Na Berlin, szejku! [ANALIZA]
W klubowej piłce od zawsze istnieją firmy, „którym się nie odmawia”. AC Milan, FC Barcelona, Manchester United czy Real Madryt kontraktować zwykły kogo dusza zapragnie. Od kilku lat w europejskim futbolu funkcjonuje nowe określenie. Klubu, „którego stać na każdego”. Arabscy właściciele naftowych imperiów przeciw prestiżowi barw utytułowanych rywali, rzucają na stół pieniądze wielkości Camp Nou i Wembley razem wziętych. Szejkowie podbili Anglię, następnie Francję. Teraz najpewniej rzucą się na Niemcy, stawiając swoją twierdzę w Berlinie.
Berlin jest szóstym pod względem liczby ludności miastem Starego Kontynentu, po jego ulicach porusza się codziennie 3,4 mln osób. Jeśli liczyć jedynie metropolie zachodniej Europy, łapie się na podium. O 100 tysięcy więcej ludzi mieszka w stolicy hiszpańskiej, 7,5 mln w angielskiej. Stolicę Albionu zajmują Chelsea i Arsenal. Pierwszy klub wkroczył na krajowy top 10 lat temu, gdy kupił go rosyjski nowobogacki. Drugi, mimo trwającej 8 lat niemocy zdobycia choć najmniejszej wagi trofeum, dalej jest poza zasięgiem, zarówno sportowym jak i ekonomicznym, innych londyńskich klubów, jak choćby Tottenhamu czy Fulham. Miejsce w „Wielkiej Czwórce” Premier League uzupełniają United i City z Manchesteru. Ogółem na szczycie jest ciasno. Madryt to miasto „Królewskich”. Real wespół z FC Barceloną tworzy duopol, niemożliwy w lidze hiszpańskiej do rozbicia. Udaje się to ich rywalom incydentalnie – ostatnio Villarrealowi w sezonie 2007/08, kiedy to zawodnicy „Żółtej Łodzi Podwodnej” rozdzielili hegemonów na podium.
Obok uznawanych dotąd za najsilniejsze lig angielskiej i hiszpańskiej do miana giganta urosła niemiecka. Bundesliga od dawna imponuje wzrostem frekwencji na stadionach i kondycją finansową klubów. Teraz swój szczyt osiągnęła również sportowo. Finał ostatniej Ligi Mistrzów padł łupem Bayernu Monachium, który okazał się lepszy od Borussii Dortmund. Te dwa zespoły rządzą także na polu krajowym, nie mając poważnego konkurenta. Na futbolowych peryferiach znajduje się w Niemczech Berlin. Stołeczny klub – Hertha – wrócił właśnie z zesłania do drugiej ligi. Dysponuje on dużym, nowoczesnym stadionem oraz potencjałem jaki drzemie w stolicy najbogatszego państwa starego kontynentu.
Arabscy szejkowie, czy rosyjscy oligarchowie poddawali się już wdziękom panien z biedniejszym posagiem. W 2008 roku rozpoczęła się arabska inwazja na futbolową Europę. Angielski Manchester City przejął Mansour bin Zayed al Nahyan. Szejk z Abu Dhabi wydał 32,5 mln funtów na Brazylijczyka Robinho z Realu Madryt, zanim zdążył rozgościć się w klubowym gabinecie. Po trzech latach rządów szejka kwota przelewów z konta City sięgnęła 800 mln funtów. Mansour bin Zayed jest największym krezusem wśród ludzi angielskiej piłki. Jego majątek jest wyceniany na 15 mld funtów. Uważany wcześniej za największego bogacza w piłkarskim świecie - Roman Abramowicz ma na rachunku „zaledwie” 7 mld funtów. Rosjanin kupił w 2003 roku londyńską Chelsea, na którą wydał na początek 120 mln funtów. Inwestycja przyniosła efekt po roku – Chelsea zdobyła mistrzostwo kraju. Wcześniej była ligowym średniakiem. Właściciel City na takie samo trofeum musiał czekać do 2012 roku.
Obaj panowie razem z kasą, czy raczej dzięki niej, dali klubą sukces. Chelsea Londyn i Manchester City to dziś kluby, które uważane są, obok Manchesteru United, za najsilniejsze w angielskiej Premier League. Obok takich przypadków jak powyższe, zdarzały się także na Wyspach inwestycje zupełnie egzotyczne. W 2011 roku londyńskie Queens Park Rangers zostało kupione przez malezyjskiego biznesmena Tony’ego Fernandesa – właściciela m.in. linii lotniczych AirAsia. Fernandes połasił się na mały klub, którego obiekt - Loftus Road może pomieścić 18 360 kibiców, mniej niż stadiony Lecha Poznań czy Legii Warszawa. QPR mimo sporych nakładów nie utrzymał się w zeszłym sezonie w Premier League, następny rok spędzi zatem na zapleczu poważnej piłki.
