menu

Wojciech Grzyb dla Ekstraklasa.net: Nie wystarczy krawat, żeby zostać Guardiolą

17 października 2013, 10:06 | Michał Libuda

Skromny, ale świadomy własnego talentu. Sportowiec, który jako jeden z niewielu może być przykładem lojalności, przywiązania do klubowych barw i regionu. Wojciech Grzyb, jedna z ikon współczesnego Ruchu Chorzów, po długim rozbracie z dziennikarzami zgodził się udzielić wywiadu specjalnie dla Ekstraklasa.net. Co właściwie teraz porabia, gdzie się znajduje i dlaczego został trenerem?

Wojciech Grzyb
fot. michalkuna.eu
Wojciech Grzyb
fot. michalkuna.eu
Wojciech Grzyb
fot. Michał Libuda
1 / 3

Wojtka nikomu przedstawiać nie trzeba. Kibice piłki nożnej, i nie tylko, słyszeli o zawodniku z Chorzowa. W poprzednich sezonach jednym z najważniejszych w składzie 14–krotnego mistrza Polski. Był z Ruchem na dobre i na złe. Kiedy spadał do drugiej ligi oraz gdy świętował wicemistrzostwo Polski. Ten ostatni, jak do tej pory, sukces chorzowian wiązał się z ogromnym przełomem w karierze naszego bohatera. Z wielu przyczyn musiał zawiesić buty na kołku. Rozstał się z boiskiem, ale zamiłowanie do ligowej adrenaliny nie zniknęło. Wyjechał z rodzinnych stron i odnalazł się w Elblągu.

Spotkaliśmy się z nim przed treningiem Concordii Elbląg, w której objął posadę szkoleniowca pierwszej drużyny. Opowiedział, co nie pozwala mu odcinać kuponów, pierwowzorze z Estadio Vicente Calderon i bestiach z boiska.

Dawno nie rozmawiał pan z dziennikarzami.
Unikam mediów. Dziennikarze do mnie dzwonią i zazwyczaj chcą, żebym komentował sytuację w Ruchu Chorzów. A ja nie mam na to specjalnej ochoty. Już trochę czasu minęło od mojego odejścia z klubu i często jest mi niezręcznie udzielać komentarzy na jego temat. Pojawiały się też propozycje wnikliwej oceny spotkań ligowych Ruchu, jednak póki co odmówiłem. Życie idzie do przodu, za dziennikarzami nie tęsknię. Skupiam się na moich obecnych zadaniach.

Patrząc na Marcina Malinowskiego czy Łukasza Surmę pojawia się pytanie czy nie można było trochę więcej pograć?
Zgadza się, jednak do tego konieczne były sprzyjające okoliczności.

Co się stało?
Najprościej mówiąc ówczesny trener, a obecny jeszcze selekcjoner (rozmawialiśmy przed jego zwolnieniem - dop. red), Waldemar Fornalik nie widział mnie już w drużynie. Mimo, że nie miałem problemów z wytrzymałością i siłą. Jeśli dobrze prowadzi się swój organizm, to można grać w tym wieku jak np. Marcin Malinowski w Ruchu. Cieszę się, że moi koledzy z klubu w tym wieku mogą dobrze prezentować się na boisku. Dawniej, gdy zawodnik miał 30 lat na karku, uznawano, że już nie powinien w stroju piłkarskim ganiać po murawie. Teraz to się nieco zmieniło. I bardzo dobrze!

Czuł się pan słabszy od innych?
Kiedy czułem, że inni byli ode mnie lepsi, dawałem z siebie jeszcze więcej na treningach, żeby im dorównać. Gdybym miał poczucie, że nie jestem już w stanie, to uznałbym, że nie ma sensu dalej się w to bawić. Charakter mi nie pozwalał, żeby gdzieś być i odcinać kupony. Nie było takiej opcji!

Może zabrzmi to nieskromnie ale w sezonie wicemistrzowskim, w badaniach wydolnościowych, byłem w pierwszej piątce w drużynie. Nie czułem się słabszy od reszty zespołu. Gdybym teraz jeszcze solidnie potrenował, to pewnie dałbym sobie radę w drugiej lidze.

