Ile trybun zamknie wojewoda? Kibicowski samobój ultrasów Legii (KOMENTARZ)
Ultrasi Legii Warszawa przed wczorajszym meczem wystosowali po raz kolejny apel do fanatyków z Żylety o pomoc w prezentacji oprawy. Po fantastycznym w ich wykonaniu 2013 roku (bodaj najlepsze 12 miesięcy w historii polskiej ultraski), Nieznani Sprawcy pragnęli drugą część rundy wiosennej oraz w ogóle 2014 rok rozpocząć z wysokiego C. I poziom był na pewno wysoki, ale absurdu.
Jeszcze więcej kibicowskich newsów? POLUB nasz KIBICOWSKI FANPAGE!
Artyści trybun Wojskowych zachwycali nas niemal przez cały 2013 roku, wiele ich opraw na długo utkwi nam w pamięci, ale nie tylko nam. W końcu w światowych rankingach ultras (o polskich nie mówiąc) chorografię warszawiaków plasowały się bardzo wysoko. Kartoniada na trzy trybuny oraz sektorówka-witraż z finału Pucharu Polski, baloniada „Habemus Campione” z fety mistrzowskiej, potrójna kartoniada z wyjazdu do Krakowa, wzruszające sektorówki „WarSaw” ku chwale Powstania Warszawskiego” czy w końcu perfekcyjna prezentacja z wizerunkiem Kazimierza Deyny. Ale nade wszystko największe wrażenia zrobiła na nas kartoniada z napisem „UEFA” na tle serca przed meczem ze Steauą Bukareszt, którą po chwili przysłonił transparent „Ultras Extreme Fanatics Atmosphere” i morze rac. Czyli kpina z Unii Europejskich Związków Piłkarskich, karzącej wówczas klub nie do końca nawet za jego winy czy jego kibiców (zamieszanie z flagami akceptowanymi przez delegatów i donosami „Nigdy Więcej”).
Ale po chwili zachwytu nad graniem UEFA na nosie, przyszła zima kalkulacja – co z tego, że mają race i racje. Że sankcje nakładane na klub są wprost skandalicznie wysokie i po prostu niesprawiedliwe. Co z tego, skoro kibice nic nie mogą z tym zrobić, a naigrawając się z UEFA tylko po raz kolejny w sposób rażący złamali jej prawo i narazili klub na rychły odwet?
Nieznani Sprawcy dali wówczas UEFA pstryczka w nos, a UEFA przyłożyła Legii z pięści. Zamknięcie stadionu na mecz z Apollonem Limassol to starty finansowe w wysokości przynajmniej ponad miliona złotych (na milion klub wyceniał starty w przypadku zamknięcie Pepsi Areny na spotkanie ekstraklasy przez wojewodę), do tego doszły rekordowo wysokie grzywny – 150 tys. euro. Teraz sytuacja powtarza się, ale na szczeblu krajowym. Konsekwencje? Porównywalne.
Ultrasi Legii rok rozpoczęli mało finezyjne, bez efektownej sektorówki czy kartoniady, ale i tak bardzo efektownie. Do czasu. Przed Żyletą zawisł sporych rozmiarów transparent z hasłem „Sorry, taki mamy klimat”, a na trybunie fani podnieśli siedem pokaźnych rozmiarów szarf w barwach klubu. Prawdziwy efekt dała jednak pirotechnika - race i stroboskopy ku uciesze fanatyków i aplauzie stadionu rozświetliły niemal całą trybunę. Wyglądało to pięknie, do momentu odpalenia rzadko ostatnio spotykanych na polskich stadionach wyrzutni rakietek. Efekt? Lwia większość fajerwerk zamiast rozbłysnąć na niebie rozbłysła... na dachu trybuny. Może wyglądało to nawet efektownie, ale…
Ciężko uwierzyć, aby ultrasi celowali rakietkami w dach. Bo i po co? Świadczy to jedynie o tym, że zrobili to nieumiejętnie, nie poradzili sobie z odpaleniem fajerwerków i to na własnej trybunie. Coś wymknęło się spod kontroli, miało być pięknie, a zrobiło się nerwowo, a co gorsza – musimy to powiedzieć – było to niebezpieczne. Rakietki miały rozbłysnąć na niebie, tymczasem wylądowały na dachu, a ich pozostałości spadały na fanów, a co jakby chociaż jedna poleciała w trybunę? Nie dalej jak za tydzień będziemy obchodzić pierwszą rocznicę śmierci 14-letniego Boliwijczyka, który dostał odłamkiem fajerwerku w twarz. Śmierć na miejscu…
A to właśnie koronny argument przeciwników legalizacji pirotechniki. Ileż to razy słyszeliśmy od polityków, policjantów, nieprzychylnych kibicom dziennikarzy, że piro stwarza zagrożenia zdrowia jeśli nie życia. Wczoraj ultrasi Legii dali wszystkim swoim wrogom argument do rąk – stworzyli niebezpieczeństwo. Mamy nadzieję, że nikt nie ucierpiał, a dach nie jest uszkodzony (nie mógł się zapalić, bo jest z niepalnego włókna), co by mogło tylko spotęgować – słuszną w tym przypadku – fale krytyki.
