Kibice z Łazienkowskiej ochłoną przez przerwę? Piłkarze zabierają głos w sprawie protestu
Choć drużyna ze stolicy spisuje się, jak na razie, fantastycznie, to do obrazu warszawskiej idylli brakuje ważnego czynnika - kibiców. Legia musiała się w większości meczów obejść bez nich. Kto na tym traci? Widowisko - bo bez dopingu. Klub - bo bez pieniędzy. Wreszcie piłkarze...
fot. Sylwester Wojtas
... bo i oni zaczęli wreszcie odczuwać i głośno mówić o proteście, który trwa od derbowego spotkania z Polonią Warszawa (1:1), kiedy na "Żylecie" doszło do awantur i przepychanek z ochroną. Specjalnie nie użyłem tutaj słowa "konflikt", bo ten trwa na linii kibice - zarząd od dłuższego czasu, ze zmiennym natężeniem, skutkiem i stanowczością. Teraz wydaje się, że obserwujemy punkt kulminacyjny warszawskiego kotła niezgody.
Miarka się przebrała - zakrzyknęli głośno kibice z "Żylety"
Jak już wspomniałem między kibicami a zarządem warszawskiej Legii nie było, nie jest i wątpliwe czy będzie dobrze. W zasadzie nie przypominam sobie momentu, w którym mógłbym z czystym sercem powiedzieć, że na warszawskim froncie panuje pokój. Być może pamiętają taki moment starsi mieszkańcy Warszawy, stali bywalcy stadionu przy Łazienkowskiej - nie wykluczone jednak, że są to dopiero czasy Lucjana Brychczego w sile wieku.
Konflikt barwy miał różne. Chodziło o oprawy, kwestie wpuszczania i przeszukiwania ludzi na stadionie, potem pojawiła się kwestia rac, czasem była to po prostu złość na wyniki sportowe. Doszły do tego kary finansowe nakładane na klub, który z kolei zaczął odwdzięczać się zakazami, zamknięciami, grzywnami. Dużo tego było i nie warto wszystkiego poruszać, bo zajęłoby to trochę czasu.
Warto jednak sięgnąć pamięcią, do nie tak odległej przeszłości, kiedy to w głowach kibiców z trybuny ultras zaczął rodzić się pomysł jakiegoś bardziej zorganizowanego protestu. Przed bojkotami całych spotkań, które obserwujemy w dniach dzisiejszych były inicjatywy (całkowicie moim zdaniem chybione) o nie prowadzeniu dopingu. Wyglądało to tak, że kibice przychodzili na stadion, czekali, odśpiewali jeszcze piosenkę na wejście piłkarzy, wymienili "uprzejmości" w stronę prezesa i zarządu, po czym siadali i... i nic. Fani z "Żylety" siedzieli cichutko do, bodajże 15/20 minut do zakończenia meczu (choć mogę się mylić w obliczeniach), ponownie wymienili "uprzejmości" z trybuną VIP, gdzie zwykle zasiada prezes i zaczęli normalnie prowadzić doping. Pomysł był o tyle chybiony, że zarząd nic sobie z niego nie robił. Spiker poprosił o "kulturalny doping" a zarząd tylko rzucił okiem z wygodnych foteli vipowskich w stronę "Żylety", pod nosem parsknął śmiechem i koniec. Kasa się zgadzała, bo ultrasi i tak płacili, żeby przyjść na mecz. Za możliwość śpiewania dodatkowych kosztów nie ponosili. Przełomowy brak zmian. I tak przez jakiś czas było.
W końcu jednak do kibiców musiało dotrzeć, że takie formy protestu mijają się z ich umoralniającym włodarzy klubowych celem. W fanach wzbierała gorycz, która tylko czekała, żeby wydostać się na zewnątrz. Nadeszły derby i sposobność się znalazła.
Piłkarze zabierają głos
Gracze warszawskiej Legii na początku dystansowali się od całego konfliktu. "My mamy tylko grać." , "Bez kibiców ciężko, ale to nie nasz biznes." - najczęściej takiej były reakcje Wojskowych, kiedy pytało się ich o protest. Nie trzeba jednak ukończyć Harvardu, żeby wiedzieć, iż piłkarzowi bez wsparcia fanów gra się gorzej. Szczególnie, kiedy na to wsparcie zasługują, bo wyniki są dobre.
Jeszcze zdystansowany głos zabrał w tej sprawie Miroslav Radović:
Bardzo ich brakuje. Kibice od zawsze są dla mnie bardzo ważni. Nie chciałbym rozstrzygać tego konfliktu. Mogę tylko powiedzieć, że prędzej czy później przyjdzie taki mecz, że nam nie będzie szło, a dopingujący kibice nam go wygrają. Liczę, że na wiosnę wszystko się ułoży i kibice wrócą na stadion- mówi w rozmowie z warszawa.sport.pl.
To też taka politycznie poprawna wypowiedź. Jednakże widać już, że piłkarze mają potrzebę by o tym powiedzieć. Zdobyli mistrza jesieni, przegrali tylko jedno spotkanie, w drużynie rosną gwiazdy na poziom reprezentacyjny, szanse na mistrzostwo rosną, a konkretnego wsparcia jak nie było, tak nie ma - przynajmniej w znaczącej ilości.
