Dortmund, która rok wcześniej skarciła krezusów z Madrytu. Ta sama, w której barwach Lewandowski mógł zaprezentować szeroki uśmiech po tym, jak cztery razy pokonał Diego Lopeza. Ta sama, choć z drugiej strony borykająca się w obecnym sezonie z mniejszymi lub większymi problemami i faktycznie nie będąca w najwyższej formie w meczach z Realem. „Królewscy” odprawili z kwitkiem gości z Zagłębia Ruhry podczas spotkania na Bernabeu, wygrywając 3:0. Rewanż miał być formalnością, a tymczasem stał się drogą przez mękę. Na wysokości zadania stanął w sumie jedynie Iker Casillas, który co rusz zatrzymywał Borussię. Grę sabotował, jak tylko mógł, Illarramendi, asystę nie w tę stronę, w którą trzeba, zaliczył Pepe, ale ostatecznie Real szczęśliwie awansował do półfinału. Tam czekał ich pojedynek z drużyną, a jakże, z Niemiec. Bayern Monachium, obrońca tytułu, grający bawarską wersję tiki-taki. Zespół, który dwa lata wcześniej, wyrzucił Los Blancos z LM w rzutach karnych. To miał być najtrudniejszy rywal „Królewskich”. Największy test dotychczasowej pracy Ancelottiego. I Carletto zdał ten egzamin wyśmienicie. Bayern utrzymywał się przy piłce, nie stwarzał jednak większego zagrożenia, a także był podatny na kontrataki. A Realowi tylko w to graj. Zawodnicy z Madrytu wygrali w dwumeczu aż 5:0, tym samym uniemożliwiając Bawarczykom przejście do historii - gdyby obronili w tym roku tytuł, byliby pierwszą drużyną, której ta sztuka się powiodła.