Korzeniowski: Chciałbym zobaczyć kiedyś Igrzyska Olimpijskie w Polsce
- Nie staraliśmy się robić nic na siłę, żeby się pokazać. Euro 2012 pokazuje, że Polak, jeżeli się go dobrze uporządkuje i zmobilizuje, potrafi sobie poradzić ze wszystkim bez ułańskiej fantazji - mówi Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski oraz doradca UEFA od PR i marketingu podczas Euro 2012, rozmawia .
fot. Bartek Syta/Polskapresse
Roman Abramowicz to prywatnie miły facet?
Trudno mi oceniać, bo nie znam go osobiście.
Jak to, przecież właściciel Chelsea Londyn był jednym z najbardziej prominentnych gości, jakich obsługiwaliście podczas Euro 2012?
Ale to nie znaczy, że akurat ja angażowałem się w jego obsługę osobiście. Myślę, że trochę zdemonizowano jego udział w Euro i zakupy, jakie miał poczynić w kontekście osławionej loży prezydenckiej. Z całym dla szacunkiem dla rosyjskiego oligarchy, ale podczas turnieju gościliśmy wiele znanych osobistości, o których było zdecydowanie ciszej. Jedni wydawali dużo pieniędzy, inni mniej. Bardzo ciekawy rynek się stworzył, jeżeli chodzi o korporacyjne uprzejmości. Goście mieli swoje loże, ale odwiedzali też znajomych w różnych skyboxach. O to właśnie chodziło, by wykorzystać Euro jako wielką giełdę biznesu i polityki. Fajne było to, że wszystkie napięcia, np. pomiędzy Niemcami a Grekami, choć dyskutowano o nich w kuluarach, rozstrzygano koniec końców na boisku.
Czy dość sensacyjne rozstrzygnięcia w naszej grupie - mam na myśli porażkę Rosjan - nie popsuły Wam trochę interesu? Wiadomo, że właśnie ta nacja wydaje najwięcej na szeroko pojęty luksus.
Na pewno szkoda, że nie zostali trochę dłużej. Biorąc pod uwagę szeroko pojęty biznes - nie tylko loże na stadionach, ale również transport, hotele, gastronomię, obsługę prywatnego lotnictwa - dobrze by było, gdyby rozegrali u nas przynajmniej jeden mecz więcej. Chociaż gdyby w ćwierćfinale zagrali biało-czerwoni, to zrekompensowałoby z nawiązką odpadnięcie Rosjan.
Które nacje obok Rosjan wydawały najwięcej?
W strefach hospitality najwięcej Polacy i Ukraińcy. Oczywiście nie tylko na użytek własny. Polski adres firmy nie oznaczał automatycznie, że w lożach zasiądą tylko nasi rodacy. Najczęściej był to pretekst do zapraszania partnerów biznesowych z całego świata. Po Polakach i Ukraińcach na pewno Rosjanie, Niemcy i może najmniej widoczni, ale jednak się pojawili - szeroko pojęty Bliski Wschód. Świat arabski bardzo się interesował Euro. Również w kontekście zbierania doświadczeń przed mistrzostwami świata, które w 2022 r. odbędą się w Katarze. Reszta Europy jednak przeżywała kryzys. Nie jest tajemnicą, że zaledwie po kilka tysięcy gości przyjeżdżało na Ukrainę. Włochów na finale było w Kijowie raptem kilka tysięcy.
Zwykłych kibiców odstraszyły wysokie ceny na Ukrainie. Czy w przypadku bogatszych klientów biznesowych również były takie dysproporcje między Polską a drugim współgospodarzem?
Było bardzo podobnie. Szczególnie jeśli chodzi o firmy włoskie i hiszpańskie, na które bardzo liczyliśmy, bo ich drużyny zaszły w turnieju najdalej. One jednak w minimalnym stopniu przejmowały inicjatywę, by przyjechać na turniej. Częściej korzystały z zaproszeń swoich partnerów rynku polskiego i ukraińskiego. Jeżeli ktoś robił biznes z Hiszpanami czy Włochami, to raczej sam ich zapraszał, to samo dotyczyło Greków. To było interesujące doświadczenie, bo tym razem to my pełniliśmy rolę bogatszych i lepiej czujących się na europejskich salonach wujków, którzy byli w stanie zaprosić do siebie jeszcze nie tak dawno dużo lepiej mających się krewnych.
Kibice i politycy, przynajmniej większość, chwalą organizację Euro. Z punktu widzenia klienta biznesowego też mamy powody do zadowolenia?
Bezpośrednie reakcje naszych klientów były jak najbardziej pozytywne. Nie wiem, czy wypadliśmy lepiej niż Austria i Szwajcaria cztery lata temu. Takie dochodzą głosy, ale w końcu nie mnie to oceniać. Najważniejsze było - moim zdaniem - to, że podeszliśmy do całej sprawy bez kompleksów. Nie staraliśmy się robić nic na siłę, żeby się pokazać. To Euro 2012 pokazuje, że Polak, jeżeli się go dobrze uporządkuje i zmobilizuje, potrafi sobie poradzić ze wszystkim bez ułańskiej fantazji. To nie dotyczy tylko obszaru, na którym pracowałem.
