Korona Przybyła, zobaczyła i zwyciężyła! Legia sensacyjnie uległa kielczanom (RELACJA, ZDJĘCIA)
W drugim niedzielnym meczu Ekstraklasy również byliśmy świadkami ogromnej niespodzianki. Legia Warszawa przegrała z Koroną Kielce przed własną publicznością (1:2). Decydującą bramkę dla gości zdobył w 93. minucie Michał Przybyła.
Niemal równo rok temu Legia podejmowała na własnym obiekcie Koronę, wychodząc na boisko składem znacznie odbiegającym od tego, który nazwalibyśmy pierwszym garniturem. Wtedy eksperyment Henninga Berga zakończył się sukcesem – głodni gry zawodnicy odwdzięczyli się za zaufanie i ograli kielczan 2:0. Dzisiaj norweski trener postanowił – choć tylko w niewielkim stopniu – powtórzyć manewr z rzuceniem na plac gry piłkarzy, którzy ostatnimi czasy spędzali na murawie mniej czasu. Berg posłał do gry Marka Saganowskiego, Adama Ryczkowskiego oraz Rafała Makowskiego. Tym razem eksperyment nie zakończył się jednak sukcesem.
Całkiem prawdopodobnie dlatego, że boiskowy charakter pokazała Korona. Kielczanie nie zaprezentowali wyszukanego futbolu, od którego ręce składają się do oklasków, ale zrobili to, co do nich należało. Byli niesamowicie konsekwentni i zadziorni. Nie odstawiali nogi i nie odpuszczali żadnej piłki, co znacząco utrudniało zadanie gospodarzom. I szybko zadali cios, po którym Legia długo nie mogła się ocknąć. – Przez całe spotkanie musimy utrzymywać pewną jakość, bo mecz trwa od 1. do 90. minuty. Nie jest powiedziane, że musimy zaatakować na początku, bo możemy też zostawić to co najlepsze na koniec. Musi być takie żonglowanie, aby zaskoczyć przeciwnika – zapowiadał przed meczem Marcin Brosz. I słowa dotrzymał.
Korona zaatakowała od początku. Przeprowadziła konkretny atak, bez większych problemów przebijając się przez defensywę gospodarzy. Jak powiedział Brosz, trzeba było zaskoczyć rywala. Dobry drybling Tomasza Zająca, inteligentne zachowanie Kamila Sylwestrzaka na skrzydle i przytomne dołożenie nogi przez Przemysława Trytkę – to wystarczyło, żeby wprawić w osłupienie zebranych na stadionie kibiców. Co prawda szybkie strzelenie bramki przez kielczan mogło oznaczać jedno – w ofensywie się wyszumieli i od tego momentu zaczną się bronić. Tak też się stało (choć też tylko do pewnego momentu). Korona skoncentrowała się na walce, odbiorze piłki i liczeniu na kontrę – trudno się zresztą dziwić, skoro o początku było pewne, że Legia będzie chciała prowadzić grę.
Gospodarze może i chcieli, ale przez długi ich próby ograniczały się do przysłowiowego walenia głową w mur. Legioniści nie byli w stanie sforsować kolejnych linii stworzonych przez zawodników Korony – nie pomagały indywidualne popisy, nic nie dawały próby gry kombinacyjnej. Fatalnie wyglądało wykonanie rzutów rożnych i wolnych – co prawda momentami tworzyło się zamieszanie pod bramką strzeżoną przez Zbigniewa Małkowskiego, ale w końcowym rozrachunku niewiele z tego wynikało. „Wojskowi” zaczęli prezentować się nieźle dopiero po przerwie. To akurat nie dziwi, ponieważ Henning Berg ściągnął z boiska bezproduktywnych Adama Ryczkowskiego oraz Marka Saganowskiego, a w ich miejsce wpuścił Guilherme i Aleksandara Prijovicia.
Legia nie zdobyła jednak bramki po kombinacyjnej akcji z udziałem tej dwójki. Co prawda zagrożenie, jakie gospodarze stwarzali po ich wejściu, było o wiele większe niż w pierwszej połowie, ale do zdobycia gola „Wojskowi” potrzebowali rzutu karnego. I trzeba powiedzieć, że w tym przypadku mamy sporną sytuację – Nemanja Nikolić wpadł w pole karne, Małkowski podjął się interwencji, a węgierski napastnik padł na murawę, choć nie ma pewności, że między nim a bramkarzem rywali doszło do jakiegokolwiek kontaktu. Sędzia – po chwilowym zastanowieniu – wskazał na wapno, a z jedenastu metrów nie pomylił się sam poszkodowany. Legioniści później mieli jeszcze swoje szanse, aby strzelić z gry – zwłaszcza duet Prijović-Nikolić stwarzał zagrożenie (akcje z końcówki meczu, kiedy żaden – mimo kilku sytuacji – nie był w stanie pokonać Małkowskiego).
A jako że niewykorzystane sytuacje się mszczą, Korona postanowiła zaatakować jeszcze raz pod koniec meczu. Najpierw Sierpina przeprowadził indywidualną akcję, ale został zatrzymany przez Dusana Kuciaka. Po kilku chwilach nie pomylił się już Michał Przybyła, która wykończył akcję na lewej stronie pola karnego. Napastnik utonął w objęciach kolegów, a sędzia odgwizdał zakończenie meczu.