Europejski futbol staje się coraz bardziej przewidywalny
W Europie nie ma już słabych drużyn, wszyscy finaliści prezentują najwyższy poziom sportowy i każdy tu może wygrać z każdym. Te banały powtarzane są przez komentatorów i traktowane niemal jak dogmat podczas wszystkich dużych imprez.
Postaw na faworyta
Tymczasem jest wręcz przeciwnie. Europa ma dwie futbolowe prędkości. Podczas mistrzostw w Polsce i na Ukrainie ten podział został wyraźnie zarysowany. Na tych najlepszych i drużyny, które bardzo by chciały, ale nie pasują do towarzystwa. Charakterystyczna jest też linia podziału, która była jasna już po losowaniu. O półfinały nawet nie otarły się zespoły z grup gospodarzy, naszej i ukraińskiej.
Awansowały do nich tylko te od początku uważane za najsilniejsze: Hiszpania, Włochy, Niemcy i Portugalia. Między takimi drużynami jak Polska czy Irlandia a resztą stawki jest po prostu przepaść. Niby futbol jest najbardziej nieprzewidywalną grą zespołową, ale jak można było nie trafić zwycięzców par ćwierćfinałowych: Czechy - Portugalia, Grecja - Niemcy, Anglia - Włochy, Hiszpania - Francja. Bukmacherzy nie płacili za takie wyniki, które padły, zbyt wiele, bo były one dość łatwe do przewidzenia.
Zarówno w naszym przypadku, jak i ukraińskim nie znalazła także potwierdzenia teza, że gospodarzom sprzyjają ściany. Dziesiątki tysięcy kibiców na stadionach i miliony tuż obok czy przed telewizorami nie miały żadnego wpływu na aspekt czysto sportowy. Nawet tradycyjnie przyjazne nastawienie do gospodarzy sędziowie "nawalili". Nam wyrzucono już w meczu otwarcia kluczowego bramkarza, Ukraińcom nie uznano gola w meczu z Anglią, mimo że piłka wyraźnie przekroczyła linię bramkową. Kiks arbitrów (według nowych przepisów jest ich obecnie aż pięciu, także dwóch za bramką) wykorzystała do budowy swojego wizerunku jedna z firm optycznych ("w naszych soczewkach czegoś takiego nigdy byś nie przeoczył" - głosi reklama).
A zatem zapadną nam w pamięci charakterystyczne dla Euro 2012 wątki, do których będziemy wracali przez lata. Tak jak do dwóch goli niesamowitego weterana Szewczenki (36 lat), rzutów karnych Pirlo i Ramosa, wykonanych jak kiedyś słynny Czech Panenka, czy ultraobciachowej fryzury czeskiego piłkarza Jiracka (wbił gola m.in. Polsce). No i przede wszystkim przestraszonego polskiego trenera Franciszka Smudy, który był cieniem samego siebie. Bał się dokonywać zmian, a jak trzeba było w spotkaniu z Czechami zawalczyć o zwycięstwo, to wystawił siedmiu defensywnych zawodników.
Nic się nie stało? Stało się
Najbardziej negatywnym wątkiem, jaki zapamiętam z Euro, będzie dźwięczący w uszach kretyński zaśpiew kibiców: "Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało". To nic innego jak bagatelizowanie naszej fuszerki. Źle wybudujemy most: "Nic się nie stało, Polacy...". Podniesiemy wiek emerytalny do 77 lat: "Nic się nie stało...". Wywołamy burdę z kibicami rywala: "Nic się nie stało". Obrazimy ukraińskie kobiety w kretyńskim skeczu dwóch pupili elit: "Nic się nie stało." Wreszcie przegramy mecz, który był do wygrania: "Nic się nie stało". Taką swoistą zgodę na partaninę, brak skłonności do refleksji dobitnie podsumował obrońca Marcin Wasilewski: "Kopa w d... powinniśmy dostać, a nie brawa".
W niczym kończące mistrzostwa nie są lepsze ani gorsze od trzech wcześniejszych turniejów w Belgi i Holandii, Portugalii oraz Szwajcarii i Austrii. Większość meczów stoi na bardzo wysokim poziomie, a od czasu do czasu zdarza się po prostu solidna nuda (jak choćby Hiszpania - Chorwacja w fazie grupowej). Jakiegoś szczególnego przewartościowania nie widać także w rozkładzie sił. Owszem, zawiodła Rosja, która cztery lata temu robiła furorę, ale za to lepiej grają Włosi, Hiszpania nie jest już tak efektowana jak w Austrii i Szwajcarii oraz na mundialu w RPA, ale znów wdrapała się do finału. Mniej spektakularna gra drużyny Vicente del Bosque to poniekąd pokłosie słabnącej Barcelony, na której selekcjoner opiera swą drużynę. Jowialny, starszy pan, który wcześniej prowadził Hiszpanię po mistrzostwo świata, zasadę ma prostą: mam świetnych piłkarzy, wystawiam ich, nie wtrącam się. Jeśli na tym patencie ugra także mistrzostwo Europy, będzie to realne podważenie przesadnie powiększanej roli trenera we współczesnym futbolu (tezę taką stawia Zbigniew Boniek).