Niepowodzeniem zakończyła się próba podbicia hiszpańskich boisk. Latem 2010 roku szejk Abdullah Al-Thani zdecydował się nabyć zespół Malaga CF. Przez dwa lata rządów zainwestował w klub około 150 mln euro. Do przeciętnej na lokalne warunki drużyny sprowadził tak uznanych graczy jak: Ruud van Nistelrooy, Santi Cazorla czy Jeremy Toulalan. Malaga, którą kierował z ławki trenerskiej Manuel Pellegrini zajęła w sezonie 2011/12 czwartą pozycję. Awansowała tym samym do Ligi Mistrzów, w której zatrzymała się dopiero w półfinałowym starciu z Borussią Dortmund. Mimo dość dobrych wyników, kurek z petroeurówkami został drastycznie zakręcony. Piłkarzom zaczęto zalegać z wypłatami. Z szatnią pożegnały się gwiazdy: rok temu Cazorla, teraz Isco. Pellegriniemu natomiast płacić będzie inny szejk, ten od Manchesteru City. Ostatni sezon Malaga skończyła na szóstej pozycji. O podbijaniu Primera Division nikt już tam głośno nie mówi.
Lepiej od Abdullaha Al-Thaniego bawi się jego kuzyn. W maju 2011 roku nowym właścicielem Paris Saint-Germain został fundusz Qatar Sports Investments. Prezesem klubu zaś Nasser Al-Khelaifi. Katarczycy z miejsca zwiększyli budżet klubu do 150 mln euro. Zespół wzmocnił za 42 mln euro argentyński pomocnik Javier Pastore. Dzięki zastrzykowi gotówki PSG, po raz pierwszy od sezonu 1996/1997, prowadziło w tabeli ligi francuskiej po pierwszej rundzie. Ostatecznie paryżanie skończyli rozgrywki na drugim miejscu, kwalifikując się do elitarnej Champions League. Drugi raz, rezydujący w „Pałacu Książąt”, Nasser Al-Khelaifi się nie pomylił. Katarczycy wydali na tyle dużo, by zmniejszyć prawdopodobieństwo porażki, jaką był dla nich brak trofeum, do zera. Do zespołu przybyli: Ezequiel Lavezzi, Marco Verratti, Gregory van der Wiel, Alex, Thiago Silva oraz Zlatan Ibrahimovic. Cel został osiągnięty. PSG zdobyło mistrzostwo ligi francuskiej. Na Ligę Mistrzów to jednak nie wystarczyło. Szejkowie sięgnęli do kieszeni po raz kolejny. Tego lata sprowadzili zawodników za kwotę 108 mln euro. Sam Edinson Cavani kosztował 63 mln euro, co stanowi rekord Ligue 1.
Wszystkie powyższe przypadki, wyłączając Chelsea Londyn, obrazują wielomilionowe inwestycje w piłkę w miastach o mniejszym potencjale niż Berlin. Jako metropolia podobnie wypadać może Paryż, ale francuska Ligue 1 jest zdecydowanie słabsza od niemieckiej Bundesligi. Na spotkania Bundesligi uczęszcza najwięcej, bo średnio 42 600, kibiców na mecz w Europie. Druga Premier League to wynik 37 700, trzecia Primera Division już tylko 28 250. Ligue 1 - 19 250.
Berlin jest naturalnym punktem, do powstania kolejnego, pompowanego pieniędzmi ze wschodu, klubu. Szejkowie inwestowali już w niespełna pół mln Manchesterze, czy nie wiele większej Maladze. Londyn, Paryż i Madryt są zajęte. Logicznym wydaje się więc kierunek stolicy Niemiec. Hertha dysponuje dobrym stadionem. Olympiastadion może pomieścić prawie 75 000 kibiców. Remont przechodził w 2004 roku, 2 lata później był areną finału Mistrzostw Świata. Obiekty QPR i Malagi prezentują się przy nim jak domki z piasku. W ubiegłym sezonie drugoligowe potyczki Herthy u siebie oglądało średnio 40 000 osób. To więcej niż spotkania takich klubów jak: włoskie Juvetus Turyn, AS Roma czy SSC Napoli; hiszpańska CF Valencia; angielski Tottenham Hotspur; czy francuski Olympique Marsylia. Rok wcześniej, gdy Hertha rywalizowała w najwyższej klasie rozgrywkowej, na Olympiastadion przychodziło 53 500 kibiców, był to wówczas 10 wynik w europejskiej piłce. Parę tysięcy lepszy niż na Etihad Stadium Manchesteru City lub Parc des Princes PSG.