Ekstraklasowa stajnia Augiasza [KOMENTARZ]
Nie przekonują mnie rozpaczliwe próby szukania wyjścia z zaistniałej w Ekstraklasie sytuacji. Od rozegrania barażu pomiędzy Ruchem, a Podbeskidziem na neutralnym terenie, aż do propozycji zakończenia rozgrywek z chwilą obecną. Sprawiedliwego rozwiązania po prostu nie ma i nie będzie, trzeba było zaplanować je wcześniej. Nie, tego bałaganu nie posprzątałby już nawet sam Herkules. Tutaj nie istnieje żadna rzeka, której bieg można by zmienić.
fot. Karolina Misztal/Polska Press
Ze zdziwieniem słuchałem przed ostatnią kolejką rundy zasadniczej coraz częściej pojawiających się głosów, które pozytywnie oceniały reformę polskiej ligi. Mecz Ruch-Wisła, mówili obrońcy dzielenia po rundzie zasadniczej tabeli i punktów na pół, jest doskonałym przykładem, jak wiele dobrego wniosła reorganizacja rozgrywek. Nie byłoby tak emocjonującego spotkania (o ostatecznym zwycięstwie krakowian zadecydował karny obroniony przez bramkarza „Białej Gwiazdy” w doliczonym czasie gry), gdyby nie rozpaczliwa wręcz chęć obu drużyn, aby znaleźć się w grupie mistrzowskiej. Nie byłoby również tak emocjonująco zapowiadającej się 30. kolejki, przed którą o awansie do górnej połowy tabeli marzyło pięć, a przed cofnięciem ujemnego punktu dla Lechii nawet sześć klubów.
Koniec końców emocje owszem były, a nawet są nadal, co chwila rozdmuchiwane nowymi rewelacjami, ale niestety niewiele w nich wspólnego z boiskowymi wydarzeniami. Nie mam natomiast wątpliwości, że chociaż czynników zaistniałej sytuacji było kilka, problem wynikł właśnie z takiego formatu rozgrywek. Można winić regulamin, który zakłada, że w przypadku równej liczby punktów, tych samych wynikach w obu bezpośrednich spotkaniach i równej liczbie strzelonych oraz straconych bramek, decyduje klasyfikacja fair play. To w głównej mierze przez niego ostateczne rozstrzygnięcia przeniosły się z murawy do pokojów delegatów, którzy w formularzu oceniali Ruch i Podbeskidzie. Gdyby chociaż decydowały tylko żółte i czerwone kartki (też przecież przydzielane uznaniowo), a nie takie rubryki jak „gra pozytywna” czy „zachowanie wobec przeciwników”... Postanowienia zapadające przy stoliku nie miałyby jednak żadnego znaczenia, gdyby nie rozstrzygały o tym, kto ostatecznie zajmie miejsce w górnej połowie tabeli. Co przy dzieleniu punktów praktycznie oznacza uniknięcie walki o utrzymanie.
Wiele jesteśmy w stanie zrobić w imię atrakcyjności. Nie do końca co prawda rozumiem w czym tak atrakcyjne jest granie ponad połowy sezonu o półtora punktu. Zwłaszcza, że kluczem jest tak właściwie jedynie zachowanie dystansu, żeby już po podziale punktów zacząć rzeczywiście grać o jakąś stawkę. Nie rozumiem co jest atrakcyjnego w tym, że magiczna linia podziału przebiega dokładnie przez środek tabeli, gdzie poziom drużyn jest najrówniejszy. Detale, jak doskonale widać w trwającym sezonie, decydują o tym, że jeden zespół powalczy o puchary, a drugi może spaść z ligi – co wcale nie jest nieprawdopodobne, wręcz przeciwnie. Czy atrakcyjny nie powinien być przede wszystkim poziom piłkarski, a rozgrywki ligowe po prostu, w miarę możliwości, sprawiedliwe?
Ten pomysł z barażem nawet wpasowałby się w koncepcję uatrakcyjniania. Oto nagle dostalibyśmy na tacy kolejny pełen emocji mecz, w którym obu drużynom bardziej już zależeć by nie mogło. Po spotkaniu moglibyśmy nawet ogłosić, że zapis o rozstrzyganiu przez fair play był rewelacyjny, może nawet lepszy niż sama reforma. Ostatecznie bez niego nie bylibyśmy świadkiem tak pasjonującego rozstrzygnięcia.