Trochę tej fantazji było. Weźmy choćby kończoną w ostatniej chwili autostradę A2.
Zgoda, ale pomijając kilka przypadków, zauważmy, że wszystkim nam towarzyszył w trakcie turnieju... No, spokój. Można by powiedzieć: olimpijski spokój. (śmiech) Przychodziły dni meczowe, wszystkie służby były zmobilizowane, każdy był na swoim stanowisku. Poza incydentami przed meczem Polska - Rosja do żadnych nieprzyjemnych zdarzeń nie doszło. Do stadionu można było się dostać, nie rozgrywały się żadne dantejskie sceny na dworcach ani na autostradach. Pamiętam, jak 8 czerwca 2011 r. dziennikarze stali ze stoperami i mierzyli czas przejazdu z Warszawy do Gdańska. Ja wtedy im mówiłem: spokojnie, spotkajmy się 8 czerwca 2012 r., wtedy rozliczajcie organizatorów.
Parę rzeczy zrobić się nie udało. Wystarczy przejść się rozkopanym centrum Warszawy.
Zgoda, ale nie łączmy tego z turniejem. Do 2014 r. trzeba wydać dotacje z Unii Europejskiej.
Zgoda, ale to wszystko miało być gotowe przed turniejem. A tu autostrad nie pokończyliśmy, metro też niegotowe.
Nie spotkałem się z kimkolwiek, kto by się zgubił albo nie dotarł na mecz z tego powodu. Nawet wykopki w centrum Warszawy nie przeszkadzały kibicom tak, jak się co poniektórzy obawiali. Zresztą wyobraźmy sobie sytuację, że z powodu woli posiadania wolnego od robót centrum miasta zrezygnowano by z budowy metra i zmarnowano miliony euro. Za parę lat nikt by nam tego nie wybaczył. Autostrady, jak się u nas buduje, każdy wie. To jest proste tylko, gdy mówią o tym politycy opozycji. Mamy w kraju taki, a nie inny tryb zamówień publicznych, procedury dotyczące prac archeologicznych, przesiedlania mieszkańców itd. Polska to nie Chiny, gdzie na potrzeby igrzysk olimpijskich przenoszono całe dzielnice, nie pytając mieszkańców o zgodę. Skoro chcemy żyć w państwie prawa, to musimy tego prawa przestrzegać. Nie mogliśmy iść na skróty.
Poszliśmy trochę w przypadku stadionów. Firmy, które je budowały, ogłaszają upadłość...
To smutne. Mam nadzieję, że coś zostanie w tej sprawie zrobione. Nie może być tak, że podczas gdy miliony cieszą się z sukcesu organizacyjnego i nowych obiektów, tak wielu z tych, którzy ostatecznie jako podwykonawcy pracowali na rzecz całego przedsięwzięcia, stanie albo już stanęło na granicy bankructwa. Warto jednak zwrócić uwagę, że nierzetelność wielkich firm wobec mniejszych partnerów to nie jest tylko polska specyfika. Do podobnych sytuacji dochodzi na wszystkich budowach Europy i świata.
Krótko mówiąc, mamy się cieszyć, bo sąsiadowi też dach przecieka?
Absolutnie nie, to trzeba nagłaśniać i piętnować. Chodzi mi o to, że rynek budowlany ma swoją specyfikę. Wykonawca staje do przetargu, kontraktuje sobie podwykonawców i to oni zawsze cierpią najbardziej, gdy zdarzają się jakiekolwiek odchylenia od planu. To dotyczy stadionów i niemal każdej branży, nie tylko tych związanych z organizacją Euro. Niestety.
Mamy drogi, dworce, lotniska, stadiony. Zaczyna się dyskusja, że powinniśmy powalczyć o kolejną wielką imprezę.
Trochę ograniczyliśmy sobie możliwości, bo żaden z nowych stadionów nie ma bieżni lekkoatletycznej.
Nowy prezes Narodowego Centrum Sportu powiedział niedawno, że lekkoatletyka nie jest dobrym biznesem, bo nawet Usain Bolt nie zapełni - choćby do połowy - trybun Stadionu Narodowego.
Pozwolę sobie mieć inne zdanie. Gdybyśmy mieli w Polsce lekkoatletyczne mistrzostwa świata - a parę dat wolnych w przyszłości jeszcze jest, zarezerwowane są terminy do 2017 r. - to Usain Bolt albo jego następca na pewno byłby w stanie wypełnić trybuny w pięćdziesięciu paru procentach. Pamiętajmy przy tym, że wielkim wyzwaniem będzie zapełnienie tego obiektu na jakimkolwiek meczu piłkarskim innym niż mecz reprezentacji. I to nie z każdym rywalem. Stawiając kwestię w ten sposób, można się zastanawiać, jaki jest sens budowania stadionów, które mają stałe trybuny na ponad 50 tys. miejsc. Ja uważam, że jest, ale jeżeli coś oprócz piłki nożnej ma duży potencjał gromadzenia widzów, to właśnie lekkoatletyka na mistrzowskim poziomie.
