menu

Jerzy Dudek dla Ekstraklasa.net: O braku powołania na mistrzostwa dowiedziałem się z telewizji (cz.1)

14 grudnia 2013, 23:53 | Jan Jaźwiński

Jerzy Dudek to jedna z największych postaci w historii polskiej piłki nożnej. Był bohaterem pamiętnego finału Ligi Mistrzów z 2005 roku, kiedy dzięki jego znakomitych interwencjom Liverpool wygrał z Milanem. Z byłym bramkarzem reprezentacji Polski porozmawialiśmy o pamiętnym finale LM, sławie, a także braku powołania na Mistrzostwa Świata w 2006 roku.

Pochodzi Pan z górniczej rodziny. Co skłoniło Pana do tego, żeby uprawiać piłkę nożną?
Jestem z typowo górniczej rodziny. U mnie wszyscy pracują lub pracowali na kopalni. Kto mnie zachęcił do tego żebym kopał piłkę, a nie węgiel? W sumie to nikt mnie nie musiał zachęcać, po prostu była to jedyna atrakcja, jaką mieliśmy z bratem (Dariusz Dudek obecnie jest asystentem trenera Piasta Gliwice - przyp. red.), więc od małego graliśmy w piłkę. Ja uprawiałem wszystkie sporty jakie były. W szkole byłem w reprezentacji siatkówki, koszykówki, piłki ręcznej, nawet gimnastyki artystycznej. W każdej z tych dyscyplin brałem udział.

W golfa też Pan już wtedy grał?
Nie, wtedy jeszcze nie. Zawsze myślałem, że golf to dyscyplina dla starszych panów. Miałem takie trochę stereotypowe myślenie o tym sporcie, że jest dla bogatych i starszych. Myliłem się.

Na początku grał Pan na lewej obronie. Dlaczego zmienił Pan pozycję na bramkarza?
Myślę, że wielu bramkarzy w moich czasach zaczynało podobnie. Ja byłem najmłodszy wśród chłopaków grających w piłkę, więc automatycznie zostałem oddelegowany na bramkę, bo na bramce tak naprawdę nikt nie chciał stać. Koledzy krzyczeli „nie strzelajcie mu za mocno, bo go zabijecie!”. A ja potrafiłem obronić jakiś mocny strzał, bardzo mi to imponowało jak mówili „ten mały to nawet nie jest zły” (śmiech). W rozgrywkach z rówieśnikami grałem w polu, ale jak nasz bramkarz puszczał zbyt wiele goli to go zastępowałem. Po połączeniu naszej klasy ze starszą grałem na lewej obronie, bo pozycja bramkarza była już zajęta. Potem starsi chłopcy odeszli i wychowawca powiedział do mnie: „Jurek, musisz stanąć na bramce, nie mamy bramkarza”. Więc musiałem wrócić na bramkę, mimo tego, że nie chciałem, bo dobrze czułem się na obronie. Myślę jednak, że dobrze wybrałem. Bramka to bardzo ważny element. Dużo możesz poprawić, zawsze możesz trochę potrenować indywidualnie. Często nawet w słabym zespole bramkarz może się wyróżniać.

Po wyjeździe za granicę dość szybko stał się Pan popularny na całym świecie. Ta popularność przeszkadza w życiu codziennym czy jest bardziej zaletą?
Ja nigdy nie patrzyłem w takich kategoriach czy mi to przeszkadza, czy nie. To jest po prostu element mojego życia, tak samo jak codzienny trening, jak poprawa różnych elementów gry. Jak jesteś popularny to ludzie cię zauważają na ulicy i to jest bardzo miłe. Nigdy mi to nie przeszkadzało. Oczywiście, jeżeli leżę sobie w Turcji i podchodzi do mnie grupa Anglików z krzykiem „dżerzi, dżerzi, foto, foto!” to jest to już trochę męczące, ale mimo wszystko uważam takie rzeczy za bardzo sympatyczne. To jest wyraz tego, że ludzie doceniają twoje zasługi i rzeczy, które udało ci się zrobić.

Są jednak i tacy, którym popularność bardzo przeszkadza i chcą się odizolować od fanów.
Siedzę kiedyś z rodziną w restauracji, chcę jej poświęcić czas, a tu ludzie przychodzą i chcą zdjęcia, autografy. Trzeba mieć do tego trochę cierpliwości i wyrozumiałości, to jest twój kawałek chleba i też musisz tym ludziom troszkę dać od siebie. Dzięki tym ludziom zdobyłeś tę pozycję, którą zdobyłeś. To trzeba jakoś wypośrodkować, skontrastować. Pamiętam w Holandii po meczu chodziliśmy do chińskiej restauracji i zanim usiedliśmy i zjedliśmy to minęło z pół godziny. Raz podszedł do mnie starszy holenderski piłkarz, legenda Feyenoordu i mówi: „Jurek, super to robicie. Naprawdę super to robicie. Ja sobie siedzę tam w kącie, nikt do mnie nie podchodzi, bo moja era już minęła. Korzystaj z każdego dnia, z kontaktu z tymi ludźmi. To są wasze chwile.”. To było wtedy, kiedy zacząłem się bardzo rozwijać w Feyenoordzie, powoli stawałem się międzynarodową gwiazdą.

No właśnie, kiedy zaczął Pan grać coraz lepiej w Holandii, to zainteresowały się Panem największe kluby Europy. O Jerzego Dudka pytały Real, Barcelona, Manchester, Arsenal i Liverpool. Co przesądziło o tym, że wybrał Pan ostatni z wymienionych klubów?
Zrządzenie losu, absolutne zrządzenie losu. Ja już byłem dogadany z Arsenem Wengerem z Arsenalu na swój indywidualny kontrakt. Wróciłem do Feyenoordu i nasz prezes zażądał za mnie 10 milionów funtów, przez co transfer nie doszedł do skutku.

Był Pan w Londynie na rozmowach z Wengerem, tak?
Tak, byłem w Londynie, oglądałem stadion, super ośrodek. Wenger mi tłumaczył jak trzeba grać w Anglii, że trzeba budować atak pozycyjny już od obrońców, że stosuje się bardzo intensywny pressing. Wróciłem do Rotterdamu i prezes powiedział „10 milionów i nasz bramkarz może odejść”. Oczywiście była to zaporowa kwota, więc mój transfer do Arsenalu został odwołany. Troszkę byłem zły, ale wróciłem do normalnych treningów w Feyenoordzie. Po dwóch miesiącach, w ostatni dzień okienka transferowego byłem na zgrupowaniu reprezentacji. Wtedy zgłosił się po mnie Liverpool i w ciągu 24 godzin doszło do podpisania umowy. To było zrządzenie losu. Ja jak wróciłem po roku to uświadomiłem sobie „kurde, niesamowity znak nad moim łóżkiem, ten szalik Liverpoolu, który wisiał tam z siedem lat. Jak miałem 16 lat to pojechałem do Niemiec i dostałem go w prezencie. To było niesamowite, że już kilka lat później dostałem szansę gry w tym zespole. Liverpool tak naprawdę bardzo wkomponowuje się w mój charakter. Jest to miasto robotnicze, znam dobrze mentalność ludzi pracujących. W dodatku miasto portowe, jak Rotterdam. Dopiero Madryt był swego rodzaju odskocznią, bo jest to miasto kulturowo-rozrywkowe. Myślę więc, że przeprowadzka do Liverpoolu była bardzo dobrym zrządzeniem losu.

Po tych kilku lat uważa Pan, że ten transfer był dobrym posunięciem? Chodzi mi o względy czysto sportowe. Przecież wszyscy wiemy, jak został pan potraktowany w 2005 roku przez Rafę Beniteza…
Nie żałuję ani jednej chwili, naprawdę. To jest normalna rzecz, że trener przychodzi i buduje zespół pod siebie, pod swoich zawodników. To był pierwszy rok Rafy Beniteza w Liverpoolu. Ja miałem bardzo ciężki sezon i to, że wygraliśmy Ligę Mistrzów to było coś niesamowitego. Przez cały rok słuchałem jak Benitez zamierza sprowadzić bramkarza, więc grałem pod ogromną presją, wszyscy mnie obserwowali. Graliśmy najważniejszy sezon w karierze, więc każde nasze złe zagranie było rozdrabniane na części pierwsze i analizowane.

