Kasperczak: Futbol afrykański jest widowiskowy, ofensywny, ja też tak ustawiam swoich chłopaków [WYWIAD]
- Początek takiego turnieju jest bardzo ważny dla każdej drużyny. Moim zdaniem ten zespół, który wygrywa pierwsze spotkanie, ma już pięćdziesiąt procent szans, aby wyjść z grupy. Nie ma chyba tak wyrównanego innego turnieju kontynentalnego jak PNA - mówi Henryk Kasperczak, selekcjoner reprezentacji Mali.
fot. Grzegorz Mehring/Polskapresse
Adam Małysz i Rafał Marton: Wrócimy, nie obraziliśmy się na Dakar
Po raz szósty prowadzi Pan afrykańską reprezentację. Po raz drugi drużynę Mali w Pucharze Narodów Afryki. Jutro zagracie pierwszy mecz z Kamerunem. Turniej w Gwinei Równikowej transmitują i śledzą na całym świecie. Chyba śmiało można powiedzieć, że "Henri" znów jest na topie...
Fakt, ale nie jestem już juniorem, nie odbije mi. (śmiech) Tremy też nie mam, ale jakieś napięcie przed tym pierwszym starciem jest, to jest normalne, czuje człowiek, że żyje. Ale jak się już mecz zacznie, to inaczej się wszystko widzi. Początek takiego turnieju jest bardzo ważny dla każdej drużyny. Moim zdaniem ten zespół, który wygrywa pierwsze spotkanie, ma już pięćdziesiąt procent szans, aby wyjść z grupy. Nie ma chyba tak wyrównanego innego turnieju kontynentalnego jak PNA. Poza Marokiem, Nigerią i Egiptem, które nie awansowały, są tu wszyscy najlepsi, prezentujący mniej więcej zbliżony wysoki poziom. Pierwszego dnia turnieju w każdym spotkaniu padały bramki, futbol afrykański jest widowiskowy, ofensywny, ja też tak ustawiam swoich chłopaków. To ciekawa grupa zawodników, bo i technikę mają, i szybkość, i skuteczność.
Mali ma jedną wielką gwiazdę - Seydou Keitę z Romy, który wcześniej grał w Valencii, Barcelonie czy Sevilli. Nie za mało?
Keita jest wielki, świetny zawodnik, przeżywa drugą młodość. We Włoszech odgrywa kapitalną rolę. Jest ważniejszy niż legenda klubu Totti. U nas pozostali gracze są w niego zapatrzeni. Jednego, czego nam brakuje, to takiego piłkarskiego bandyty z przodu, który by przytrzymał piłkę w polu szesnastu metrów, zastawił się, miał siłę fizyczną jak kiedyś ten łobuz Frederic Kanoute. Zobaczymy, oglądajcie nas w Polsce i dopingujcie. Może nadrobimy dobrą organizacją gry, dobrym przygotowaniem, tym, że stwarzamy mnóstwo okazji do zdobycia gola.
Przed mistrzostwami świata w Brazylii prezentowaliśmy w Polsacie Sport mecz towarzyski Mali z Chorwacją. Nie wyglądało to dobrze. Praktycznie nie byliście w stanie zagrozić bramce rywali…
Panie, kiedy to było!? Z tamtego składu nie wystawiam jutro praktycznie nikogo.
Jak Pan ich selekcjonuje? Jeździ Pan po Europie i Afryce?
Czasem tak, jak mam ochotę i widzę taką potrzebę. Ale posiadam specjalny program, dzięki któremu poprzez internet mogę obserwować mecze wszystkich Malijczyków, których biorę pod uwagę. Oglądam co tydzień. Bez względu na to, gdzie na świecie jestem.
Przeciętny Polak niewiele wie o Gwinei Równikowej. Jak tam jest?
Bardzo przyjemnie. Spokojnie. Boisk treningowych jest mało i to jest jakiś problem, ale znaleźliśmy sobie miejsce do ćwiczeń. Stadionów też jest mało. Turniej, który został przeniesiony z Maroka, będzie się odbywał tylko na czterech stadionach. Jednego dnia na jednym obiekcie są rozgrywane po dwa mecze. Murawy jednak wytrzymają, bo przywieźli trawę z Hiszpanii. Wieczorem jest od 28 do 30 stopni Celsjusza. Można grać, sęk w tym, że mecze są też o 17.00, kiedy słońce mocniej operuje. No i jest bardzo wilgotno, bo to klimat tropikalny.
Poprzednim razem w Pucharze Narodów Afryki prowadził Pan Senegal i odszedł w atmosferze skandalu już po dwóch meczach. Wydawało się, że Kasperczak już więcej do Afryki nie wróci. A jednak ciągnie Pana…
Życie trenerskie nie zależy tylko i wyłącznie od twoich umiejętności, ale także od tego, na jaki grunt się trafi. Ja w Senegalu trafiłem na zawodników, którzy już mieli dosyć grania w piłkę. Woleli się napić i iść na dziewczynki. Przed mistrzostwami ogłosiłem w federacji prezesowi, że nie chcę zostać. Poprosił, żebym kontynuował, nie robił afery, bo są finały. Odparłem, że OK, ale jak zobaczę, że zawodnicy znów po meczu ruszają w miasto, zamiast koncentrować się na następnym spotkaniu, to mnie nie ma. I tak się stało po drugim turniejowym meczu. Powiedziałem to mojemu współpracownikowi i się zakończyło. Nic wielkiego. Po prostu źle trafiłem. Oczywiście to działa też w drugą stronę, czasem nic specjalnego nie musisz robić, bo trafiasz dobrze, grunt jest przygotowany. Bywa i tak. Niech pan nie wierzy w bajki, że w tej branży wszystko od trenera zależy.
A Mali to jaki grunt?
Oj, dobry. Wszyscy idą w tym samym kierunku, myślą jednakowo, są poważni. Nie są tacy jak…, ach, nie chcę tam już lecieć po narodowościach. A w piłce to tak jest, że nie zawsze wygrywa zespół, który jest teoretycznie lepszy.
Kiedyś mi Pan tłumaczył, że afrykańskie gwiazdy europejskich klubów, jak jadą grać do reprezentacji, to jednak z reguły są o klasę słabsze…
Trudny temat. Afryka to bardzo duży kontynent, bardzo zróżnicowany kulturowo, religijnie i ekonomicznie. Przedostatni mecz eliminacyjny pojechaliśmy grać do Malawi. Przegraliśmy 0:2 i znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Ale ważny jest kontekst. Graliśmy tam na takim tartanowym boisku. I to wcale nie nowym tartanie, ale starym, bardzo zniszczonym, szatni to pan takiej nigdy nie widział, nawet wszyscy nie byli w stanie do niej wejść. Cholera wie, kto tam w ogóle grał, czy lokalni zawodnicy, czy jacyś przyjezdni, czy brali doping, czy nie, bo tam przecież żadnych kontroli nie ma. Naprawdę różnie bywa, czasem są tak dziwne sytuacje, które nie zdarzyłyby się nigdzie indziej na świecie. Hotele, w których mieszkamy, to zawsze wielka zagadka. Te mecze eliminacyjne są bardzo ciężkie i pełne niespodzianek. Inaczej to już wygląda podczas turnieju finałowego. Tu wszystko jest na widoku, państwa dbają o organizację, sędziowie mniej drukują, bo się boją.
Kiedy w 2002 r. z Mali zdobył Pan trzecie miejsce w PNA, został Pan niemal bohaterem narodowym. Co się stało z tą kilkuhektarową działką, którą otrzymał Pan w nagrodę w okolicach Bamako?
W ogóle jej nie brałem. Grzecznie podziękowałem i poprosiłem, aby się nią podzielili.
Zbliża się Pan do siedemdziesiątki, a jednak na Czarnym Lądzie wciąż jest Pan trenerem, który niemalże przebiera w ofertach. Tymczasem żaden inny Polak nie jest w stanie wzbić się na pułap trenera kadry jakiegoś innego kraju. Z czego się to bierze? Jest Pan wyjątkowy, jedzie na opinii?
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak mnie wybierają i chcą płacić, to chyba coś we mnie widzą. To samo tyczy się PZPN. Tyle że w drugą stronę. Jakoś nigdy mnie nie widzieli w roli selekcjonera polskiej reprezentacji.
Był Pan blisko…
Dwukrotnie. Za czasów Listkiewicza i Laty. Od Michała dostałem propozycję, ale jej nie przyjąłem, bo byłem trenerem Wisły, a on nie chciał, abym przez jakiś czas łączył obowiązki, czego z kolei oczekiwał Bogusław Cupiał.
Ile jest prawdy w plotce, że Lato obiecał Panu kadrę, ale nie dotrzymał słowa, przestraszył się opinii publicznej i dał drużynę Franciszkowi Smudzie?
Lato mnie unikał. Dawał do zrozumienia, że mnie nie wybierze. W związku z tym nie uważam, że mnie oszukał, bo nigdy mi nic nie obiecywał. Raz do mnie przyjechał z Antkiem Piechniczkiem na niby-rozmowę kwalifikacyjną, ale to była mistyfikacja, bo decyzja była już podjęta, a kontrakt ze Smudą spisany. Tego nie mogę udowodnić, ale dostałem tę informację z poważnego źródła.