To nie był turniej Cristiano Ronaldo
Portugalia, która osiem lat temu u siebie była w finale, tym razem się o niego otarła, przegrywając półfinał w rzutach karnych z Hiszpanią. Mimo wzrastającej roli w reprezentacji Cristiano Ronaldo (trzy gole i trzy strzały w słupek) nadal nie można powiedzieć, że to był jego turniej. Najdroższy piłkarz świata nigdy jeszcze nie zachwycił w rozgrywkach rangi Euro czy mundialu na tyle, ile by mógł. Jego seryjnie marnowane rzuty wolne irytowały. Celebruje je, puszy się, poprawia fryzurę, odlicza kroki, robi groźną minę i zwykle strzela gdzieś w trybuny. Wcale nie lepiej niż gracze podwarszawskiej Perły Złotokłos. Na pewno nie jest takim liderem dla Portugalczyków jak kiedyś Luis Figo czy Rui Costa. Ale ludzie go kochają, bo to jak kiedyś David Beckham, który pierwszy przecierał szklak, jest ikoną popkultury, a nie tylko piłkarzem.
Opalenica, w której stacjonowała reprezentacja Portugalii, po prostu oszalała na punkcie "Krystyny". Do miasteczka ciągnęły całe pielgrzymki nastolatków, nastolatek i nie tylko, aby zobaczyć piłkarskiego boga. W ogóle atmosfera podczas turnieju jest "koko, koko, Euro spoko". Na tle tego, co działo się cztery lata temu w Austrii i Szwajcarii, można nawet odnieść wrażenie, że Polska to jakiś południowy latynoski kraj, gdzie ludzie są otwarci, bratają się z kibicami rywali i bawią całe noce. Mało "spoko" był jedynie incydent na moście Poniatowskiego, ale daleki byłbym od wtłaczania tego, co się stało, w irytującą formułkę: "To takie typowo polskie". Otóż, do znacznie większych burd dochodziło także podczas innych turniejów. Np. w Belgii 12 lat temu miasteczko Charleroi to był jeden wielki teren wojny Niemców z Anglikami, gdzie lała się krew, wybijano witryny wystaw sklepowych, a nad głowami krążyły policyjne helikoptery.
Sukces pozasportowy
W niczym poza grą w piłkę i infrastrukturą nie jesteśmy od Anglików, Niemców i Hiszpanów lepsi ani gorsi. Setki tysięcy turystów, którzy przewinęli się przez Polskę w minionych trzech tygodniach, to potwierdzają. Określenie "to takie typowo polskie" powinno przestać być pejoratywne. Euro nie zmieniło Polaków, pozwoliło jednak przekonać się nam i przede wszystkim przyjezdnym, jacy jesteśmy naprawdę. Nasz wizerunek powinien się delikatnie poprawić. Dziesiątki tysięcy kibiców z Niemiec, którzy przed meczem ćwierćfinałowym z Grecją na ulicach Gdańska razem z Polakmi śpiewali "Polska, biało-czerwoni" i w spokoju raczyli się piwem, czy "Sto lat" odśpiewane przez Polaków niemieckiemu reprezentantowi Lukasowi Podolskiemu w dniu jego urodzin, to efekt fenomenu futbolu. Przemawia znacznie bardziej niż zabiegi polityków o pojednanie.
W sferze duchowej Euro to gigantyczny sukces, sportowej - gigantyczna porażka, a organizacyjnej? To się dopiero okaże. Owszem, sporo się udało poprawić, sporo wybudować. Ale czy jesteśmy naprawdę świadkami skoku cywilizacyjnego, o jakim mówiło się przez pięć lat?
Co dalej z kadrą?
W przypadku polskiej piłki sportowo i organizacyjnie, wyłączając nowe, piękne stadiony i tysiące orlików, które naprawdę powstały, jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu, w którym byliśmy, kiedy Platini wyciągnął kartkę z napisem "Poland and Ukraine". Znamienna jest plotka, która obiegła wczoraj Warszawę: Grzegorz Lato wcale nie zamierza rezygnować. Najprawdopodobniej będzie kandydował w październikowych wyborach. W podwarszawskim Sękocinie właśnie zebrali się baronowie wojewódzcy i debatowali, jak to wszystko rozegrać, aby trwać na zajętych przez lata pozycjach.
"Namawiamy Grzegorza, aby się nie wycofywał. A co, ten co przyjdzie, to będzie lepszy?" - usłyszeliśmy od jednego z leciwych uczestników burzy mózgów. W PZPN liczą na to, że polowanie na czarownice się nie odbędzie, bo za chwilę już eliminacje mundialu 2014 (wyjazd do Czarnogóry, mecz z Anglią na Narodowym), że taśmy Kulikowskiego jednak nie zaszkodzą szefom PZPN. Trzeba teraz szybko mianować trenera (Fornalik, Skorża, a może jednak Nowak?), odwrócić uwagę opinii publicznej, "przyczaić się w krzakach", jak mawiał były sekretarz generalny związku, i działać dalej. Wymarzonym rywalem dla PZPN ze strony rządowej jest obecna minister sportu Joanna Mucha, która najzwyczajniej w świecie nie ma pojęcia o tym, co dzieje się w świecie futbolu, a na czas mistrzostw miała pełnić rolę paprotki.
Sen z powiek działaczom PZPN spędza jedynie ewentualna rekonstrukcja rządu jesienią. Premier miałby podobno przeprosić się z Grzegorzem Schetyną i powierzyć mu ministerstwo sportu. Z byłym wicepremierem, który jest fanatykiem futbolu, Grzegorzowi Lacie i spółce nie byłoby już tak łatwo jak z Joanną Muchą. Ale to dopiero jesienią, na razie także działacze cieszą się Euro 2012 i nucą pod nosem: "Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało".