Futbolowe utarczki Warszawy z Łodzią trwają prawie 100 lat. I nie tylko o piłkę tu chodzi...
Mecze ŁKS z Legią Warszawa, tak zresztą jak każda piłkarska rywalizacja Łodzi ze stolicą, są zwykle czymś więcej niż walką o punkty. Tak było w Polsce peerelowskiej, tak było w latach 90., a i podobnie sprawy się miały prawie sto lat temu.
fot. Rafał Kujawa z obrońcami Legii, Dicksonem Choto (nr 4) i Iñaki Astizem, walczył już 11 lat temu [Fot. Krzysztof Szymczak]
- Z Łodzi dalej jest do Warszawy niż do każdego innego miasta – mawiał przed wojną jeden z kibiców ŁKS i chociaż przesadą byłoby twierdzić, że jego opinię podzielali w tamtym czasie wszyscy, nie da się ukryć, że futbolowa rywalizacja miasta włókniarzy ze stolicą już w latach 20. nabrała szczególnego charakteru, coś zaś w tym najciekawsze, nie sam sport był tutaj najważniejszy.
Stereotypy i piłka
Źródeł posuniętej niekiedy do granic absurdu stygmatyzacji dzielnicowej należałoby szukać jeszcze okresie zaborów. W ich następstwie już w czasach II Rzeczpospolitej kibice we Lwowie witali Poznaniaków gromkim „Krzyżacy!”, ci z Krakowa wypominali Śląskowi pijackie ekscesy ich futbolistów (bo piłkarze Ruchu istotnie za kołnierz wylewać w tamtym czasie nie zwykli), od „szwabów” wyzywali kibice lwowskiej Pogoni chorzowian, a stolica trwała przez lata w swarliwym tangu z Galicją, złowróżbnie łypiąc okiem przy tym i na sportową Łódź, jako rzekomo tylko w pieniądza wpatrzoną.
Oczywiście nie wszyscy, nie wszędzie i nie zawsze podzielali podobny punkt widzenia, ba, wielu już wówczas zdawało sobie sprawę, że przyczyny tej małostkowej niechęci leżały wyłącznie w stereotypach, tym niemniej rozmaite bezeceństwa wypominano sobie przy okazji meczów piłkarskich nader często, za nic mając przy tym napominania co światlejszych autorytetów.
Mecze ŁKS z Legią nie miały w dwudziestoleciu międzywojennym statusu tak prestiżowych, jak te rozgrywane po drugiej wojnie światowej, ale już wówczas stanowiły coś więcej niż tylko sportową rywalizację o ligowe punkty. Znaczyły dużo w tym czasie, zdaje się, zwłaszcza dla łodzian, którzy na boisku mieli okazję pozbyć się stołecznych kompleksów, w jakie nieustannie wpędzała je tak stolica, jak i reszta kraju. Dlaczego?
Otóż przed wojną Łódź była nielubiana i co gorsza niedofinansowana przez władze centralne. Chociaż okradziona przez Niemców w trakcie pierwszej wojny i odcięta od Rosji, tradycyjnego rynku zbytu, przekazywała spore sumy z podatków do kasy państwowej, w zamian otrzymywała niewiele. To ponoć także w stolicy często powtarzano, że „publiczność łódzka nie posiada taktu i zachowuje się grubiańsko”, a samą Łódź malowano wyłącznie w bladoszarych barwach miasta wiecznie zadymionego.
Łódź znosiła wszystkie te impertynencje w pokornej ciszy (bo i któż chciałby jej wtedy słuchać) i tylko od czasu do czasu powtarzała z ironią w głosie gorzkawą sentencję, która mówiła, że „mieszkańcy wszystkich miast są równi, mieszkańcy Warszawy najrówniejsi, a mieszkańcy Łodzi najmniej równi”. Czy przesadzała? Być może odrobinę, w każdym razie nie bez powodu, gdy o fundusze na budowę gmachów sądowych ubiegało się pewnego razu kilka miejscowości – Tarnów otrzymał od warszawskich władz 500 tys. zł, Rawa Ruska 200 tys. a Łódź (wraz z Pieczeniżynem!) – zaledwie 100 tys. zł. Zapewne m.in. dlatego Łódź nie doczekała się w dwudziestoleciu międzywojennym wyższej uczelni, bo jednym z najlepszych w Europie „uniwersytetów złodziejskich”, w którym „wykładał” Ślepy Maks, chwalić się jej nie wypadało.
