menu

Dwa oblicza Legii Berga. Powraca problem zagrania dwóch dobrych połów [KOMENTARZ]

17 marca 2014, 18:41 | Szymon Janczyk

W niedzielne popołudnie w Warszawie rozegrany został mecz uznawany przez wielu za „Derby Polski”. Powrót Wisły do czołówki ligowej tabeli po kilku latach posuchy przywrócił pamiętny blask spotkań między Legią a "Białą Gwiazdą". Przywrócił także bardzo poważną przypadłość legionistów.

Przy Łazienkowskiej 3 znów mogliśmy oglądać ligową piłkę w najlepszym wydaniu, okraszoną pięknymi bramkami i hektolitrami potu zostawionymi na murawie. Po emocjonującym widowisku padł remis, 2:2. Kibice klubu z Warszawy mogą być niezadowoleni z końcowego wyniku i słusznie. Legia nadal nie potrafi zagrać dobrze przez 90 minut. Nasuwają się więc pytania – co dalej? Co jest przyczyną dekoncentracji piłkarzy Wojskowych?

Warszawa, godzina 13:00. Większość kibiców zasiada wygodnie przed telewizorami (stadion był w całości zamknięty) i oczekuje pierwszego gwizdka arbitra w hicie 26. kolejki T-Mobile Ekstraklasy. Zapewne nikt nie spodziewał się, że już minutę później piłka po raz pierwszy znajdzie się w siatce Michała Miśkiewicza. Dossa Junior znakomicie przerzucił futbolówkę do Łukasza Brozia, ten zaś odegrał ją do Michała Żyry, który z kolei obdarował podaniem Miroslava Radovicia. Serb, który pracuje sobie na miano współczesnej legendy warszawskiego klubu, pewnym strzałem w długi róg pokonuje bramkarza Wisły. Nie można wymarzyć sobie lepszego początku spotkania. Z minuty na minutę Legia zdobywała coraz większą przewagę na boisku, tak, że momentami można było odnieść wrażenie, że oglądamy trening Wojskowych.

Po niespełna półgodzinie gry gospodarze grali już w przewadze jednego zawodnika, gdyż po brutalnym faulu z boiska wyleciał kapitan Białej Gwiazdy – Akradiusz Głowacki. Do tego momentu podopieczni Henninga Berga zdążyli zmarnować dwie stuprocentowe sytuacje, jednak w myśl powiedzenia „co się odwlecze to nie uciecze” piłka znalazła w końcu drogę do bramki Miśkiewicza. Autorem drugiego gola był młody słowacki talent – Ondrej Duda.

W tym momencie wszystko wydawało się już jasne. Legia dominowała nad drużyną gości. Pierwsze 45 minut spotkania było grą niemalże całkowicie jednostronną. Jeśli patrzeć na czystą statystykę, legioniści oddali więcej strzałów na bramkę, częściej używali dośrodkowania jako formy wprowadzenia piłki w szesnastkę rywala i dłużej utrzymywali się przy piłce.

Wszystko zmieniło się po upływie piętnastu minut przeznaczonych tradycyjnie na przerwę. Grając w „10” podopieczni trenera Franciszka Smudy najpierw zdobyli kontaktową bramkę by na dziesięć minut przed zakończeniem meczu wyrwać punkty tragicznie grającej Legii.

W drugiej części spotkania zaobserwowaliśmy prawdziwy futbolowy ewenement. Spoglądając w statystyki można wywnioskować, że to gospodarze byli drużyną przeważającą na boisku. Pięć do trzech w strzałach na bramkę, cztery do zera w kornerach i powalające osiem do jednego w liczbie dośrodkowań w pole karne... Czy to w ogóle możliwe, by drużyna mająca taką przewagę straciła dwie bramki i nie strzeliła ani jednej? Cóż, tu przyszedł czas na pytanie zadane we wstępie artykułu.

Co jest przyczyną dekoncentracji Wojskowych? W grze Legii nie było widać tego samego polotu co w pierwszej połowie. Mimo tego, że wciąż rozgrywali piłkę, woleli stać w miejscu niż ruszyć do przodu. Bierność w grze gospodarzy najlepiej oddają sytuacje, w których skrzydłowy czekając na ofensywne wejście obrońcy musiał „wysyłać zaproszenie” żeby w ogóle doczekać się jakiejkolwiek inicjatywy z jego strony.

Nie wiedzieć czemu, nagle drużyna kompletnie miażdżąca rywala postanowiła grać, jak to się mówi w żargonie piłkarskim, na stojąco. Zanik arcyważnego we współczesnym futbolu ruchu bez piłki i brak pomysłu na rozegranie akcji doprowadziły do tego, że po dłuższej wymianie podań zamiast stworzenia groźnej sytuacji Legia oddawała piłkę Wiśle za darmo. Tak grając nie można myśleć o zwycięstwie, nie z drużyną, która obecnie jest na ligowym „pudle”. Jedyną realną szansą na strzelenie bramki było pudło roku dobrze nam znanego gruzińskiego napastnika Legii. Nie można go jednak obarczać całościową winą za zmarnowanie jednej okazji, bo zespół powinien stworzyć ich o wiele, wiele więcej.

Analizując grę mistrza Polski w ostatnich latach można zauważyć jedną szczególną przypadłość. Piłkarze stołecznej drużyny cierpią na coś co pozwolę sobie nazwać "czterdzieściopięciominutowcem”. Przypadłość tę bardzo łatwo wykryć, ale bardzo ciężko ją uleczyć. Żeby to zrobić trzeba najpierw znaleźć jej podłoże, bo przecież każda choroba ma swój zarodek.

Przeciętny piłkarz Legii w trakcie sezonu, prócz licznych kontuzji jest również narażony na niespotykaną nigdzie indziej presję na wynik. Musisz zdobyć mistrzostwo. Musisz wygrać z tym i tym. Musisz zakwalifikować się do europejskich pucharów. Musisz, musisz, musisz. W przypadku innych drużyn jest tylko nieśmiałe „możesz”.

Lechia przyjeżdża na Łazienkowską, co mówią media? Gdańszczanie mogą sprawić niespodziankę ogrywając faworyta. Niezwykle ciężko jest nie ugiąć się pod takim ciężarem i naporem ze strony kibiców, mediów, włodarzy (tu akurat presja zmalała wraz z nastaniem „ery Leśnodorskiego"). Zapewne przeciętny piłkarz Legii wychodząc na boisko nie myśli o tym by jak najlepiej wypaść a raczej żeby tylko nie zawieść niczyich oczekiwań. Owszem, takie nastawienie może plątać nogi zawodników, ale przecież w meczu z Wisłą nie było słychać wrzasku z trybun a co za tym idzie, nie było też tysięcy oczu wpatrujących się w każdy ruch piłkarzy z wyczekiwaniem kolejnego zwycięstwa!

Niestety to nie działa tak łatwo. Nie da się wymazać z umysłu stresu i odpowiedzialności za wynik. Problem zawodników Legii jest nam znany od wielu sezonów. Lata mijają, trenerzy się zmieniają a choroba co jakiś czas nawraca. Wydaje się, że psychika zawodników jest już nadszarpnięta i nie będzie łatwo to zmienić.

Kibice doskonale pamiętają mistrzowski tytuł stracony na ostatniej prostej. To właśnie wina „czterdzieściopięciominutowca”. Grając jedynie jedną dobrą połówkę nie można spodziewać się dobrego wyniku. Problem Legii tkwi w tym, że odrobina luzu to już za dużo. Odrobina luzu kosztowała ich stratę pierwszej bramki, potem nie mogli skupić się na tym by dalej grać to co grali w pierwszej połowie meczu, bo naciskający rywal był zbyt blisko doprowadzenia do remisu.

No i w końcu mu się to udało. Co więc trzeba zrobić, by znów nie stracić tytułu w maju? Klub powinien pomyśleć nad tym, żeby zadbać o psychikę zawodników. Zwykłe zajęcia z psychologiem mogą nie wystarczyć, piłkarze muszą czuć się pewnie i nie tracić koncentracji w środku spotkania, gdy wynik jest korzystny. To jedynie dobra rada, ale może być kluczem do rozwiązania zagadki „czterdzieściopięciominutowca”. Jak widać obecny system pomocy psychologicznej na zawodników nie działa, więc trzeba go poprawić, ulepszyć. Według niektórych o sukcesie w futbolu decyduje 10% talentu i 90% tego, co piłkarze mają w głowach.


Polecamy