menu

Frankowski: Jako asystent Smudy czułem się bardziej jak kibic [WYWIAD]

28 grudnia 2013, 12:08 | Anna Górska, Bartosz Karcz / Gazeta Krakowska

Tomasz Frankowski stoi na rozdrożu. Wciąż nie wie, gdzie będzie po zakończeniu kariery żył - w Krakowie czy Białymstoku. Ciągnie go tu i tu. Śmieje się, że przeprowadzi rodzinne losowanie

Tomasz Frankowski
Tomasz Frankowski
fot. Mariusz Piotrowski / jagiellonia.pl

Ucieszyła się żona, że wreszcie skończył Pan karierę? Biegał Pan za piłką zawodowo ponad 20 lat.
Myślę, że tak. Mamy więcej czasu dla siebie i dla dzieci. Teraz jesteśmy kilka dni w Krakowie. Gdy grałem, na coś takiego nie moglibyśmy sobie pozwolić.

Kraków czy Białystok, Panie Frankowski?
Ciągle nie wiemy, czy będziemy żyć w Krakowie czy w Białymstoku.

Niektórzy krakowianie poczują się urażeni tymi wątpliwościami.
Do końca roku na pewno zostanę z rodziną w Białymstoku. Dwa lata temu wynajęliśmy kamienicę do remontu razem z parkingiem. Oddaliśmy ją do użytku, ale parking jeszcze się buduje.

Dzieci chciałyby mieszkać w Krakowie?
Tutaj też jest różnica zdań. Najstarszy syn, Fabian, najbardziej myśli o Krakowie, bo ma tu kolegów. Ale kończy w tym roku szkołę podstawową. To jest dla niego ważny moment. Dlatego nie chcemy robić mu rewolucji. Córka Oliwia z kolei ma dużo koleżanek w Białymstoku. Chodzi na kursy tańca. "Za" i "przeciw" jest sporo. Zaś żona ciągle czyta o smogu w Krakowie i martwi się, jak to wpłynie na zdrowie dzieci.

Na rozdrożu Pan jest.
Zgadza się, stoimy w rozkroku. Ostatnio śmialiśmy się z żoną, że zrobimy dwa losy. Jeden z napisem Kraków, drugi z Białymstokiem. I niech wyciągnie nasz najmłodszy syn Xawier, który jeszcze niczego nie jest świadomy.

Były już konkretne propozycje pracy?
Dyrektora sportowego, osoby, która stworzy akademię, eventy dla firm. Na razie wszystko odrzuciłem, bo do stycznia chcę poświęcić się tylko rodzinie.

Kariera trenerska?
Na razie mnie to nie kręci. Miałem epizod przy Franciszku Smudzie w reprezentacji na Euro 2012. Było to dobre doświadczenie, choć nie zakończyło się happy endem.

Spodobało się?
Jako asystent Smudy czułem się bardziej jak kibic, bo decydować o wszystkim musiał on sam.

Chyba Pan przesadza.
Oczywiście rozmawialiśmy wspólnie całym sztabem. Nie wiem natomiast, czy mam w ogóle predyspozycje do bycia trenerem. Jestem na to chyba za łagodny. Gdy patrzę na 20-latków, którzy mają podstawowe braki techniczne, to zastanawiam się jak oni trenowali w wieku 12-18 lat, że mają takie problemy na poziomie ekstraklasy?

Ale w czasie kariery potrafił Pan wstrząsnąć młodszymi kolegami.
To, że ktoś jest wymagający na treningach i na boisku wobec siebie i kolegów z drużyny, to nie znaczy, że sprawdzi się jako trener.

Na Lewandowskiego w kadrze już Pan nie mógł huknąć, gdy było trzeba?
Starałem się być bardziej ich kolegą, bo dosyć surowy był trener Smuda. Ja i Jacek Zieliński staraliśmy się nie tworzyć konfliktów, wytłumaczyć czasami coś, o czym zapomniał selekcjoner. Byłem też np. łącznikiem między Lewandowskim a Obraniakiem. Oni mieli konflikt, nie mogli się porozumieć. Ja tę barierę językową rozładowywałem i tłumaczyłem jednemu i drugiemu, czego oczekuje od niego kolega. Trzeba jednak przyznać, że między asystentem i trenerem leży przepaść. Asystent ma konkretne zadanie do wykonania, a główny trener musi brać na swoje barki całą odpowiedzialność.

Asekurant z Pana?
Przykład Tomka Hajty (red.- były trener Jagiellonii) pokazuje, że lepiej zaczynać od roli asystenta albo od pracy w II czy I lidze. Tam presja jest mniejsza, jest miejsce na naukę i popełnianie błędów.

Papierów trenerskich jeszcze Pan jednak nie ma?
Mam licencję UEFA B. Jeszcze muszę zrobić UEFA A i UEFA Pro. Smuda dawno namawiał mnie, żebym zrobił kurs. Nie chciałem być jednocześnie ojcem, piłkarzem, trenerem asystentem w reprezentacji, zajmować się biznesem i jeździć na zajęcia do Warszawy.

Ale maturę Pan za to zdał w 2012 roku. Ciężko było?
Zdałem z marszu. Z matematyki uzyskałem 38 procent punktów, a potrzebne było 30. Z polskiego pisałem jakieś wypracowanie, nawet nie pamiętam, na jaki temat. Chyba to była interpretacja wiersza.

Czytał Pan lektury?
No tak, w 1993 przecież chodziłem do technikum.

Podręcznik z matematyki przynajmniej Pan przekartkował?
W sumie nie. Byłem zachwycony, że jedno najwięcej punktowane zadanie za siedem punktów rozwiązałem najszybciej. Tyle że zrobiłem to drogą dedukcji, a nie dzięki odpowiednim wzorom. Bartłomiej Pawłowski, który teraz gra w Maladze, też zdawał wtedy maturę. Wystraszył mnie, że przez brak wzorów dostanę minimum punktów. Nie wiem, ile punktów dostałem, ale maturę zdałem.

A Pawłowski?
Chyba też zdał, nie wiem. (śmiech)

Z francuskim chyba nie było problemów na maturze?
Cenię sobie to, że znam wszystkie języki krajów, w których grałem. Może poza japońskim. Dzięki temu mogę swobodnie rozmawiać po francusku, hiszpańsku czy angielsku. Już gdy w wieku 18 lat wyjechałem do Francji, szybko zacząłem uczyć się języka. Mam zresztą nagrany na kasecie VHS swój pierwszy wywiad po francusku. Co prawda jeszcze nie mówiłem w nim perfekcyjnie, ale widać na tym nagraniu, że już wtedy rozmawiałem odważnie z dziennikarzem telewizji francuskiej.

Chodził Pan na kurs językowy?
W Strasburgu, gdzie grałem, jest międzynarodowa szkoła językowa, w której uczą się dzieci dyplomatów. Klub od razu zapisał mnie do niej na rok. Po pół roku rozumiałem już bardzo dobrze francuski, a po roku mówiłem śpiewająco.

A teraz jak Pan szlifuje swój akcent?
Z francuskim miałem dobrze za trenera Kasperczaka, bo często jeździliśmy na obozy do Francji czy Tunezji. Zresztą w każdym klubie są piłkarze, którzy przyjeżdżają z różnych krajów, więc była możliwość konwersacji. W Jagiellonii szlifowałem hiszpański z Danim Quintaną czy Alexisem Norambueną.

Ma Pan poczucie satysfakcji po zakończeniu kariery?
Mimo, że jestem optymistą, to jednak wiem, że paru rzeczy nie udało mi się zrealizować. Najbardziej brakuje mi udziału z reprezentacją w wielkiej imprezie i awansu z Wisłą do Ligi Mistrzów. Nie do końca udała mi się też przygoda z zagraniczną piłką. Co do bilansu, to ciągle robią go za mnie dziennikarze. Wysyłają mi informacje, ilu bramkarzy pokonałem, którą nogą strzeliłem ile bramek. To jest sympatyczne.

Czyli żal do Pawła Janasa, że nie zabrał Pana na mistrzostwa świata w 2006 roku ciągle jest?
Miałem o to żal kilka lat temu. Dzisiaj poszło to już w zapomnienie.

Jak patrzy Pan na dzisiejszą Wisłę, to myśli Pan sobie czasem - "jak mieliśmy drużynę, to nie było stadionu, a teraz jest odwrotnie"?
Można tak to odebrać, ale tak jak byłem zaskoczony dziurą budżetową i bałaganem, jaki panował w Wiśle w zeszłym sezonie, tak teraz również jestem pod wrażeniem pracy Franciszka Smudy. Nikt nie oczekiwał cudów od niego, a "Franz" złapał kontakt z drużyną. Zespół gra przyzwoicie i rodzi się coś pozytywnego.

Jest jeden trener, który jest dla Pana ideałem?
Każdy ma swoje wady i zalety. Zgranie najlepszych cech Smudy, Kasperczaka, Probierza czy Wengera jest niemożliwe. Co z tego, że mogę dostać np. zeszyt z rozpiską treningów od Wengera, wprowadzić to wszystko do swojej pracy, skoro później np. bramkarz zawali bramkę, napastnik nie strzeli w idealnej sytuacji. W tym fachu wiele zależy też od szczęścia. Były przypadki, że trener był już na wylocie, a później cudem wygrał jeden mecz i zostawał w pracy na następny rok, bo coś w grze zaskoczyło.

