Dobra końcówka dała zwycięstwo Zagłębiu. Widzew prowadził, ale poległ w Lubinie
Zagłębie Lubin pokonało Widzew Łódź 3:1, mimo że to łodzianie jako pierwsi, w 65. minucie strzelili gola. Podopieczni Oresta Lenczyka walczyli jednak do końca i po dwóch bramkach rezerwowego Adriana Błąda i jednym trafieniu Djordje Cotry wygrali 3:1.
Tak jak do tej pory w tej kolejce mogliśmy emocjonować się ciekawymi widowiskami na krajowym podwórku, tak Zagłębie i Widzew błyskawicznie sprowadziły nas na ziemię i przypomniały o marazmie w jakim tkwi Ekstraklasa. O pierwszej połowie można napisać jedynie, że się odbyła. Kopanina, chaos, nuda jak na niedzielnym obiedzie u babci. Jeden celny strzał z dystansu, oddany w dodatku w 41. minucie niech najlepiej poświadcza o tym, co działo się na boisku. Piłkę kopnął wówczas celnie Bartłomiej Kasprzak, ale to nie jego Widzew był stroną przeważającą. W głównej mierze skupiał się bowiem na rozbijaniu ataków Zagłębia, zaś do ofensywy wychodził sporadycznie, najczęściej z marnym skutkiem i stratą w okolicach 16. metra. Więcej z siebie dawało Zagłębie. Na skrzydłach jak wół harował David Abwo. Bez problemów wygrał kilka pojedynków biegowych z defensorami łodzian, które kończył dośrodkowaniami w pole karne. Problem w tym, że ani Michal Papadopulos, ani Arkadiusz Piech nie potrafili odpowiednio zachować się w "szesnastce". Sami za to we dwójkę wykreowali pierwszą, groźniejszą sytuację. Piech ładną podcinką posłał futbolówkę za plecy obrońców do Papadopulosa. Czech wyczuł intencje kolegi i miał przed sobą tylko wychodzącego z bramki Macieja Mielcarza. Jednak zamiast trafić do siatki, uderzył obok dalszego słupka.
Początek drugiej połowy zwiastował podobną katorgę. Ku uciesze widzów z czasem zaczęło postępować lekkie ożywienie. Gra stała się minimalnie szybsza, lecz poziom spotkania nadal nie był zbyt wysoki. Bramki nic nie zapowiadało. Tymczasem w 65. minucie Marcin Kaczmarek posłał ze skrzydła prostopadłe podanie z okolicy linii końcowej w polu karnym. Znakomicie odnalazł się Mariusz Rybicki, który natychmiast dopadł do futbolówki i bez zastanowienia dograł na środek na najbliższą odległość do Eduardsa Visnakovsa. Łotysz nie miał innego wyboru, jak dopełnić formalności. Tym samym zdobył też siódmą bramkę w tym sezonie. Kibice gospodarzy kręcili nosem. Już po przerwie z niedowierzaniem przyjęli wiadomość o zdjęciu Papadopulosa i wprowadzeniu Roberta Jeża. Ale wypowiedziane słowa krytyki musieli szybko odczekać. Bo to właśnie rezerwowi wprowadzili wiatr zmian, podnieśli ducha walki i sprowadzili Zagłębie z piekła kompromitacji, do nieba zwycięstwa. Jeż zapisywał swoją obecność w niemal każdej próbie ofensywnej. Po zagraniu Pavla Vidanova z prawej flanki, huknął bez zastanowienia z 16. metrów tuż obok słupka. Chwilę później zapisał na koncie asystę. Wypatrzył na zupełnie odpuszczanej przez łodzian prawej stronie Adriana Błąda, który zbiegł natychmiast ze środka i kapitalnym strzałem w dalszy róg nie dał szans Maciejowi Mielcarzowi.
Dla przyjezdnych to był zaledwie zwiastun lubińskiego koszmaru. 180 sekund później znów błysnął Jeż. Tym razem wspaniale dograł z rzutu wolnego, a na zamieszaniu w polu karnym najbardziej skorzystał Dorde Cotra. Łodzianie stali jak zahipnotyzowani. Nie mogli uwierzyć co się stało. A najbardziej głowę stracił Maciej Mielcarz. Kapitan Widzewa po raz kolejny w tym sezonie wbił gwóźdź do trumny kolegom. Fatalnie wybił piłkę, prosto pod nogi Arkadiusza Piecha. Były napastnik Ruchu Chorzów bez zastanowienia podał po przekątnej do Błąda. Super rezerwowy miał dzisiaj swój dzień. Nie mógł więc zmarnował stuprocentowego pojedynku jeden na jeden z Mielcarzem. Jak widać ciężkie treningi w Spale z Orestem Lenczykiem przyniosły efekty. Dzisiaj sędziwy szkoleniowiec znów dał dowód, że ma wielkiego nosa do zmian. Efekt nowej miotły zaczyna wreszcie działać. W Widzewie zła passa wyjazdowa trwa. I znowu wraca widmo spadku.