Kosztowna tajemnica: ciepłe posadki w klubach
Gdy zaczynaliśmy wielką przygodę wielkiego Górnika w klubie na etacie pracowały dwie osoby, a kolejne dwie zajmowały się sprawami technicznymi - wspominał w minioną środę Hubert Kostka, legendarny bramkarz zabrzan.
fot. Polskapresse
Nie wiem, czy w tym fragmencie wspomnień było drugie dno, czy też stanowił tylko jedną z ciekawostek, od których opowieść pana Huberta aż się skrzyła, ale słynący z bezkompromisowości dawny golkiper trafił w ważny punkt. Zwrócił bowiem uwagę na zjawisko, z którym mamy do czynienia nie tylko w Zabrzu, a mianowicie na zadziwiające pączkowanie stanowisk schowanych za plecami prezesów. Co rusz pojawiają się nowi wiceprezesi, dyrektorzy i zastępcy dyrektorów, członkowie zarządu i rad nadzorczych. Można też zauważyć pewną interesującą zależność - ich pensje są tym wyższe, im większy w klubowym budżecie jest udział pieniędzy publicznych. A im większe wynagrodzenie tym bardziej tajemniczy zakres obowiązków.
- On przynajmniej niczego nie psuje - powiedział mi niedawno jeden z pracowników śląskiego klubu o takim właśnie "spadochroniarzu", a w jego głosie pobrzmiewało niemal uznanie. I nie rozbawiła go moja oferta, że jeśli dostanę taką samą kilkunastotysięczną pensję, bonusy i gwarancje na przyszłość jak osoba, o której rozmawialiśmy, też niczego nie zepsuję, ba, nawet mogę do klubu przyjeżdżać tylko raz w miesiącu. Po wypłatę oczywiście.
A tak bardziej serio. Ekonomia klubów piłkarskich nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Myślę, że łatwiej zrozumieć krach Grecji niż dojść do tego, jaki pomysł mają działacze GKS Katowice na życie po rozdysponowanym właśnie wśród wierzycieli blisko dwumilionowym zastrzyku finansowym z miasta, albo jak Ruch zamierza oddać za trzy miesiące dwa miliony złotych, które lada dzień pożyczy od Chorzowa?