menu

Jaliens w Australii, czyżby emeryturka?

19 sierpnia 2013, 21:54 | Konrad Kryczka

Kew Jaliens, który ostatnie dwa i pół sezonu bronił barw Wisły Kraków, znalazł nowy klub. Holender wyjechał do Australii, aby grać w Newcastle Jets. Nowe wyzwanie czy raczej emerytura?

Kew Jaliens znalazł zatrudnienie w Newcastle Jets
Kew Jaliens znalazł zatrudnienie w Newcastle Jets
fot. Polskapresse

Cezary Wilk odszedł z Wisły. O co te pretensje?

Newcastle United Jets. Gdyby ktoś przeczytał tylko część nazwy, mógłby pomyśleć, że Jaliensowi jakimś cudem udało się dostać angaż w zespole Premier League. A że Holender pasuje do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii mniej więcej tak, jak Łukasz Burliga do bycia najlepszym bocznym obrońcą ekstraklasy, to i jego nowy klub nie jest z Wysp Brytyjskich. Newcastle Jets to zespół australijski, który w ubiegłym sezonie zajął 8. pozycję w A – League.

Przyznam szczerze, że wybór byłego reprezentanta Holandii trochę mnie zdziwił. Do niedawna trenował z AZ Alkmaar, czyli z klubem, z którego trafił do Wisły Kraków. Szans na zatrudnienie w dziesiątym zespole ubiegłego sezonu Eredivisie pewnie nie miał, ale aż nie chce się wierzyć, że żaden klub z holenderskiej ekstraklasy nie był zainteresowany usługami Jaliensa. A może były reprezentant Oranje był po prostu za drogi dla zespołów z ojczyzny, które widziałyby go u siebie? No właśnie, kasa. W Australii na zarobki nie powinien narzekać. Skoro Newcastle Jets stać na opłacanie Emile'a Heskey'a, to spełnienie żądań Jaliensa nie będzie stanowiło problemu. Inna sprawa, czy Holender spełni pokładane w nim nadzieje? W Wiśle mu się to nie udało.

Kiedy stało się faktem, że Jaliens został piłkarzem Wisły, pojawił się wielki optymizm. Do naszej ligi przyszedł gość, który rozegrał prawie 400 spotkań w Eredivisie, zdobył mistrzostwo kraju z AZ Alkmaar i co chyba najistotniejsze, zagrał 10 meczów w reprezentacji Holandii, z którą w 2006 roku pojechał do Niemiec na Mistrzostwa Świata. Tam wystąpił nawet w spotkaniu przeciwko Argentynie, w której grali Messi, Riquelme czy Tevez. Byle ogórek nie ma chyba takich osiągnięć, prawda? Piłkarz przez duże P trafił do naszej ligi. Tak się przynajmniej wtedy wydawało. Do Wisły trafił w trakcie sezonu 2010/2011, po rundzie jesiennej spędzonej w AZ Alkmaar, podczas której zagrał tylko 8 ligowych gier (dochodzą jeszcze spotkania w ramach innych rozgrywek). To nikomu nie przeszkadzało, ponieważ we wcześniejszych sezonach na boisku spędzał więcej czasu. Był nawet kapitanem „Kalmarów”.

W Wiśle oczekiwania wobec niego były jasne. Jaliens miał zostać dowódcą obrony (czy jak kto woli: „generałem”). Piłkarz z ogromnym doświadczeniem wydawał się idealny do poukładania defensywy krakowskiego zespołu. Był przewidziany do gry na środku obrony, obok świetnie grającego w tamtym sezonie Osmana Chaveza, ale mógł także występować na prawej stronie defensywy. Można było wtedy przypuszczać, że para Chavez – Jaliens będzie jedną z najlepszych par środkowych obrońców w naszej ekstraklasie. Pierwszy był silnym, dobrze grającym wślizgiem graczem, takim typowym przecinakiem, drugi nadrabiał wszelkie swoje braki fizyczne ustawieniem i boiskową inteligencją. A przynajmniej miał nadrabiać.

Pierwsza runda w Polsce w wykonaniu Jaliensa była wręcz słaba. Popełniał sporo prostych błędów, a to złamał linię spalonego, a to nie pokrył rywala, a to dawał się ogrywać w dziecinny sposób. Ostatecznie Wisła została mistrzem, więc Holendrowi wybaczano pomyłki, zresztą liczono, że w następnym sezonie w końcu wszyscy zobaczą Jaliensa w najwyższej formie. Tak się jednak nie stało. Kolejny sezon, kolejne rozczarowania. Można było pomyśleć, że Jaliens się wycwanił i do Polski wysłał swojego mniej zdolnego brata bliźniaka. Nawet trochę szkoda, że to nie była prawda, bo łatwiej byłoby wyjaśnić coś takiego, niż to, co odwalał na boisku były reprezentant Holandii.

Zawsze zastanawiało mnie, o co chodzi z tym dowodzeniem defensywą przez Kew Jaliensa. Człowiek nie mógł się nadziwić, jak holenderskiego obrońcę można nazywać „generałem”. Mnie się bardziej kojarzył jako ktoś w stylu „pojawiam się i znikam”. Oczywiście w znaczeniu, że znikał, kiedy koledzy z defensywy musieli sobie radzić z atakami drużyny przeciwnej. A może po prostu w starym, dobry stylu dowodził ze wzgórza… to jest zza linii bocznej? Inaczej widział to jego kolega ze środka obrony. Osman Chavez na swoim blogu na weszlo.com stwierdził kiedyś, że Holender rzeczywiście pomaga mu na boisku („Podczas meczu non stop słyszę ten jego śpiewny głos. Wystarczy, że się pomylisz, to już masz obok siebie Kew”). Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy, a ile kurtuazji, ale przyznam szczerze, że słowa Honduranina mnie zdziwiły. Oglądając mecze, patrząc na grę linii defensywnej Wisły, ciężko mi było stwierdzić, że dowodzi nią ktokolwiek, a tu taka informacja („Kew to lider naszej obrony i mój osobisty wzór”).

Jaliensa zawsze bronił Robert Maaskant. Holenderski trener był zdziwiony, albo i zbulwersowany, że ludzie nie potrafią docenić gry jego rodaka, a on przecież tak dyryguje linią defensywną, tak dobrze zachowuje się w trudnych sytuacjach na boisku, tak… Kibice na grę Jaliensa bardzo patrzeć nie mogli, ale starali się tego głośno nie wyrażać. Do czasu. W październiku 2011 roku podczas spotkania z Jagiellonią trybuny nie wytrzymały. Temu nie ma się co dziwić, dziwić się można, że tak późno. „Jaliens, Lamey dziękujemy, już oglądać was nie chcemy" oraz „ściągnij rodaków, postaw na młodych Polaków".

Holenderski trener był jednak nieugięty i, ku niezadowoleniu wielu kibiców, cały czas stawiał na tych dwóch obrońców. Maaskant ostatecznie pożegnał się z klubem w listopadzie, a następni trenerzy nie widzieli w Jaliensie, tak jak ich poprzednik, wiodącej postaci defensywy (w sezonie 2011/2012 w ekstraklasie grał: w 10/13 możliwych meczów u Maaskanta oraz 9/17 spotkań u następnych trenerów). A że holenderski obrońca nie był dla klubu niezbędny, zarabiał gigantyczne (jak na polskie warunki) pieniądze, a w Wiśle pojawiły się problemy finansowe, to zechciano się go pozbyć. Jak to zrobić najłatwiej? Dogadać się co do rozwiązania kontraktu. Problem był tylko jeden: Jaliensowi miasto się podobało, pieniądze, które zarabiał, również, natomiast propozycja rozwiązania umowy już nie. Zawodnik był nawet odsunięty od pierwszego zespołu, a w pewnym momencie razem z kilkoma piłkarzami, którym kończyły się kontrakty, musiał biegać wokół krakowskich Błoń. „Run, Kew, run!” krzyczał pewnie ktoś ze sztabu. No to Jaliens biegał. Ludzie na całym świecie uprawiają jogging, a Holendrowi jeszcze za to płacono. Po prostu żyć, nie umierać. W klubie doszli jednak do wniosku, że skoro Jaliensowi trzeba jeszcze przez rok płacić, to może niech zamiast po Błoniach biega po boisku.

Jego ostatni sezon w Wiśle miał być tylko formalnością, obowiązkiem do odbębnienia. Zarobieniem pieniędzy należnych z kontraktu, a później wyjechaniem w siną dal. Okazało się jednak, że Jaliens przypomniał sobie, jak gra się w piłkę. Za Michała Probierza był próbowany jako defensywny pomocnik, gdzie grał jak profesor. Na tej pozycji walczył, kasował mnóstwo ataków przeciwników, do tego wykorzystywał swoje doświadczenie i boiskowe myślenie. Grywał także na pozycjach, do których był przyzwyczajony, czyli na środku i po prawej stronie obrony, a za Tomasza Kulawika był także rzucany na lewą stronę defensywy. W swoim ostatnim sezonie w Wiśle rozegrał tylko 15 spotkań ligowych(z czego aż 11 jesienią), ale trzeba stwierdzić, że był to czas, kiedy był w najwyższej formie od kiedy pojawił się pod Wawelem.

Jakiś czas temu w „Asie Wywiadu” Patryk Małecki stwierdził, że grał kiedyś lepiej, ponieważ Wisła była wtedy mocniejsza. I to wydaje się być logiczne. Masz lepszą drużynę, to i indywidualnie zaliczasz lepsze występy. Gdyby przypatrzeć się grze Jaliensa w Wiśle, łatwo można dojść do wniosku, że w jego przypadku taka prawidłowość nie zadziałała. Kiedy „Biała Gwiazda” sięgała po mistrzostwo, kiedy walczyła o Ligę Mistrzów, Jaliens grał strasznie przeciętnie, czy nawet słabo. Natomiast kiedy krakowski klub notował coraz gorsze rezultaty, stając się powoli ligowym średniakiem, forma Holendra rosła. Naprawdę jest to trudne do wyjaśnienia.

Ludzie związani z Newcastle United Jets są bardzo zadowoleni z zatrudnienia Jaliensa. Dyrektor generalny klubu, Robbie Middleby, stwierdził: - Kew grał na najwyższym poziomie zarówno w klubie, jak i w reprezentacji, wniesie ogromne doświadczenie do drużyny. Również trener australijskiego zespołu, Gary van Egmond, cieszy się z tego transferu, uważając, że dzięki pozyskaniu Jaliensa udało się zabezpieczyć kluczową dla zespołu pozycję. Pamiętajmy jednak, że kiedy gracz przychodził do Wisły, to też panował huraoptymizm, a przygoda Holendra z krakowskim klubem wyglądała tak, jak wyglądała. Można się zastanawiać, czy Newcastle Jets podejmuje właściwą decyzję, ściągając piłkarza raczej wypalonego, mającego za sobą już najlepsze momenty. Z drugiej strony, ubiegły sezon udowodnił, że Jaliens to nadal gracz, który może jeszcze coś dać drużynie. Jeżeli nie samą grą na boisku, to doświadczeniem i mocnym, naprawdę mocnym nazwiskiem, którego magia, jak widać, nadal działa.


Polecamy