„Niezwykle ambitna gra”
Sprawiedliwość i demokracja pełną gębą panowała tylko na boisku. Tam nie miało znaczenia, czy przed południem „małą czarną” popijasz w zadymionej Łodzi, czy też sączysz ją wraz z Lechoniem w „Małej Ziemiańskiej” w Warszawie. Na boisku można było dać upust emocjom i łodzianie skrzętnie z tego korzystali, a chociaż dwa pierwsze mecze w premierowym sezonie ligowym rozegranym w 1927 roku ŁKS najpierw z Warszawianką a potem z Polonią przegrał, w trzecim takim starciu, w którym rywalem łodzian była Legia, schodził z boiska przy aplauzie trzech tysięcy swoich sympatyków i z kompletem punktów.
Ten pierwszy w historii ligowy mecz ŁKS z Legią rozegrany 3 lipca 1927 roku gospodarze wygrali 3:1. Faworytowi ze stolicy na niewiele się zdał tego dnia nawet słynny „krakowski tercet” składający się z Józefa Ciszewskiego, Mariana Łańki i Józefa Nawrota, który, jak napisał sprawozdawca, „wprawiał w kłopoty najlepsze obrony”.
Defensywę ŁKS w podobne kłopoty wprawiły tylko raz, co wobec trzech trafień ełkaesiaków autorstwa Zygmunta Lange, Jana Durki (to on zdobył kilka miesięcy wcześniej pierwszego ligowego gola dla ŁKS) i Romualda Feji zdało się warszawiakom koniec końców na niewiele. Dlaczego? – „Na ogół Legia zaimponowała grą, lecz natrafiła na przeciwnika przewyższającego ją startem do piłki i celniejszymi strzałami na bramkę. Prócz powyższych zalet zademonstrowali ełkaesiacy niezwykle ambitną grę” – wyjaśnił sprawozdawca „Expressu Ilustrowanego” za bohatera spotkania uznając bramkarza Józefa Milę, który swoją drogą specjalizował się w meczach z Legią, bo zwykle po starciach z tą drużyną, czy to w Łodzi, czy też w Warszawie, nad jego grą roznamiętniali się wszyscy ówcześni eksperci.
Ale tamten sukces w pierwszym ligowym boju ełkaesiaków z Legią miał wielu ojców. Kapitalnie zdaniem dziennikarza „Expressu” zagrał duet obrońców (przed wojną formacja obronna składała się wyłącznie z dwóch zawodników) – Wawrzyniec Cyl i Antoni Gałecki, z których pierwszy został trzy lata wcześniej pierwszym w historii ełkaesiakiem-olimpijczykiem, a drugi – jedenaście lat później pierwszym piłkarzem ŁKS na mundialu. Nie zawiódł i kierujący grą drugiej linii Roman Jańczyk, też reprezentant Polski i ojciec Wiesława Jańczyka, czyli późniejszego mistrza Polski z ŁKS w piłce nożnej i koszykówce.
ŁKS pokonał Legię 3:1 i nie bez powodu łódzcy dziennikarze pisali po tym meczu o „niezwykłej ambicji piłkarzy w czerwonych koszulkach” i „niebywałym entuzjazmie sympatyków ŁKS”. Zagrać na nosie Warszawie lubi na boisku każdy łodzianin, bo to zawsze ważny pojedynek. Nie inaczej będzie w niedzielę, kiedy faworyzowana Legia znów pojawi się w al. Unii 2.