Ale nawet jeśli nic nikomu, ani niczemu się nie stało, to w żaden sposób nie usprawiedliwia to ultrasów, którzy sami nakręcili na siebie bat. Ileż to razy stawaliśmy w obronie kibiców powtarzając do znudzenia, że race są bezpieczne, że to tylko czerwona flara w ręku ubarwiająca trybuny swoim blaskiem, a problem pojawia się dopiero gdy ktoś nią – jakże w Polsce rzadko – rzuci na murawę, albo - jeszcze rzadziej - w kogoś. I tylko takich pseudokibiców należy karać. Równie bezpieczne są stroboskopy czy innego rodzaju świecidełka. I dalej tak uważamy, chcemy pirotechniki na stadionach. Ale odpalanej odpowiedzialnie. A w tym przypadku nie ma czego bronić, piro-show wymknęło się spod kontroli.
Przed kilkoma dnami wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski na spotkaniu z mediami, policją i władzami Legii zapowiadał konsekwencje w działaniu, czyli karaniu. Jasne, zamykanie stadionu za race to przesada, działanie pod publikę ukierunkowane bardziej na wzrost słupków poparcia, niż bezpieczeństwa na stadionach. Dodajmy tylko coraz bardziej bezpiecznych, co wynika z ostatniego raportu PZPN. Ale co z tego? My, kibice, władze klubów i ekstraklasy swoje, a wojewoda swoje. I wychodzi na wojewody. Bo jeśli prawo jest absurdalne i nie możesz go zmienić, to pozostają dwa wyjścia: przestrzegać albo łamać i ponosić tego konsekwencje. W tym przypadku ultrasi wybrali drugą opcje, z tym że konsekwencje ponosi klub. Bardzo wygodne. Niestety decyzja o zamknięciu stadionu, czy choćby Żylety, wydaje się kwestią kilku dni, nieuchronna. Swoje pięć groszy dorzuci i Komisja Ligi, a potem groszem sypnie Legia.
Czy jeśli ultrasi odpaliliby wczoraj jedynie race i stroboskopy, bez feralnych rakietek, a tym samym nie stworzyli zagrożenia zdrowia innych fanów, byłoby inaczej? Raczej nie, ale wtedy w razie zamknięcia trybuny czy stadionu stanęlibyśmy w ich obronie, a przy takim obrocie spraw decyzja wojewody spotka się z częściowym zrozumieniem. Częściowym.
Ciekawi nas reakcja pro-kibicowskich władz klubu. Prezes i zarazem współwłaściciel Bogusław Leśnodorski wprowadził przy Łazienkowskiej nowe standardy komunikacji z kibicami, nie ma mowy o konflikcie, jakimś bojkocie. Zrozumienia wobec natury fanatyka pozwoliło legionistom rozwinąć skrzydła, przynajmniej pod względem ultras. Doping też jest na świetnym poziomie, kto nie przyjeżdża do Warszawy to zazdrości atmosfery i wsparcia. W krótkim czasie media zaczęły nawet Leśnodorskiego nazywać „kikolskim prezesem”, który potrafił – co zupełnie niespotykane w polskim światku piłkarskim – publicznie wziąć część winy za kary nakładane przez UEFA latem ubiegłego roku na siebie (kwestia niedozwolonych flag). Tylko na ile Leśnodorskiemu wystarczy cierpliwości teraz, gdy jako już współwłaściciel patrzy, jak ultrasi wystrzeliwują z fajerwerkami jego pieniądze? Może jednak też w końcu powie "sorry, ale... to nie mój klimat"?
Więcej o kibicach: