W pogoni za folklorem (5): Piotr Klepczarek: Dolcan poddał się za szybko [WYWIAD]
- W ogóle ciężko opisać uczucie, które nam towarzyszyło. Z jednej strony wiemy, że prezesi się starali, ale z drugiej znamy zakończenie całej sprawy. A ono jest takie, że nic się nie udało i cały czas twierdzę, że w klubie poddali się za szybko - powiedział w długiej rozmowie z nami kapitan Dolcanu Ząbki, Piotr Klepczarek.
W obecnej sytuacji zostało wam chyba tylko zapić smutki.
Za co, jak trzeci miesiąc nie dostajemy pensji?
Ale podobno w piątek – kiedy złożyliście wezwania do zapłaty – mieliście pożegnalny obiad.
Żeby nie skłamać, to były chyba cztery obiady. Nic oficjalnego. Siedzieliśmy w klubie i chyba już cztery godziny czekaliśmy na rozmowy. W końcu zdecydowaliśmy, że idziemy na obiad do restauracji. Tam spędziliśmy trochę czasu, ale to nie było zorganizowane spotkanie.
To pytanie o to, kto płacił, nie ma chyba sensu.
(śmiech) No, sami płaciliśmy.
A już poważniej, mówi się, że do startu I lidze zabrakło 300 tysięcy złotych.
Oficjalny komunikat, jaki otrzymaliśmy w klubie, mówił właśnie o takiej kwocie.
A wierzycie w ten komunikat?
Skoro taki był oficjalny komunikat, to pozostaje nam wierzyć, że to prawdziwa kwota. Każdy z nas ma jednak swój rozum i może na to patrzeć na różne sposoby. Wydaje się, że 300 tysięcy to nie powinny być pieniądze, które rozkładają klub na łopatki.
No właśnie, trudno uwierzyć, że klub upada przez taką kwotę.
Prawda jest taka, że to nie nasza sprawa. Osobami decyzyjnymi byli prezes klubu i burmistrz. Nam nic nie da rozmyślanie nad tym, ile zabrakło do wystartowania wiosną i czy na pewno było to te 300 tysięcy. O to należy pytać właśnie osób decyzyjnych, a nie piłkarzy.
A jak to było z obniżkami kontraktów. Podobno w grudniu – mimo plotek – nie było konkretów?
Ich nie było właściwie cały czas. Ciągle trwały jakieś rozmowy na temat obniżenia kontraktów czy renegocjacji zaległości, ale nie było żadnych konkretów.
Można było usłyszeć wersję, według której zaległości miały być zamrożone do października.
I to się odbywało właśnie na zasadzie: coś można było usłyszeć, bo ktoś coś tam powiedział. Ostatnio była niby jakaś propozycja z miasta. Chodziło o to, żeby – o ile dobrze pamiętam – zrzec się połowy zaległości. Zawodnicy w większości na to przystali, ale w ostatecznym rozrachunku na niewiele się to zdało.
Czuliście się oszukiwani, skoro termin wyjaśnienia sytuacji był ciągle przesuwany?
Co kilka dni słyszeliśmy, że teraz zostaje wyznaczony już ostateczny termin i klub nie będzie dłużej przeciągał sprawy. Jasne, Dolcan też walczył. Toczyły się rozmowy z potencjalnymi inwestorami. To było jednak poza nami. Ufaliśmy więc jedynie oficjalnym komunikatem. Plotki nas nie interesowały. Czy czuliśmy się oszukiwani? To za duże słowo.
A zwodzeni?
Też chyba nie. W ogóle ciężko opisać uczucie, które nam towarzyszyło. Z jednej strony wiemy, że prezesi się starali, ale z drugiej znamy zakończenie całej sprawy. A ono jest takie, że nic się nie udało i cały czas twierdzę, że w klubie poddali się za szybko.
Wiedzieliście w ogóle na czym stoicie?
Informacje, które dostawaliśmy, nie zmieniały się z dnia na dzień. One potrafiły się zmieniać kilka razy tego samego dnia! W ciągu kilkunastu godzin potrafiliśmy otrzymać trzy sprzeczne komunikaty. A to, że klub przetrwa, a to, że będzie upadłość, a później, że jednak znalazł się inwestor. I tak w kółko.
Najśmieszniejsza informacja to ta o inwestorze z Chin?
Nie, nie. Bardziej o lokalnym inwestorze, którzy trzykrotnie w ciągu podpisywaniu ważnych papierów wychodził na chwilkę ze spotkania i już nie wracał. To była chyba najciekawsza osoba z tych, o których się mówiło.
Kiedy dowiedzieliście się, że w Dolcanie pojawiły się problemy? Tuż przed meczem z Miedzią pojawił się artykuł w „Przeglądzie Sportowym”…
Dowiedzieliśmy się mniej więcej w tym samym czasie. Trochę wcześniej był jeszcze jakiś przeciek na ten temat, ale to była tylko plotka. Tych w piłce – a już szczególnie w Warszawie, gdzie każdy wie wszystko najlepiej – krąży wiele.
Pytam, bo może gdyby artykuł się nie ukazał, to musielibyście czekać dłużej na informację?
I tak by to wyszło. Myślę, że po miesiącu czy dwóch bez pieniędzy na koncie kapnęlibyśmy się, że coś jest nie tak (śmiech). W klubie nie ukrywali jednak, że sytuacja jest trudna. Byliśmy informowani na bieżąco.
Wierzysz w ogóle, że odzyskasz pieniądze?
A skąd. Z doświadczenia wiem, że w takiej sytuacji nie ma opcji, żeby odzyskać pieniądze. Zostaje skoncentrować się na poszukiwaniu nowego pracodawcy.
Tak wygląda profesjonalna piłka w Polsce.
Niestety. Z wielu względów to trudna sytuacja. Zawodnicy, którzy nie są stąd, będą musieli jeszcze spłacać zaległości, jakie powstały np. z tytułu wynajmu mieszkania. Później wrócą do swoich domów, mając świadomość, że są trzy miesiące w plecy. Ogólnie nie ma jednak wielkiego dramatu. Jesteśmy zdrowi i przygotowani do gry, ponieważ staraliśmy się trenować normalnie. Teraz najważniejsze, żeby znaleźć nowego pracodawcę i myśleć już tylko o przyszłości.
Zmiany w przepisach (szybciej i łatwiej można rozwiązać kontrakt) idą chyba w dobrą stronę.
Jasne. Wprawdzie jeszcze z nich nie korzystałem, ale wiem, jak działały wcześniej. Wezwanie do zapłaty można było złożyć po trzech miesiącach bez wypłaty, później trzeba było je jeszcze ponowić, co zabierało kolejne cztery tygodnie, a na koniec można było dopiero złożyć wniosek o rozwiązanie kontraktu. Wszystko trwało – ja wiem? – jakieś pięć miesięcy. A teraz czas jest zdecydowanie skrócony. Dwa miesiące nie dostajesz pieniędzy i możesz wzywać do zapłaty, a później – po dwóch tygodniach – rozwiązać umowę z winy klubu. W naszych realiach i tak niepewnych czasach to świetnie rozwiązanie.
Kiedyś kluby mogły łatwo przeciągać sprawę.
Owszem, choć nie znam dokładnie przepisów. Często było tak, że kluby płaciły część zaległości i nagle wezwanie do zapłaty stawało się nieważne. Trzymiesięczny okres trzeba było liczyć od początku. W ostatnich miesiącach na szczęście wiele się pod tym względem zmieniło. Nie będzie tak, że zawodnik nie może nic zrobić, choć nie otrzymuje wypłaty od kilku miesięcy. Teraz kluby muszą się dokładnie zastanawiać, jakie kontrakty podpisują z piłkarzami.
Kiedyś piłkarze byli też „zmuszani” do zakładania działalności. Też tak pracowałeś?
Przez kilka lat byłem na działalności. Każde rozwiązanie ma jednak zarówno plusy, jak i minusy. Weźmy przykład mojego pobytu w Polonii. Wtedy właśnie działałem na firmę i miałem pewne problemy. Klub nie płacił mi przez 6-7 miesięcy, a ja i tak musiałem dokonywać opłat związanych z prowadzeniem własnej działalności.
A w Dolcanie jeszcze parę miesięcy temu graliście w seledynowych sznurówkach jako gest solidarności z tymi, którzy mają nie najlepszą sytuację.
To był gest wsparcia dla zawodników z klubów, w których nie płacą. Jak widać, przez ostatnie trzy miesiące wpisywaliśmy się w ten opis. A przyznam, że chyba nawet mam gdzieś jeszcze te sznurówki, więc chyba mogę je teraz nosić sam dla siebie?
Ale wtedy nikt by czegoś takiego nie podejrzewał. Piłkarze przychodzili, bo w Ząbkach było stabilnie.
W Ząbkach nie ma wielkiego stadionu czy tysięcy kibiców przychodzących na mecze. Piłkarze decydowali się na transfer do Dolcanu z innych powodów. To stabilność finansowa była głównym argumentem w negocjacjach z piłkarzami. Tutaj nigdy wcześniej nie było nawet dnia poślizgu w wypłatach. Ale właśnie dzięki temu w Ząbkach powstała fajna drużyna. Zespół, z którego można było się wybić do Ekstraklasy, co też z czasem zaczęło przyciągać nowych zawodników.