Myślał Pan o tym, żeby napisać autobiografię? Książka Andrzeja Iwana bije rekordy sprzedaży. Pan też miałby wiele do opowiedzenia?
Być może, choć nie przebiłbym Andrzeja Iwana pod względem imprez.

Ale parę rzeczy, które obrosły legendą, mógłby Pan wyjaśnić, np., co działo się w szatni po meczu z Panathinaikosem w Atenach?
A co o tym opowiedział Radek Sobolewski? Mówił, że kogoś uderzył?

Nic nie powiedział. Wszyscy chętnie poznaliby pańską wersję wydarzeń.
Jeśli ktoś obejrzy ten mecz, to zauważy, że w pierwszej połowie dostałem łokciem od prawego obrońcy Panathinaikosu. Od razu widać było, że miałem podbite oko. Po meczu natomiast ktoś wymyślił wersję, że dostałem w szatni od Sobolewskiego. Nie wiem czemu akurat od niego, bo również dobrze mogłem dostać od Majdana czy Kłosa. Już kiedyś to prostowałem. Ten mecz wyczerpał mnie i fizycznie, i psychicznie. Pierwszy raz oglądnąłem go dopiero po kilku latach.

To był ciężki cios, po którym Wisła długo się zbierała. Pan wtedy opuścił "Białą Gwiazdę" i część kibiców ma do Pana o to żal do dzisiaj.
Wiem. Tylko nie jest prawdą, że uciekłem z klubu ogarniętego bałaganem. Odchodziłem z Wisły, gdy była ona na pierwszym miejscu w tabeli, a klub na moim transferze zarobił milion euro.

Żałuje Pan, że odszedł wtedy z Wisły? Gdyby Pan został, to pewnie Wisła wywalczyłaby w 2006 r. mistrzostwo Polski, a Pan pojechałby na mundial.
To fakt. Pewnie do dziś grałbym w Wiśle.

Szczerze: chciało się Panu tyle lat biegać po boisku?
Zdawałem sobie sprawę, że może wyczerpać się formuła na skutecznego Frankowskiego. A tylko to mnie motywowało: "Franek" strzelający 14-15 bramek na rok. W zeszłym sezonie strzeliłem sześć goli, miałem problemy zdrowotne...

...i powiedział Pan "stop".
Zwłaszcza, że wiedziałem, że najlepszych strzelców Ernesta Pohla i Lucjana Brychczego w tabeli wszech czasów ekstraklasy już nie dogonię. Trochę żałuję, że nie zostałem w Wiśle, bo teraz byłbym pierwszy.

Pan wciąż jest pazerny na bramki.
Napastnik musi być pazerny na bramki.

Gra Pan dla relaksu?
Nie. Tylko syn Fabian trenuje.

Też jest napastnikiem?
Bramkarzem. Lepiej mu się padało niż prowadziło piłkę. Rękawice bardziej go kręcą. Jak byliśmy w sklepie Chelsea, to nie chciał koszulki Anelki tylko Petra Cecha. W Hiszpanii wybierał trykot nie Raula tylko Casillasa.

Trenuje w klubie taty i ma pewnie przywileje?
Tak, broni w Jagiellonii, ale przywilejów nie ma.

W grę FIFA Pan przynajmniej się bawi?
To nie moja bajka, ale syn lubi.

Tomasza Frankowskiego ma w składzie?
W ataku z Cristiano Ronaldo.

Kto więcej strzela bramek?
Ugo Ukah (śmiech) [obrońca Jagiellonii, przyp. red.].

Ma Pan obowiązki domowe?
Teraz już tak.

Gotowanie?
Oj, słabo. Kaziu Węgrzyn w tym elemencie mnie zawstydza. Ale włożenie naczyń do zmywarki nie jest dla mnie problemem. Śmieci wynoszę. No i za odrabianie lekcji odpowiadam. Córce pomagam w matematyce. Nie to, że nie potrafi, ale pewne rzeczy robi dwadzieścia minut, a przy mojej pomocy pięć. No i jestem kierowcą dzieci, ale to chyba rutyna dla każdego rodzica.

Jest piłkarz, który prześcignie Pana na liście strzelców?
Nie. Teraz każdy kto strzeli 30 bramek, od razu szuka szczęścia na Zachodzie. Musi znaleźć się piłkarz, którego zagranica zbyt nie pociąga, a w Polsce będzie strzelał regularnie. Ja też żałuję, że nie wróciłem rok wcześniej, bo rekord Ernesta Pohla (red. - ur. 1952-zm.1995, strzelił 186 bramek w ekstraklasie) pewnie bym złapał.

Gazeta Krakowska


Polecamy