Czuje się pan spełniony jako piłkarz?
Nie do końca (stanowczym głosem). Może gdyby w tym ostatnim sezonie udało się zdobyć mistrzostwo, to mógłbym tak powiedzieć. Niewiele zabrakło, bo raptem dwóch punktów. Gdybym dla przykładu w meczu z Górnikiem Zabrze uderzył piłkę dokładniej i zdobył gola, to wówczas mogłoby nie być remisu, a rywale w walce o tytuł zostali by w tyle. Nie mniej jednak określałem się zawsze jako zawodnik, a nie piłkarz. Uważałem, że w Polsce jest mało „piłkarzy”. Byłem takim solidnym ligowcem.

Nieraz piłkarze mówią, że to była bardziej „przygoda z piłką” niż „kariera”. Jak pan to ocenia patrząc na własną?
Kariera wiąże się z dużymi pieniędzmi. W moich klubach była super atmosfera, jednak się nie „przelewało”. Oczywiście jestem zadowolony i dumny z tego, że mogłem w nich grać, chociaż w życiu bym nie pomyślał, że rozegram 302 spotkania w Ekstraklasie i strzelę 30 bramek.

Brakowało występów w reprezentacji?
To był chyba krok na zbyt wysoki stopień. Chociaż wtedy, gdy byłem w Odrze Wodzisław i trener Ryszard Wieczorek zrobił ze mnie prawego obrońcę, to wydawało się, że było blisko do kadry. W Polsce rezygnowano z systemu 3-5-2 i przechodzono na czwórkę w defensywie. Byłem w kręgu zainteresowań selekcjonera, chociaż dopiero po fakcie usłyszałem takie opinie. Zagrałem za to kiedyś dwa spotkania w reprezentacji halowej, więc miałem już na sobie koszulkę z Orzełkiem.

Był pan świadkiem zmian w naszej piłce. Co pana najbardziej zaskoczyło, co się zmieniało?
W lidze pojawiły się większe pieniądze. Przykładem jest sprowadzenie Ljuboi. Zmieniały się stadiony, infrastruktura, również podejście piłkarzy, którzy zaczęli studiować. W 2000 roku, kiedy kończyłem licencjat, to mało kto studiował. Teraz piłkarze mają coraz szersze horyzonty. Swego czasu sporo mówiło się o Jacku Bednarzu, który miał ksywę „Mecenas”, bo skończył prawo. Wtedy było to coś niespotykanego. Teraz piłkarze studiują na różnych kierunkach i nie ma w tym nic dziwnego.

Gdyby miał pan wskazać jedno spotkanie, które zapamiętał w swojej karierze, z różnych względów, to jakie by to było?
Może być tylko jedno. Wielkie Derby Śląska na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Byłem niesamowicie szczęśliwy, że mogłem zagrać w takim spotkaniu. Na trybunach ponad 40 tysięcy widzów. Wygrana 3:2 z Górnikiem Zabrze. To było coś wspaniałego, niesamowite emocje.

Często przyjeżdża pan do Chorzowa?
Byłem tylko raz, odkąd wyjechałem do Elbląga. Skorzystałem z wolnego czasu i przy okazji komentowałem spotkanie Ruchu ze Śląskiem dla Canal+. To była krótka wizyta. Teraz mam już inne obowiązki. Nawet na Święta chyba nie pojedziemy na Śląsk, bo moja żona Kinga może zostać powołana do reprezentacji na Mundial w piłce ręcznej. Zespół może tam zabawić aż do Świąt więc myślę, że możemy spędzić je u teściów w Tczewie.

Został pan trenerem Concordii Elbląg. Jak to się stało, że prowadzi pan ten klub?
W dużym stopniu to był przypadek, bo prawda jest taka, że najpierw odezwała się do mnie Olimpia Elbląg. I to jeszcze w maju. To było jednak tylko zapytanie o chęci i posiadane uprawnienia trenerskie. Niedługo potem ten sam człowiek zadzwonił i sprawa była nieaktualna. Concordii w ogóle nie brałem pod uwagę.

I co dalej?
Potem spotkałem Szymona Wagę, męża Joanny Wagi, zawodniczki Startu Elbląg, którego znam i wspólnie próbowaliśmy znaleźć klub dla niego. Był w Concordii, ale się nie dogadali. Jednak rozmawiał z nim Jacek Winczewski w sprawie prowadzenia rezerw (Winczewski dołączył do klubu i zaczęły się zmiany, w których zwolniono dotychczasowego trenera Arkadiusza Matza - dop. red). On odmówił, ale dał p. Winczewskiemu nr telefonu do mnie. Przyjąłem ofertę i umówiliśmy się, że w ramach doświadczenia trenerskiego pomogę mu ogarnąć ten zespół. Stąd teoria, że niby miałem być trenerem już wcześniej. Nie było takiego tematu. Byłem ostatnim, który opowiadał się za zmianą trenera. Nawet namawiałem, żeby dać popracować trenerowi Matzowi dłużej.

To była po prostu koncepcja Jacka Winczewskiego, który widział pana na stanowisku trenera?
Chyba tak, jednak powtarzam, kiedy przychodziłem do zespołu rezerw, to nie było tematu pierwszej drużyny. Dopiero po jakimś czasie wykrystalizowała się propozycja objęcia funkcji pierwszego trenera.

I pan ją przyjął.
Tak, bo chcę pracować i się rozwijać jako trener! Nie chciałem jednak, aby było to takie „ostre cięcie”. A i tak niesmak pozostał. Skoro się jednak powiedziało A, to trzeba było powiedzieć B.

Powiedział pan te przysłowiowe „A” wcześniej w B klasie, potem w Górniku Wesoła. Jakie doświadczenia?
Ogromne. To była III liga. Na Śląsku jest wiele klubów i ci co nie łapią się w Chorzowie, Katowicach czy Zabrzu mają gdzie zagrać. Nawet mniej znane zespoły są piłkarsko nieźle poukładane. Dlatego wiedząc kogo mam w składzie, zgodziłem się przejąć drużynę w przerwie zimowej. Byliśmy taką małą rewelacją, aczkolwiek w tabeli nie namieszaliśmy, bo były zbyt duże różnice w stosunku do najlepszych. Po sezonie wyjechaliśmy z żoną do Elbląga, więc musieliśmy to przerwać, chociaż współpraca z tym klubem była dla mnie bardzo owocna.

To duże wyzwanie, trenować zespół w obecnej drugiej lidze. Dlatego wydaje mi się, że jest pan człowiekiem ambitnym.
Uważam się, za ambitnego człowieka i takim chcę być trenerem. To faktycznie jest spore wyzwanie. Sezon bardzo trudny, utrzymuje się tylko 8 zespołów. Nie zostałem zatrudniony, że mam bezwarunkowo utrzymać Concordię. To swoisty cud, że ten klub gra dzisiaj w drugiej lidze. Do momentu mojego przyjścia chłopcy zdobyli 11 punktów i za to należy im się szacunek, dla trenera Matza również. Spróbujemy zdobyć jak najwięcej punktów do końca obecnej rundy i zobaczymy czy będzie realna szansa się utrzymać. W przypadku niepowodzenia, nic wielkiego się nie stanie. Przynajmniej tak mnie zapewniano. Jestem jednak ostatnią osobą, która się podda. Wierzę w ten młody zespół, a dla mnie jest to możliwość promocji jako trenera. W Wesołej miałem bezpieczną sytuację. Natomiast tutaj trzeba wyrywać tyle punktów ile się da, a mimo tego i tak można się nie utrzymać.

Czyli nie przeraża pana ta druga liga?
Absolutnie. Skoro zrobiłem kurs UEFA A, to po to by prowadzić zespoły w drugiej lidze. Dla mnie ta liga to, z całym szacunkiem dla Concordii i innych zespołów drugoligowych, tylko przystanek do dalszego rozwoju. Zawodnicy powinni podchodzić do tego w ten sam sposób, ponieważ uważam, że ta II liga jest dla nich bardzo fajnym „oknem wystawowym” w drodze do lepszych klubów.

Ale składu w lidze pan nie zmienił?
Tak, słyszałem, że zagrałem składem trenera Matza, jednak nie było zbyt wielu możliwości zmian. Zawodnicy mają spore umiejętności piłkarskie, ale skład personalny jest skromny. Oglądając z trybun przegrane spotkanie z Motorem Lublin pomyślałem, że przyjąłbym ewentualną propozycję pracy z tym zespołem. Podobał mi się ich styl.