I tak byliście cierpliwi, a przecież mieszkania same się nie opłacą.
Właściciel mieszkania nie powie przecież „poczekam, aż przyjdą pieniądze z klubu”. Dlatego sytuacja klubu była szczególnie trudna dla przyjezdnych. Oni musieli jakoś opłacić mieszkanie i za coś żyć. Pamiętajmy, że niektórzy przyjeżdżali tutaj również z rodzinami. Z dziećmi, które chodziły tu do szkół, a teraz w trakcie roku być może będą musiały przeprowadzić się z rodzicami na drugi koniec Polski.
Niektórzy wyjechali z Ząbek mimo obowiązujących kontraktów. Nie mieli już za co żyć.
Jedni zawodnicy mogli sobie pozwolić na życie na miejscu mimo trzech miesięcy bez wypłaty, a inni nie mieli tyle szczęścia. Niektórzy nie mieli po prostu za co opłacać mieszkań i z czego żyć. Wracali więc w rodzinne strony i tam czekali na wyjaśnienie sytuacji. Nikt z nas nie miał jednak pretensji do piłkarzy, którzy wyjechali wcześniej.
A jak twoja rodzina zareagowała na informacje o problemach? Trudno było w to przecież uwierzyć.
Wiadomo, na początku był szok. W poprzednich latach z niczym nie było najmniejszych problemów. Wszystko było poukładane od A do Z. O finansach nie ma nawet co wspominać. W tej sferze nie było żadnych problemów od niepamiętnych czasów. Mało jest takich klubów w I lidze, więc tym bardziej szkoda tego, co stało z Dolcanem, ale w piłce trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz.
Skoro miałeś już takie sytuacje w życiu, łatwiej było ci żyć z oszczędności?
To jest normalna życiowa sytuacja. W każdej pracy może wydarzyć się coś takiego. W każdej sferze życia może dojść do sytuacji, w której wszystko wywraca się do góry nogami. Dlatego zawsze trzeba być przygotowanym na taką ewentualność
Kapitan zejdzie z okrętu ostatni?
Taki był plan. Dlatego nie szukałem nowego klubu, kiedy pojawiły się problemy. W Dolcanie sztab szkoleniowy oraz wielu zawodników walczyli o to, żeby wystartować wiosną. Byliśmy w stanie na wiele ustępstw, aby tylko klub przetrwał i zdobył czas na wyprostowanie wszystkich spraw. Jak widać, to było za mało.
To kiedy zaczęliście się orientować, że okręt przecieka?
Jakoś na początku stycznia. Sporo się o tym pisało, ale w klubie też nikt nie ukrywał, że są poważne problemy.
A że tonie?
Dopiero dzisiaj (rozmawialiśmy w zeszły czwartek). Do tej pory cały czas coś się działo. Prezesi rozmawiali z potencjalnymi inwestorami. Klub walczył, żebyśmy może nie tyle działali na w pełni normalnych zasadach, co po prostu wystartowali. Dopiero po oficjalnym komunikacie przestaliśmy wierzyć, że zagramy jeszcze w Dolcanie.
Ale nie było momentu, w którym nie wierzyliście w start? Np. wtedy, kiedy złożyliście wezwania do zapłaty?
Wezwania do zapłaty złożyliśmy po to, żeby wszystko było dopięte od strony formalnej. Chcieliśmy mieć wyjście awaryjne – jeżeli kontrakty zostałyby później rozwiązane z winy klubu, moglibyśmy związać się z nowym pracodawcą poza okienkiem transferowym. Nie chcieliśmy zostać na lodzie. Myślę jednak, że ci zawodnicy, którzy zostali do dzisiaj, liczyli na to, że znajdzie się ktoś, kto przeprowadzi – rozłożoną w czasie – próbę uratowania Dolcanu.
Start na wiosnę – mimo tego całe przeciągania w czasie – był w ogóle realny?
Moim zdaniem klub za szybko i zbyt łatwo się poddał. Trudno znaleźć w ciągu ostatnich lat przykład klubu, który ze stabilnego, bez większych długów w krótkim czasie stał się takim, który ogłasza upadłość. Nie przypominam sobie czegoś takiego. To niemal niemożliwe, żeby tak stabilny klub w tak krótkim okresie musiał ogłosić upadłość. Wiele klubów ma zaległości wobec piłkarzy, instytucji itd., ale w takim przypadku obie strony starają się dogadać. Kluby spłacają wszystko w ratach, walczą, żeby przetrwać. A w Ząbkach walka trwała tylko dwa miesiące.
Nie było wątpliwości, skoro nie wiedzieliście, w jakim składzie wystartujecie?
To nie byłaby idealna sytuacja, żeby wystartować w mocno zmienionym składzie, ale na dzień dzisiejszy – kiedy chyba jeszcze 11 czy 12 piłkarzy ma ważne kontrakty – mielibyśmy i tak w miarę solidny zespół. Pamiętajmy, że jesienią zdobyliśmy 30 punktów, więc jeżeli uzupełnilibyśmy drużynę kilkoma zawodnika z regionu, to spokojnie byśmy się utrzymali. Myślę nawet, że zakończylibyśmy sezon w środku tabeli.
Jesteście pewnie mocno rozczarowani – w końcu czekaliście do końca.
Oczywiście. Wielu z nas czekało na decyzję do dzisiaj. Do zamknięcia okienka transferowego zostały tylko cztery dni. Liczyliśmy więc mocno, że uda nam się wystartować. Robiliśmy wszystko, żeby tak się stało. Trenowaliśmy normalnie i nie jęczeliśmy. Wierzyliśmy, że Dolcan nie wycofa się z rozgrywek i dzięki temu będzie miał kilka miesięcy na ustabilizowanie sytuacji i znalezienie sponsora.
Nie boli cię, że w jednym czasie mogły upaść Dolcan, w którym grasz, oraz Stomil, którego jesteś wychowankiem?
Oczywiście, tylko w Stomilu potrafili wybrnąć z tej sytuacji. I to dość szybko. Bo ile trwały poważniejsze zawirowania w Olsztynie, miesiąc? Może nie wyszli na prostą, ale doprowadzili do sytuacji, w której są w stanie dokończyć rozgrywki i dać sobie czas na zapewnienie lepszej przyszłości.
Ile miałeś tak trudnych sytuacji w życiu?
Kilka by się znalazło. Polonia, ŁKS… Przykład Dolcanu jest najbardziej drastyczny, bo w Ząbkach przez wiele lat wszystko wyglądało normalnie. Jestem tu czwarty sezon i do grudnia nie było dnia spóźnienia w wypłatach. A teraz nagle, w ciągu dwóch miesięcy, klub nie tyle wpada w problemy finansowe, co wycofuje się z rozgrywek i ogłasza upadłość.
Sytuacja o tyle trudna, że większość drużyna ma już za sobą przygotowania…
…kadry są zamknięte, a budżety dopięte. Dokładnie. Dlatego teraz będzie nam bardzo ciężko znaleźć nowe kluby. O wiele łatwiej było podpisać umowę w styczniu niż na kilka dni przed zamknięciem okienka. Zarówno zawodnicy, jak i trenerzy sporo więc ryzykowali, czekając aż do wyjaśnienia sprawy.
Samo znalezienie nowego klubu to jednak nie wszystko.
Tak, to tylko jedna sprawa. Druga jest taka, żeby wywalczyć sobie miejsce w składzie i regularnie grać. A na to był czas podczas zimowych przygotowań. A teraz? Przecież nie chodzi o to, żeby tylko podpisać kontrakt, a później przesiedzieć całą wiosnę na ławce.
Owszem, ale być może przez tę sytuację wyjedziesz za granicę. Trzeba przyznać, że Finlandia to dość egzotyczny kierunek dla polskiego piłkarza.
Przede wszystkim chciałbym podziękować Tomkowi Arceuszowi, który załatwił mi i Mateuszowi Kryczce te testy. Zrobił to bez żadnych opłat. Wszystko po przyjacielsku. Założenie wyjazdu do Finlandii było proste: to miało być wyjście awaryjne na wypadek, gdyby Dolcan nie był w stanie wystartować w I lidze. Teraz wiadomo już, że klub ogłosi upadłość – tę informację otrzymaliśmy dosłownie paręnaście minut temu, a przekazali nam ją prezes Szczęsny oraz burmistrz Ząbek – więc będę musiał poważnie przemyśleć zagraniczny wyjazd.
Skąd w ogóle znasz Arceusza?
Poznaliśmy się przez byłego piłkarza warszawskich klubów, Kamila Olsztyńskiego. Razem z nim grałem w Zawiszy Bydgoszcz. A jeżeli chodzi o pana Tomka, to on naprawdę pomógł bezinteresownie wielu zawodnikom.
Zadzwonił i zapytał „wiesz co, Piotrek, mam dla ciebie fajny klub w Finlandii”?
Pan Tomek ma kontakt z ludźmi w Polsce. Wiedział, że Dolcan ma problemy, a do tego znał dwa kluby w Finlandii, które szukały zawodników na pozycje bramkarza oraz obrońcy. Dlatego zadzwonił, a my pojechaliśmy tam na kilka dni. Zobaczymy, może coś z tego będzie.
Może kusiły europejskie puchary?
Ten klub w poprzednim sezonie rzeczywiście grał w eliminacjach Ligi Europy. To o tyle ciekawe, że w jednym czasie pokazywali się w Europie i walczyli o utrzymanie w lidze fińskiej (rozgrywki systemem wiosna-jesień). Ostatecznie ledwo utrzymali się w tamtejszej ekstraklasie. W ich przypadku europejskie puchary to raczej zamierzchłe czasy. Możliwość udziału w eliminacjach Ligi Europy – które były rozgrywane w lipcu 2015 – wywalczyli sobie już w październiku 2014. W tych dwóch momentach mieliśmy więc do czynienia z dwiema różnymi drużynami.
A sama Finlandia się podobała?
Bardzo fajny kraj. Cisza, spokój. Mimo tego nie mam ciśnienia, żeby tam jechać. Dla mnie i całej rodziny taki transfer byłby dużą zmianą w życiu. Na decyzję mam jednak jeszcze czas, bo liga w Finlandii rusza dopiero w kwietniu.
Noc polarna na pewno by ci nie groziła.
Tak, bo nie jest to daleka północ. Obok Świętego Mikołaja na pewno bym nie mieszkał (śmiech). Wbrew pozorom Vaasa to bardzo ciepłe miasto. Leży nad Bałtykiem, więc wieje ciepły wiatr, a pogoda jest naprawdę przyjemna.
Finlandia kojarzy się jednak ze sportami zimowymi.
Oczywiście. Piłka nie jest tak popularna jak u nas. Tylko tamtejsza ekstraklasa jest ligą zawodową. Poziom niżej zawodnicy muszą już łączyć grę w piłkę z normalną pracą. Finów interesują przede wszystkim sporty zimowe: biegi i skoki narciarskie, a także hokej. Piłka schodzi na dalszy plan.
Ty i Mateusz Kryczka nadal jesteście w kontakcie z Finami?
Nasz pobyt w Finlandii był krótki. Pojechaliśmy tam na kilka dni, żeby pokazać, że jesteśmy cali i zdrowi. Cały czas jesteśmy jednak w kontakcie. Ustaliliśmy, że konkretne rozmowy zaczniemy dopiero wtedy, kiedy sytuacja Dolcanu będzie do końca wyjaśniona.
Rozważasz pozostanie w Polsce?
Mam propozycje z I ligi oraz konkretną i ciekawą z II ligi. Dochodzi również temat przenosin do Finlandii. Z każdym potencjalnym pracodawcą rozmawiałem jednak pod kątem przyszłości Dolcanu. Do konkretnych negocjacji miało dojść dopiero wtedy, gdy sytuacja w Ząbkach się wyjaśni. Nie ukrywałem, że chciałem tu zostać. W Dolcanie gram czwarty sezon i do tej pory dobrze się w nim czułem. Nie było mi więc łatwo z dnia na dzień podjąć decyzję o zmianie klubu. Teraz jednak muszę się rozejrzeć za nowym pracodawcą.
W Dolcanie czułeś się dobrze, ale warto też pamiętać, że drużyna należała do czołówki I ligi. Z Robertem Podolińskim zajęliście trzecie miejsce i zaczęły się pojawiać plotki, że odpuściliście awans…
Taa… bzdura totalna.
Gdy ktoś zapytał o to trenera Podolińskiego, to ten odpowiedział takiej osobie, żeby poszła do zawodników i im to powiedziała.
Już wcześniej słyszałem podobne oskarżenia. Kiedy grałem w Zniczu, zabrakło nam bodaj punktu, żeby awansować do Ekstraklasy. Wtedy musieliśmy wygrać na wyjeździe z Podbeskidziem, a ostatecznie tylko zremisowaliśmy. Przez to nie awansowaliśmy ani my, ani bielszczanie. W ostatnich latach wiele słyszało się też o tym, że Termalica nie chce awansować. Na szczęście w końcu jej się to udało i niektórzy przestali opowiadać bzdury. Jeżeli ktoś naprawdę myśli, że zawodnicy lub ktoś z klubu miałby odpuścić awans, to albo nie zna się na piłce, albo jest niespełna rozumu. Kto mógłby nie chcieć awansować!? Zawodnicy? Przecież oni mają zapewnione premie za awans, a to tego dzięki dobrej grze łatwiej jest im znaleźć nowego pracodawcę. I tak samo, po co klub miałby odpuszczać? W końcu z awansem wiążą się pieniądze z praw telewizyjnych. W Ząbkach roczne środki z tv wystarczyłyby pewnie na dwuletni budżet.
Przyznasz chyba, że Dolcan pod względem marketingowym nie był przygotowany na grę w Ekstraklasie.
Klub obrał taki kierunek i tyle. Najwidoczniej Dolcan było stać na to, żeby poradzić sobie bez marketingu. Nie dla wszystkich jest on kluczowy. Zresztą, w Ząbkach nigdy nie było potrzeby, żeby poszukiwać dodatkowych sponsorów. Klub radził sobie bez nich.
Marcin Krzywicki usłyszał, że jest od grania, a nie robienia marketingu.
(śmiech) Jak mówiłem, taka była decyzja władz klubu. Piłkarzy tak właściwie nie interesuje, czy klubowa strona internetowa lub banery na stadionie są ładne. Dla nich ważne są aspekty sportowe oraz organizacyjne.
Ale z polityką informacyjną chyba było średnio. O odejściu Marcina Sasal dowiedzieliście się z Internetu.
Ogólnie informacje były przekazywane rzetelnie, przez samego prezesa. Sytuacja, o której wspomniałeś, była specyficzna. Doszło do niej w środku grudnia, kiedy piłkarze byli już na urlopach. Nie było więc możliwości, żeby nas zebrać w szatni i przekazać tę informację.
A o tym, kto jest ostatnio testowany, też nie dowiadywaliście się dzięki Internetowi?
Tych piłkarzy traktowaliśmy jak dobrych kolegów. Niektórzy z nich byli sprawdzani już od listopada. Na pewno mogli się czuć jak u siebie. Oni też liczyli, że klub przetrwa i będą mogli podpisać z nim umowy.
We współpracy z Sasalem nie brakowało chemii? On sam później przyznał, że ze względu na sytuację rodzinną nie było mu łatwo.
Przede wszystkim w trakcie rundy nie wiedzieliśmy o problemach trenera. To były jego osobiste sprawy i nie próbowaliśmy w nie wnikać. Nie wydaje mi się jednak, żeby brakowało chemii. Kontakt na linii trener-drużyna był normalny. Wiadomo, że trener nie będzie kochał wszystkich zawodników, a wszyscy zawodnicy nie będą kochali trenera. To niemożliwe. Nigdzie nie będzie takiej sytuacji. U nas atmosfera była w porządku. Wydaje mi się, że bardziej brakowało nam trochę jakości sportowej. Wystarczyło, żebyśmy w kilku meczach nie stracili bramek w ostatnich minutach i nie byłoby rozmów, że brakowało chemii między zawodnikami i trenerem lub że panowała zła atmosfera.
Po trenerze było zresztą ciężko poznać, że coś jest nie tak. On ogólnie był w trakcie meczu nerwowy.
Każdy szkoleniowiec jest inny. Jeden bardziej spokojny, drugi raczej nerwowy. Marcin Sasal to akurat żywiołowo reagujący trener. Taki był chyba zawsze, więc trudno, żebyśmy zauważali po jego zachowaniu, że miał jakieś problemy.
Co do żywiołowych reakcji – nie masz z nimi czasami problemów?
Może mam, nie wiem, a dlaczego pytasz? (śmiech)
Z powodu czerwonej kartki z jesieni.
Nie da się ukryć, że to była żywiołowa reakcja (śmiech). Czasami zdarza się, że zachowam się zbyt impulsywnie. Na boisku jest tyle emocji, że ciężko nad nimi zapanować. Inna rzecz, że nie powinienem sobie pozwolić na zachowanie, za które dostałem czerwoną kartkę. Byłem kapitanem, jednym z bardziej doświadczonych piłkarzy na boisku, a w tak nieodpowiedzialny sposób osłabiłem drużynę. Emocje wzięły górę, ale… powiedziałbym jednak, że to była bardziej sportowa walka niż żywiołowa reakcja.
To nie była pierwsza taka sytuacja w twojej karierze.
Chyba pierwsza… chociaż nie. Dobra, była jeszcze jedna sytuacja. W życiu w ogóle dostałem dwie bezpośrednie czerwone kartki. W tym sezonie i wtedy, kiedy grałem jeszcze w Zniczu Pruszków. Tylko że ta pierwsza została pokazana pochopnie. Na boisku były spore zamieszanie i sędzia przesadził z tą decyzją. Kilka dni później Komisja Ligi anulowała zresztą tę kartkę.
A co do Znicza, w jednym sezonie walczyłeś o awans, żeby w następnym spaść z ligi.
To jest właśnie urok piłki. Trudno to inaczej wyjaśnić. Na przełomie tamtych dwóch sezonów bodaj tylko jeden zawodnik podstawowego składu odszedł ze Znicza. Tamten sezon (2009/2010) był generalnie dziwny. Przed spadkiem broniliśmy się my, Górnik Łęczna, czy Podbeskidzie, czyli zespoły, które we wcześniejszych latach walczyły o awans.
Później trafiłeś do Łodzi. W ŁKS-ie były przewlekłe problemy. Wiedziałeś, na co się piszesz.
Nie do końca. Przy grze w I lidze trzeba było postawić znak zapytania. Wiedzieliśmy, że w razie awansu do Ekstraklasy klub wyjdzie na prostą, ponieważ będą pieniądze z telewizji. Później jednak prezesi tak kierowali ŁKS-em, że po pół roku było wiadomo, że trudno będzie dokończyć rozgrywki. Tyle że w Łodzi – w przeciwieństwie do Ząbek – problemy nawarstwiały się od lat.
Jak już graliście z ŁKS-em w Ekstraklasie, brakowało też stabilizacji sportowej. Trenerzy zmieniali się dość często.
Oczywiście, że brakowało. Wszystkie problemy brały się jednak z tego, że nie było pieniędzy. Człowiek nie miał jak się spokojnie przygotować. Jak to zrobić, kiedy czasami zamiast trenować w normalnych warunkach musisz jeździć na orliki lub coś podobnego? To raz. Dwa, co zrobią zawodnicy? Lepsi, którzy mogą liczyć na jakieś propozycje, wykorzystają fakt, że klub nie płaci i odejdą. To samo było zimą w ŁKS-ie. 80% zawodników odeszło i wiosną graliśmy już zupełnie innym składem niż jesienią. Ta drużyna poznawała się dopiero podczas meczów ligowych, bo piłkarze zjechali do klubu dopiero na tydzień przed startem rozgrywek. A tak się nie da pracować. Takie coś może wypalić raz na sto przypadków, a nie regularnie.
Zimą do ŁKS-u trafili jednak zawodnicy z nazwiskami.
Owszem. Każdy z nich przychodził jednak ze świadomością, że w ŁKS-ie nie będzie zarabiał – wiosną klub praktycznie nie płacił – ale planował przy tym, że w Łodzi może się odbudować pod względem sportowym.
ŁKS fajnie wyglądał za Michała Probierza, ale on szybko odszedł…
Ta sama sytuacja, o której wspomniałem wcześniej. Trener Probierz w trakcie rundy, chwilę po tym, jak w klubie pojawiła się transza środków z tytułu praw telewizyjnych. To były pieniądze, dzięki którym klub mógł spłacić część zaległości, a my mieliśmy okazję normalnie potrenować. Probierz udowodnił natomiast, że jest prawdziwym fachowcem. Dobrze nas przygotował, ale też zapewne zauważył w tak krótkim czasie, jak od środka wygląda sytuacja klubu. Dlatego – kiedy dostał korzystną ofertę – uznał pewnie, że nie warto zostawać w Łodzi. Każdy na jego miejscu postąpiłby podobnie.
Bardzo słabe wyniki notowaliście zwłaszcza na początku sezonu.
Zgadza się, ale znów wszystko zaczyna się od finansów. Jeżeli zaczynamy sezon jako beniaminek, naszymi przeciwnikami są mocne drużyny, również te grające w europejskich pucharach, a my mierzymy się z nimi na pustym stadionie w Bełchatowie, to coś jest nie tak. Takie rozwiązanie nam nie pomagało. Kiedy graliśmy jeszcze w I lidze, na własnym stadionie przegraliśmy może jeden mecz. Obiekt w Łodzi był naszym sprzymierzeńcem, ale co z tego, skoro musieliśmy grać w Bełchatowie?
W pierwszym meczu rozstrzelał was Rudnevs, ale wtedy wszedłeś na boisko na kilka ostatnich minut. Tydzień później załatwił was Voskamp a ty grałeś od początku. Dał ci się we znaki?
Nieszczególnie. Strzelił nam wtedy chyba dwie bramki, ale w lidze było wtedy wielu lepszych napastników od niego.
Ale mecz z Cracovią pewnie dobrze pamiętasz?
Tak, pamiętam. To był początek rundy wiosennej, a ja otrzymałem czerwoną kartkę. Boisko było zmrożone a warunki nie najlepsze. Chciałem zagrać piłkę głową, ale bez pomyślunku dotknąłem ją ręką. Dostałem za to żółtą kartkę, na nieszczęście drugą w tamtym spotkaniu. Ostatecznie ŁKS zremisował, choć do momentu mojego zejścia z boiska prowadził. Pamiętam, że dwa tygodnie wcześniej graliśmy z Lechią i od bodaj 30. minuty to ona grała w osłabieniu. Wtedy nie potrafiliśmy jednak zdobyć zwycięskiego gola.
Z ŁKS-em spadłeś z ligi. Zresztą, nie tylko z nim.
Z ŁKS-em, ze Stomilem i ze Zniczem. Trzy spadki. Ale zaliczyłem też dwa awanse, więc moja statystyka jest niemal zrównoważona.
Znicz Pruszków był miejscem do odbudowania się?
Na to liczyłem. Wcześniej straciłem mnóstwo czasu. Najpierw leczyłem kontuzję, otwarte złamanie kostki. W ogóle cieszę się, że udało mi się wrócić na boisko. A o to wcale nie było łatwo. Wiele zawdzięczam fizjoterapeucie Polonii, Jarkowi Stecowi. Przez blisko rok spędzał ze mną po 7-8 godzin dziennie na rehabilitacji. Później doszło do fuzji Polonii z Groclinem. Wraz z wieloma dobrymi zawodnikami znalazłem się wtedy w czwartoligowym zespole. Fajny zespół: Kamil Kuzera, Mariusz Liberda, Grzegorz Piechna, Mariusz Pawlak i wielu innych. Zawodnicy, którzy spokojnie mogliby grać w I lidze lub Ekstraklasie, a musieli się przemęczyć w IV lidze. Warto wspomnieć, że robili to za darmo – przez pół roku nie dostaliśmy z klubu nawet złotówki. Dopiero na odchodne kilku z nas dostało jakieś grosze, choć do tej pory nie wiem po co.
Ta fuzja nie była robiona na wariackich papierach? Wiadomo przecież, że jak złączymy dwa zespoły, to wielu zawodników nie zmieści się w nowym klubie.
Oczywiście. Pierwszego dnia na treningu w nowej Polonii stawiło się około 50 zawodników. Nie było nawet gdzie zaparkować samochodu.
Mogłeś się domyślić, że zostaniesz odstrzelony?
Jasne. W końcu z Polonią połączyła się silna drużyna, wicemistrz Polski, Groclin. Wiedzieliśmy, że od nas z prawdziwej Polonii do nowego tworu trafi tylko kilku zawodników. Ostatecznie przeszło tam może pięciu naszych piłkarzy.
Dziwisz się Wojciechowskiemu, że stracił cierpliwość i zdecydował się na fuzję? Wcześniej chciał, żeby Polonia normalnie wywalczyła awans.
Chciał, ale tak naprawdę klub był niestabilny. Działo się wiele dziwnych historii, a w ostatnim sezonie przed fuzją mieliśmy chyba pięciu trenerów. Brakowało stabilizacji. Można to było zresztą zauważyć później, kiedy nowa Polonia przez kilka lat grała w Ekstraklasie. I wszystko skończyło się tak, że klub się rozpadł.
W tej Polonii dałoby się w ogóle pracować? Z jednej strony fajna kasa, z drugiej – ze względu na osobę właściciela – spory stres.
Nie da się na ten temat wypowiedzieć ogólnie. Wszystko zależy od sytuacji i podejścia danego zawodnika. Są piłkarze, którzy kalkulują. Wiedzą, że zarabiają dobrze i nie opłaca im się odchodzić do innego klubu. Oni zacisną zęby, będą normalnie trenowali i wytrzymają do końca. Ale to też nic strasznego. Przecież prezes nie przyjdzie do takiego zawodnika i go nie stłucze (śmiech). Wiadomo, sytuacja jest w jakiś sposób uciążliwa, ale i tak dla samego siebie trzeba trenować. Choćby po to, żeby podtrzymać formę i znaleźć później nowy klub.
W Polonii miałeś też sytuację, w której twojego trenera zatrzymało CBA.
Zdarzyła się taka sytuacja, ale miała miejsce wiele lat temu. Nawet dokładnie nie pamiętam tamtych wydarzeń.
Ale to była dość nieprawdopodobna sytuacja.
Nauczyłem się już, że w piłce wszystko jest możliwe. Ta sytuacja była dla mnie nowością, ale nie czymś nadzwyczajnym.
To co najdziwniejszego przydarzyło ci się w karierze?
Fuzja Kujawiaka Włocławek i Zawiszy Bydgoszcz, czyli przeprowadzka w trakcie obozu w Turcji. Wszystko było utrzymywane w wielkiej tajemnicy, nie docierały do nas żadne przecieki. Jednego dnia dostaliśmy taką informację i następnego musieliśmy się do niej przyzwyczaić.
Wykorzystałeś już limit pecha w piłce?
Teraz nie zamierzam już niczego stwierdzać (śmiech). Parę miesięcy temu palnąłem, że w piłce przeżyłem wszystko. Spadki, awanse, fuzje – gdy ja musiałem się przeprowadzić lub gdy klub „przychodził” do mnie… Miałem mieć za sobą wszystko, a tu – proszę bardzo – przytrafiło mi się coś nowego, bo stabilny klub upadł w krótkim czasie.