Mimo wszystko nad regulaminowym potworkiem zapewne przeszlibyśmy jakoś do porządku dziennego, w końcu znany był przed rozpoczęciem rozgrywek. Dura lex sed lex (chociaż zamiast „twarde”, bardziej pasuje w zaistniałej sytuacji słowo „bezsensowne”). Problem polega na tym, że wprawdzie wiemy, iż według "fair play" delegatów lepiej wypada Podbeskidzie, ale do środy mieliśmy nie mieć pewności czy rzeczywiście zagra w grupie mistrzowskiej. Wtedy miała zapaść decyzja Trybunału Arbitrażowego przy PKOl, który miał ostatecznie zdecydować czy Lechia powinna dostać punkt kary czy jednak nie.
Nie wnikajmy już w to, że zdaniem PZPN Trybunał może interweniować w kwestiach dyscyplinarnych, a nie regulaminowych, czyli w tym wypadku nie ma prawa głosu. Nie wnikajmy choćby dlatego, że władze polskiego futbolu samie są sobie winne, bo nie dość, że wymyśliły, aby odbierać punkty w połowie sezonu (jakby kary nie można było wlepić już w następnym), to jeszcze 47 dni zajęło im przesłanie odpowiednich dokumentów do Gdańska. Dopiero wtedy Lechia mogła złożyć odwołanie. Też opóźnione przez nieuiszczenie właściwiej opłaty.
Nie wnikajmy jednak przede wszystkim dlatego, że to już nieaktualne. Szukając rozwiązania idealnego PZPN postanowił dogadać się z Lechią i namówił władze klubu, aby wycofały skargę. „Paradoksalnie klubowi, o który się rozchodzi, punkt ten jest teraz najmniej potrzebny. W pierwszej ósemce zagra bez względu na okoliczności” – napisałem jeszcze zanim zostało ogłoszone porozumienie. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo byłem bliski prawdy. I tylko czytając słowa z oświadczenia wydanego z tej okazji po prostu brakło mi słów.
W ocenie Prezesa PZPN Zbigniewa Bońka oraz Prezesa Lechii Adama Mandziary piłkarskie rozstrzygnięcia winny zapadać na boisku, a nie w wyniku decyzji Trybunału Arbitrażowego. To walka na boisku i jej reguły powinny decydować o kolejności w tabeli.
Obecnej formy rozgrywek obronić nie może już nic. Tu już nawet nie trzeba żadnych argumentów, bo aktualne wydarzenia pokazały jak dziurawy i niesprawiedliwy jest to pomysł. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, że Ruch teraz spada z Ekstraklasy – nad strefą spadkową ma trzy punkty przewagi – chociaż od spokojnej końcówki sezonu dzieliła go tylko subiektywna decyzja delegatów. Oczywiście w tej chwili chorzowianie są w pierwszej ósemce, ale ja już niczego nie przyjmuję za pewnik. Kto wie, może jutro Lechia się rozmyśli?
Zastanawia mnie tylko dlaczego milczą za cały galimatias odpowiedzialni. Skoro do takiej sytuacji doprowadzili, mogliby chociaż przyznać się do błędu, zreflektować się, że jednak taka koncepcja Ekstraklasy nie wypaliła. A niechby chociaż przyznali się do pojedynczych nieprzystających do rzeczywistości pomysłów. Skoro są odpowiedzialni za wizerunek ligi, to powinni tę odpowiedzialność ponieść, kiedy został on skompromitowany. Tymczasem obawiam się, że gdy sprawa przycichnie, znów zaczną udowadniać jak to bardzo wiele pozytywów reforma wniosła.
Ostatecznie mogliby się chociaż pochwalić. Przynajmniej w jednym aspekcie Ekstraklasa czołowe europejskie ligi, które stara się gonić, zostawiła daleko w tyle. Ciężko wyobrazić sobie, aby gdziekolwiek indziej absurd mógł wspiąć się na aż tak wysoki pułap. Niestety, odnoszę wrażenie, że to wcale nie jest sufit. A nawet jeśli jest, to polska liga i tak byłaby w stanie go przewiercić i wynieść nonsens o kilka poziomów wyżej. Możemy być jeszcze lepsi!