Szło Panu jednak bardzo dobrze, więc pewnie zdziwiła Pana decyzja o sprowadzeniu Pepe Reiny?
Trochę mnie zdziwiła, bo to był akurat największy moment mojego życia. Czyli największa pewność siebie, największy kredyt zaufania u kibiców, u dziennikarzy. Pamiętam po finale przyszedł do szatni Steven Gerrard i powiedział: „jeżeli komukolwiek należał się ten puchar to na pewno Jurkowi”. Sytuacja, którą mieliśmy w szatni była dość specyficzna. Przyszedł do szatni Gerard Houlier i powiedział, że może sobie zrobić zdjęcie z pucharem, bo 80% tej drużyny to jego zawodnicy. Ja sobie później wymyśliłem, że pewnie Benitez będzie miał taki kompleks i postanowi, że następna drużyna, która wygra Ligę Mistrzów, będzie się w 100% składała z jego zawodników. Dwa lata później, jak przegraliśmy w finale z Milanem, to był już w 80% jego zespół. Jego bramkarz, jego obrońcy, jego pomocnicy.

To może właśnie dlatego w 2007 roku przegraliście?
Myślę, że nie. Myśmy wtedy zagrali lepiej od Milanu i przegraliśmy, z kolei w 2005 zagraliśmy gorzej i wygraliśmy. Mam mimo wszystko wielki szacunek do Beniteza ze względu na jego osiągnięcia, na to jakim jest trenerem. Nie potrafiłem tego zrozumieć i zawsze miałem do niego największy żal o to, że nie chciał mnie puścić z Liverpoolu. Ja chciałem odejść, mówiłem mu „jadę gdzieś dalej, skoro ma Pan tu swojego bramkarza”. A on nie chciał mnie puścić.

Uzasadniał to jakoś?
Mówił, że mam dobry wpływ na zespół, że dobrze się czuję, że wszyscy mnie lubią, i jeżeli Reina nie będzie grał, to ja będę gotowy. Ja chciałem odejść i prawie się o to pobiliśmy.

Z Benitezem czy z Reiną?
Z Benitezem. Przez to, że Reina jest Reiną, to było mi łatwiej zaakceptować moją sytuację. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, mieszkaliśmy razem w pokoju, po prostu super gość.

To chyba rzadko spotykane, że bezpośredni rywale do miejsca w składzie utrzymują tak dobre stosunki?
Bardzo rzadko spotykane, ale mieliśmy super kontakt. Przyszła za mnie oferta wypożyczenia z FC Koeln. Benitez zaś powiedział, że nigdzie mnie nie puści za ten milion euro, który proponowali Niemcy. Mówił, że gdy Reina dostanie kontuzję lub czerwoną kartkę, to on nie wsadzi tego miliona euro w bramkę, tylko potrzebuje bramkarza. I własnie dwa tygodnie później Reina dostał czerwoną kartkę i kolejne trzy tygodnie grałem w pierwszym składzie Liverpoolu. Wtedy Benitez przyszedł do mnie i mówi „widzisz Jurek? Miałem rację, przydałeś się.”.

Najpiękniejsza chwila w pańskiej karierze?
Na pewno ten finał z Milanem, bo później ani wcześniej już takie coś się nie wydarzyło. Z sentymentem wspominam też moment, kiedy podpisałem umowę z Concordią Knurów. Miałem 18 lat i miałem iść pracować na kopalnię. Przyszedł do mnie prezes Concordii i zaproponował umowę, i to był najszczęśliwszy moment w mojej karierze, bo dzięki temu mogłem dalej grać i spełniać swoje marzenia. Stałem się wtedy piłkarzem zawodowym, nie musiałem pracować w kopalni.

Wracając do pamiętnego finału z 2005 roku: jak to jest być na daną chwilę najlepszym bramkarzem, a może i piłkarzem na świecie? Przecież wyszedł Pan wtedy zwycięsko z pojedynku z Andrijem Szewczenko, który uznawany był za najlepszego piłkarza globu.
To na pewno jest bardzo sympatyczne. Kiedy osiągasz taki sukces, to ludzie cię niesamowicie doceniają. Ja zawsze jednak powtarzam, że to dzięki kibicom Liverpoolu myśmy osiągnęli ten sukces, bo tak naprawdę oni nas zmotywowali, kiedy wychodziliśmy na drugą połowę tego meczu. Moje późniejsze pięć minut to tylko dodatek do tego, bo to oni zrobili z nas tych bohaterów i sprawili, że wygraliśmy z Milanem.

A co działo w szatni Liverpoolu w przerwie tego meczu?
Tak naprawdę było bardzo mało czasu, my byliśmy w wielkim szoku. Czuliśmy się trochę jak znokautowany zawodnik.