Więcej frustracji widać już w słowach Jakuba Wawrzyniaka, który w rozmowie z "Rzeczpospolitą" tak wypowiada się o całej sytuacji:
Nawet będąc neutralnym, łatwo wzbudzić agresję niektórych ludzi. (...) To jest trochę tak, jakbym w domu rozwalił telewizor i kazał płacić za to sąsiadowi. Dla mnie to absurdalne, chore. Teraz nie chodzi już o konflikt, bojkot, kibice z żylety chcieli pokazać, jak duży mają wpływ na funkcjonowanie klubu, jak bardzo są istotni. No i udowodnili. Klub traci na ich nieobecności, więc zapraszamy z powrotem na stadion.
Ta wypowiedź jest już, moim zdaniem, okraszona nutką goryczy. Wawrzyniak chyba powątpiewa w sensowność protestu przy Łazienkowskiej. Ale czy tylko on?
Łamistrajki czy kibice ponad podziałami?
Na ostatnim meczu Legii przy Łazienkowskiej 3 w rundzie jesiennej na "Żylecie" pojawili się nieliczni kibice. Postanowili spróbować poprowadzić doping. Był bęben, na "gnieździe" stał człowiek, między krzesełkami biegał ktoś z megafonem. Kibice zachęcali innych, którzy przyszli na trybunę by do nich dołączyli - widać, że niektórzy woleli pozostać na uboczu, nie rzucając się w oczy, cichutko oglądając spotkanie.
Na doping zareagowała reszta stadionu gromko krzycząc "Łamistrajki!". O ile mnie wówczas słuch nie mylił, to takie okrzyki padały także ze strony kibiców Ruchu Chorzów (kolejna rzecz, której mogę długo nie zrozumieć... co kibice Niebieskich mają do protestu Legii?). Ciężko jest pisać w tym momencie o zasadności tych zarzutów, mógłbym się bowiem narazić na to, że zostanę oskarżony o niezrozumienie solidarności kibicowskiej. Dlatego pominę tą kwestię.
Jednakże sama postawa "łamistrajków" pokazuje, że kibice wcale nie mówią jednym głosem. Nie jestem jasnowidzem, żeby stwierdzić czy Ci, którzy byli w niedzielę na "Żyletę" uczęszczali na nią co mecz. Wydaje się to jednak prawdopodobne, ponieważ na trybunie ultra w weekend zaobserwować można było dwa typy kibiców - jedni siedzieli z boku, w barwach klubowych mieli tylko szaliki (podejrzewam, że skusiła ich niska cena biletu na tą trybunę oraz gwarancja, że przy obecnym stanie rzeczy bilet na pewno będzie), drudzy próbowali prowadzić doping, ubrani byli w barwy (mniemam, że są to w miarę stali bywalcy tej trybuny).
Teraz należy zająć się tymi "drugimi" dlatego, że to ten rozłam czy niezgodność wśród kibiców jest interesująca (podział na ultrasów oraz tzw.pikników był od zawsze i omawianie niezgodności między nimi byłoby bez sensu). Jak się okazuje "Żyleta" nie mówi jednym głosem. Nawet kibice z tej trybuny zaczęli powątpiewać w słuszność protestu. Kolosalna w tym przyczyna dobrych wyników zespołu. Legia wygrywa, jest liderem, a my mamy siedzieć w domu? - myślą sobie. Nie chodzi tutaj tylko o tych, którzy pojawili się na Łazienkowskiej, bo mieli śmiałość złamać protest. Coraz więcej takich głosów jest wśród starszych, co bardziej zagorzałych kibiców warszawskiej Legii. Uważam, że taki stan rzeczy może jeszcze przybrać na sile, o ile Legia wciąż będzie w formie, a czas będzie nie ubłagalnie zbliżał się do końca rozgrywek. Sam jestem bardzo ciekawy ile wytrzymają środowiska ultras Wojskowych. Protest będzie kontynuowany nawet jeśli dojdzie do meczu, który przesądzi o mistrzowskim tytule? Ewentualna feta także zostanie zbojkotowana? A w przypadku późniejszej "posuchy mistrzowskiej" kibice będą sobie pluć w brodę, że nie byli z zespołem, kiedy ten sięgał po puchar T-Mobile Ekstraklasy?
Pojawia się tutaj pytanie o pewną hierarchię wartości w futbolu. Czy drużyna jest tylko tematem dla opraw? Czy zespół jest tylko i wyłącznie piłkarskim przyczynkiem, do tego by odpalić racę? Nigdy nie wątpiłem w to, że ultrasi są potrzebni. Bez nich mecze piłkarskie nie miałby tego "czegoś". Tak jak filmy Davida Lyncha nie byłby tym samym bez psychodelicznych wstawek. Kibice powinni sobie jednak zadać pytanie, co jest ważniejsze: klub, bez którego egzystencja człowieka jako kibica nie ma sensu czy moje subiektywne, indywidualne racje?