menu

Wczoraj i dziś: Dirk Kuyt - wiecznie nienasycony

19 kwietnia 2017, 20:33 | Maciej Kanczak

W wieku 35 lat spokojnie mógł zawiesić buty na kołku, z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Zamiast tego zdecydował się wrócić do ojczyzny, pozamykać niedokończone sprawy. Na trzy kolejki przed zakończeniem sezonu 2016/2017 w Eredivisie, Dirk Kuyt jest bliski ostatecznego rozliczenia się z niechlubną przeszłością.

Dirk Kuyt
Dirk Kuyt
fot. East News

- Ogromnie rozczarowujący jest dla mnie fakt, że nigdy nie wygrałem z Feyenoordem Rotterdam mistrzostwa Holandii – powiedział latem 2015 r. w wywiadzie dla „De Telegraaf” blondwłosy skrzydłowy, gdy po dziewięciu latach gry zagranicą (Liverpool FC i Fenerbahce Stambuł), zdecydował się wrócić na De Kuip. Niedosytowi wychowanka Quick Boys nie ma się co dziwić. W ciągu trzech lat, jakie spędził w Rotterdamie w czasie swojego pierwszego pobytu, rozegrał w barwach „Portowców” 122 spotkania i zdobył 83 bramki. Liczby te oczywiście robią wrażenie, ale nie przełożyły się na żadne trofeum w tym czasie dla 14-krotnych mistrzów Eredivisie. Znakomita skuteczność to zatem trochę mało, aby zasłużyć sobie na pomnik przy ulicy Van Zandvlietplein 3, gdzie mieści się obiekt Feyenoordu.

CV niespecjalnie bogate w wielkie osiągnięcia to zresztą znak rozpoznawczy kariery Kuyta. W seniorskim futbolu po raz pierwszy pojawił się w 1998 r., kiedy jako 18-latek debiutował w zespole FC Utrecht. Przez prawie dwadzieścia lat obecności w zawodowej piłce wzbogacił się zaledwie o sześć trofeów. Z ekipą ze Stadion Galgenwaard wygrał Puchar Holandii w sezonie 2002/2003, z Liverpool FC zdobył tylko mało znaczącą Tarczę Wspólnoty w 2006 r. oraz Puchar Ligi Angielskiej sześć lat później. Swój dorobek powiększył nieznacznie, przez trzy lata grając w Turcji, gdzie z „Żółtymi Kanarkami” wygrał krajowy puchar w rozgrywkach 2012/2013, a rok później zdobył dublet. Nie będzie przesadą napisać, że Kuyt to holenderski odpowiednik Adasia Miauczyńskiego z kultowej polskiej komedii „Nic śmiesznego”. Całą karierę drugi. Przykłady? Proszę bardzo: Premier League – 2. miejsce w sezonie 2008/2009, Liga Mistrzów – przegrana w finale z AC Milan w 2007 r., reprezentacja Holandii – przegrany bój o złoto z Hiszpanią w 2010 r.

Ogromny głód sukcesów 104-krotnego reprezentanta „Pomarańczowych” idealnie komponuje się z niezaspokojonym apetytem laurów „De club van het volk”. Ci bowiem, ostatni raz wygrali ligę holenderską w sezonie 1998/1999, kiedy w zespole nad Mozą występowali Jerzy Dudek i Tomasz Rząsa, a w blokach startowych drużyn juniorskich już grzał się do startu w wielkiej piłce Ebi Smolarek. Dla porównania, w latach 1999-2016, PSV Eindhoven zwyciężał w Eredivisie dziewięciokrotnie, a Ajax Amsterdam sześciokrotnie. Triumfy znienawidzonych rywali z „wielkiej trójki” futbolu w Królestwie Niderlandów oczywiście bolały fanów na De Kuip, ale łatwo można było je wytłumaczyć zasobniejszym portfelem oraz nieporównywalnie silniejszą kadrą. Jednakże na pojedyncze zwycięstwa AZ Alkmaar (sezon 2008/2009) i Twente Enschede (2009/2010) nie sposób już było odszukać logicznych wytłumaczeń.

18-letni post od sukcesów sprawia, że sympatykom Feye aż ślinka cieknie na widok mistrzowskiej patery. Wszyscy zatem mają nadzieję, że Kuyt niczym Adam Jones z filmu „Ugotowani” wraz z kolegami w ligowej kuchni wysmaży upragniony tytuł, który ze smakiem skonsumuje cały obszar metropolitalny Ranstadu. O tym, że oczekiwania wobec będącego już znacznie bliżej niż dalej końca kariery Kuyta nie są przesadzone, pokazała kampania 2015/2016, w której były as Liverpoolu aż 19 razy wpisywał się na listę strzelców, co w snajperskiej klasyfikacji zapewniło mu miejsce tuż za podium. Fenomenalna skuteczność weterana wystarczyła jednak rotterdamczykom tylko do zajęcia 3. pozycji w tabeli. Do mistrza z Eindhoven „Portowcy” stracili aż 21 punktów. Gdy jednak w styczniu przegrywa się pięć meczów z rzędu, a ogólnie w całych rozgrywkach aż dziewięć, trudno jest marzyć o tytule mistrzowskim. „To zdecydowanie najtrudniejszy moment w mojej karierze. Nawet nie potrafię opisać słowami, co teraz czuję. Ciężko pracujemy, staramy się, walczymy, a wciąż przegrywamy. To niepojęte” - napisał w specjalnym oświadczeniu Kuyt, gdy wraz z kolegami dostawał w Eredivisie łupnia od kogo popadnie. W bieżących rozgrywkach na szczęście zamiast oświadczeń, pisze nowy rozdział w historii klubu (do tej pory, w 24 meczach zaliczył dziewięć trafień). Marzenia o upragnionym tytule mają bowiem w końcu realne podstawy, gdyż na trzy kolejki przed finiszem ligi holenderskiej, Feyenoord ma punkt przewagi nad Ajaksem.