Coraz częściej słyszy się głosy, że nowe stadiony mogą mieć problem z zarabianiem na siebie. Zwłaszcza na początku. Mówiła o tym m.in. minister sportu Joanna Mucha.
Nie chcę tu wychodzić przed orkiestrę. Nie jestem ekonomistą, nie mam ponadto aż takiej wiedzy jak pani minister czy operatorzy tych stadionów. Uważam jednak, że jest jeszcze za wcześnie na tak głębokie podsumowania Euro i stawianie kategorycznych tez. Są kraje, które dobrze wyszły na organizacji wielkich imprez, innym latami odbija się to czkawką. Poczekajmy. A co do planów na przyszłość, to nie bójmy się odważnych wizji, ale budujmy je w oparciu o jakieś realia. Jeden z posłów opowiadał mi ostatnio o planach igrzysk w Polsce i pytał, jak ja bym to widział. Spytałem go, czy był w którymś mieście gospodarzu i widział z bliska, jak to wszystko funkcjonuje. Usłyszałem, że nie. Zasugerowałem mu, żeby najpierw pojechał i zobaczył, na jaką skalę jest to inwestycja, a dopiero potem wziął się do promowania idei olimpijskich nad Wisłą.
Jest Pan sceptyczny wobec tych idei?
Przeciwnie - chciałbym zobaczyć kiedyś igrzyska w Polsce. Nie musimy jednak żyć wyłącznie realizacją wielkich projektów i wywoływać kolejnego wielkiego zrywu narodowego tylko po to, żeby mieszkać w bogatym i dobrze rozwijającym się kraju.
Czego możemy oczekiwać po igrzyskach w Londynie?
Będą o tyle szczególne dla Polaków, że nasi sportowcy poczują się prawie jak w domu.
Pytanie, czy przełoży się to na wynik sportowy?
Skład olimpijski jest już prawie kompletny, choć dwójka naszych mistrzów świata w skoku o tyczce - Ania Rogowska i Paweł Wojciechowski - mają warunkowo przesunięty czas na uzyskanie minimów kwalifikacyjnych. W dniu ogłaszania składu mieliśmy jeszcze szansę na kibicowanie Agnieszce Radwańskiej w finale Wimbledonu. Uważam, że ona jeszcze nas zadziwi w Londynie. Mamy ponadto szanse medalowe w kajakach, wioślarstwie, ciężarach, kolarstwie górskim. Zakończone właśnie lekkoatletyczne mistrzostwa Europy też poszły nam nieźle, choć trzeba pamiętać, że to był tylko sprawdzian. Czasami się boję, gdy sukcesy przychodzą tuż przed wielką imprezą. Widziałem naszych miotaczy w Daegu, gdy świętowali zwycięstwo po kwalifikacjach. A w finałach - wiadomo, co zrobili Małachowski i Majewski. Bardzo liczę również na siatkarzy. Myślę, że mamy niezłą kadrę pływaków z Czernikiem i moim młodszym "bratem" Pawłem Korzeniowskim.
Na każdych kolejnych igrzyskach zdobywamy coraz mniej medali. Uda się odwrócić tę tendencję spadkową?
Dobrze by było ją zatrzymać. Każdy wynik lepszy niż w Pekinie [gdzie zdobyliśmy 10 medali - red.] będzie wielkim sukcesem. Mówiłem to przed kilkoma miesiącami i powtórzę teraz: Bardzo bym chciał, żeby dzień po igrzyskach w Londynie nie było tak jak po Pekinie. Czyli, że robimy wielką narodową debatę, czy medali było wystarczająco dużo, a potem zostawiamy tych sportowców i trenerów samym sobie na kolejne dwa lata po to, żeby znów wprowadzać za pięć dwunasta kolejny genialny plan ratowania polskiego sportu na igrzyska w Rio de Janeiro. Według mojej wiedzy nikt jeszcze takim planem nie dysponuje, a powinien powstać jak najszybciej. Pamiętajmy, że świat nie kończy się na piłkarskim Euro, a igrzyska to chwila, gdy swoje pięć minut mają sportowcy niegoszczący na co dzień na czołówkach gazet i w serwisach informacyjnych. Pamiętam ratingi z Pekinu, byłem wówczas szefem sportu w TVP. Nawet przy różnicy czasu tylko podnoszenie ciężarów potrafiło wygenerować 4,5 mln widzów. Każdy medal, nawet ten zdobyty w na co dzień niegromadzących wielkiej widowni kajakach czy szermierce, będzie budził u Polaków porównywalne emocje co bramki Lewandowskiego i Błaszczykowskiego podczas Euro.