To było bardziej przygnębienie, czy zdwojona motywacja do odwrócenia losów meczu?
To był taki szok, a później dopiero motywacja. Jak sędzia zadzwonił na drugą połowę i wychodziliśmy z szatni, to dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że musimy wyjść na kolejne 45 minut i walczyć do końca. Jak wbiegaliśmy na murawę, to kibice odśpiewali nam „you’ll never walk alone” i to był tzw. „ekstra-kick”. Przed tym było takie zamieszanie, że w pewnym momencie mieliśmy 12 zawodników na tablicy. Panował po prostu jeden wielki chaos.

Benitez zachował wtedy spokój czy krzyczał na was?
On jest człowiekiem, który w takich momentach zachowuje spokój. Zmienił taktykę na drugą połowę, zablokował środek pola, wpuścił Didiego Hamanna, który miał ataki Milanu powstrzymać. I właśnie ta zmiana doprowadziła do tego, że właściwie daliśmy sobie szansę na to, żeby ten mecz wygrać.

Skąd się wziął pomysł na słynny „Dudek dance”?
Wiesz co, ja przed meczem przez dwa tygodnie studiowałem rzuty karne. Miałem dvd, oglądałem w jaki sposób „jedenastki” wykonują zawodnicy Milanu. To było ponad sto rzutów karnych i trudno było zapamiętać, w który róg goście strzelają. Umówiliśmy się więc z trenerem, że w przypadku serii „jedenastek” on będzie mi pokazywał przed każdym strzałem, w który róg mam się rzucić. Ostatecznie jednak jak doszło do rzutów karnych, to podleciał do mnie Jamie Carragher, popychał mnie, podskakiwał. Mówił żebym za wszelką cenę wyprowadził przeciwników z równowagi, „irytuj ich, zacznij coś robić” - mówił. I tak naprawdę to Jamie mnie zainspirował do tego, żeby zrobić coś co rzeczywiście podniesie presję na strzelającym. Gdy zacząłem tańczyć na linii bramki, to zauważyłem, że to rzeczywiście bardzo denerwuje strzelającego.

Co się działo w pańskiej głowie, kiedy do strzału podchodził Szewczenko?
W mojej książce („Pod presją” – przyp. red.) napisałem trochę o tym. W momencie kiedy do piłki podbiegał Szewczenko miałem – można powiedzieć – mózg małego dzieciaka. Praktycznie nic nie myślałem, to był automatyzm. Widziałem tylko piłkę, strzelającego i sędziego. Byłem tylko i wyłącznie skoncentrowany na tym, żeby robić na linii to, co robię i jak najbardziej wytrącić przeciwnika z równowagi. Szewczenko to znakomity piłkarz, przecież w 2003 roku wygrał Ligę Mistrzów dla Milanu. Zawsze kiedy go spotykam, to mówię mu: „stary, nie martw się, przecież ty wygrałeś w 2003. Dwa lata później po prostu przyszła kolej na mnie.”

Porozmawiajmy o reprezentacji. Brak powołania do na Mistrzostwa Świata w 2006 roku był dla pana zaskoczeniem, czy wcześniej trener z Panem o tym rozmawiał?
Nie rozmawiał ze mną wcześniej. Byłem nawet utwierdzony w przekonaniu, że te powołanie już jest dla mnie i ogłoszenie listy powołanych będzie tylko formalnością. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie, ale nie tylko dla mnie, bo tak samo było z Frankowskim, Rząsą czy Kłosem. Moim zdaniem brakiem tych powołań, trener tak zepsuł atmosferę w drużynie, że potem wyniki nie były takie jakich wszyscy oczekiwali.

Czyli Paweł Janas to zdecydowanie negatywny bohater reprezentacji Polski z tamtych lat?
Pod koniec na pewno tak. Ja miałem z Janasem bardzo bliski kontakt. Odczuwałem tę relację jak ojciec z synem. Dlatego też tak bardzo mnie to zabolało, że nie zadzwonił, nie porozmawiał ze mną o tym. Przed mistrzostwami zagrałem praktycznie we wszystkich meczach reprezentacji za jego kadencji. Nie dałem trenerowi podstaw do pominięcia mnie przy powołaniach. Dlatego było to dla mnie bardzo smutne, kiedy o wszystkim dowiedziałem się z paska w telewizji… To był najgorszy moment w mojej piłkarskiej karierze. Mam o to wielki żal do trenera.

Czytaj drugą część wywiadu: Jerzy Dudek dla Ekstraklasa.net: Otrzymałem oferty z dwóch klubów T-Mobile Ekstraklasy (cz.2)!

Rozmawiał Jan Jaźwiński/Ekstraklasa.net


Polecamy