Jaka jest tajemnica długowieczności Kuyta? Skąd jeszcze w nim tyle ognia i pasji? Równie dobrze przecież, mógłby w Rotterdamie odcinać kupony od dawnej sławy, odpowiedzialność za wyniki zrzucając na młodszych kolegów. To jednak nie w jego stylu. Po pierwsze, zawsze był graczem o żelaznych płucach, który przez 90 minut potrafił biegać z taką samą intensywnością. Były selekcjoner reprezentacji Holandii, Louis van Gaal swego czasu powiedział o nim, że musi być wyposażony w baterie „Duracell”, bo to niemożliwe, żeby ktoś mógł mieć tyle siły do biegania przez całe spotkanie. Po drugie, jest zawodnikiem uniwersalnym. W swojej karierze grywał głównie w ataku i w środku pola, ale zdarzało mu się hasać również po skrzydłach, a na MŚ 2014 występował również jako...lewy obrońca. Po trzecie i chyba najważniejsze, w Rotterdamie jest traktowany niczym półbóg, jest tam alfą i omegą. Młodsi koledzy wpatrzeni są w niego jak w obrazek i chcą naśladować go na każdym kroku, zaś sztab szkoleniowy nie może się nachwalić jego profesjonalizmu. Gdy po latach gry na obczyźnie, Kuyt wrócił do Holandii, Feyenoord zaproponował mu początkowo tylko roczny kontrakt. Po wspaniałej kampanii 15/16 nikt wśród członków władz klubu nie miał wątpliwości, że weteranowi jak psu buda, należy się nowa umowa. - Dirk udowodnił jak cennym jest piłkarzem dla naszego klubu. Jest ważny zarówno na boisku, jak i poza nim – stwierdził dyrektor techniczny „Portowców”, Martin van Geel. Z kolei na łamach „The Guardian” holenderski dziennikarz Michiel Jongsma tak tłumaczy fenomen Kuyta: - On jest ucieleśnieniem klubu i miasta. Gdy zabiera głos, koledzy słuchają go niczym trenera. Od razu po przybyciu do Feyenoordu, został kapitanem. To człowiek-orkiestra. Piłkarz, wzór do naśladowania, ambasador zespołu. W zeszłym sezonie śmiano się, że nawet gdyby został kierowcą klubowego autokaru, z tej roli wywiązałby się bez zarzutu.

Dużą rolę w znakomitej dyspozycji Kuyta odgrywa również jego trener, a wcześniej kolega z reprezentacji „Oranje”, Giovanni van Bronckhorst. Obu panów więcej łączy niż dzieli. Van Bronckhorst także był niezwykle wszechstronnym zawodnikiem (grywał zarówno w obronie, jak iw pomocy), końcówkę kariery również zdecydował się spędzić w Rotterdamie. W wieku 35 lat był w kadrze Holandii na MŚ 2010 w RPA. Nie pojechał jednak do Afryki jako turysta, on był tam prawdziwą gwiazdą „Pomarańczowych”, a jego trafienie w półfinałowym starciu z Urugwajem było jednym z najpiękniejszych w czasie tamtego mundialu. Kuyt z kolei cztery lata później, mając już 34 lata na karku, również był mocnym punktem swojej drużyny narodowej na MŚ w Brazylii. Gio zawiesił buty na kołku mając 36 lat. Doskonale wie, jak ważna jest w tym wieku regeneracja i odpowiednie dawkowanie jednostek treningowych starszym zawodnikom. Można śmiało iść o zakład, że z innym szkoleniowcem na ławce trenerskiej, Kuyt niekoniecznie grałby tak dobrze jak gra pod wodzą byłego gracza FC Barcelona.

Na szczęście dla fanów Feye są to tylko nic nieznaczące dywagacje i ów duet jest na najlepszej drodze do odzyskania przez Rotterdam prymatu po 18-latach przerwy. Kuyt zresztą już zapowiedział, że w piłkę zamierza grać aż do 40. roku życia. Czy zatem po latach chudych, nadchodzą właśnie dla „Portowców” lata tłuste?

#Top Sportowy24


[wideo_iframe]http://get.x-link.pl/a9b25e8d-3729-586f-1980-ef0e605611cf,c1db3a38-ab97-03d2-60ff-8ece8fcccbdb,embed.html[/wideo_iframe]