Dostał pan gotowy zespół?
Absolutnie nie. Ale skoro zgodziłem się z nim pracować, to wiem co to za zespół. Nie chcę komentować tego, co było kiedyś. Mogliśmy też wygrać ze Zniczem, jednak tylko zremisowaliśmy. W derbach z Olimpią było dobrze, choć obawiałem się tego spotkania. Wreszcie, jadąc do Legionowa byłem pełen optymizmu, a rywal sprowadził nas brutalnie na ziemię i był od nas lepszy w każdym możliwym aspekcie. Porażka 0:4 boli, ale też pokazuje kierunek i skalę pracy jaką musimy wspólnie wykonać.

To był chyba najtrudniejszy moment na debiut w poważnej piłce. Rywal to lider, derby, na dodatek boisko przypominało kałużę.
Tak, jednak ja takie rzeczy lubię. Choć szczerze mówiąc myślałem, że poprzedni trener zostanie na swoim stanowisku do derbów, bo wiadomo jak ważne było to spotkanie.

Jakim jest pan trenerem? Czy takim jak Orest Lenczyk, Leszek Ojrzyński, czy może Czesław Michniewicz?
Wszystkiego po trochu. Jednak moim wzorem jest Diego Simeone, trener Atletico Madryt. Czasami zachowuję się podobnie do niego. Na boisku był walczakiem, a teraz przy ławce dalej pomaga drużynie w niesamowity sposób. I takim trenerem chcę być, który gra razem z zespołem.

Nie ma tremy przy ławce?
Nie. Tremę miałem jak szedłem na pierwszy trening do B klasy. Nie wiedziałem jak się zachować, co im powiedzieć. Wiadomo, że do takiego zespołu trzeba było podejść nawet jak do dzieci, które dopiero poznają tajniki piłki.

Preferuje pan bardziej trening z piłką niż „bieganie po lasach”.
Podejście do treningu motorycznego bardzo się zmieniło. Ja się spotkałem z zupełnie inną szkołą, niż mój asystent Bartłomiej Florek, bo Ruch Chorzów bazował na ciężarach. Ale przecież nie mogę nagle wprowadzać treningów ze sztangami w trakcie rundy. Wypracujemy jakieś wspólne stanowisko, jeśli chodzi o ten aspekt treningu. A na razie skupiamy się na taktyce.

Mógłby pan napisać książkę, bo to modne wśród sportowców.
Ludzie mi wspominają, żebym napisał. Nie mam problemów z pisaniem. Na stronie Niebiescy.pl napisałem 2 części „Alfabetu Grzybka”. Miały być dalsze części, jednak na razie się z tego wycofałem. Gdybym się rozpisał o pewnych historiach, to zapewne byłoby ciekawie i głośno…

Ktoś wpłynął na to, że został pan trenerem?
Nie. To był własny pomysł. Potrzebowałem adrenaliny. Próbowałem w marketingu, jednak to nie to samo.

Żałuje pan, że nie wyjechał za granicę?
Nie ma tragedii. Można było tylko ewentualnie zarobić. Dość powiedzieć, że to jest mój pierwszy wyjazd poza Śląsk.

Dawniej w „Przeglądzie Sportowym”, powiedział pan „zastanawiam się kim będzie Grzybek w przyszłości?”. Czy potrafi pan teraz odpowiedzieć na to pytanie?
Jak napisałem na Twitterze, chciałbym być lepszym trenerem, niż byłem zawodnikiem. To jest mój cel. Nie jest to takie łatwe jak się wydaje. Skończenie kursu to pół biedy, a potem weryfikuje cię każdy kolejny mecz. Piłkarz to nie jest łatwy człowiek w prowadzeniu. Są niepokorne charaktery, albo kilku zawodników jest za grzecznych. To jest mieszanka wybuchowa, trzeba mieć odpowiedni autorytet. Musisz mieć też odpowiedni warsztat, którym kupisz tych ludzi.

Trener powinien być przyjacielem czy tak jak mówił Michał Probierz, musi wzbudzać wśród zawodników emocje pomiędzy strachem, a zachwytem?
Trzeba się zmieniać. Piłkarz to jest taka „przebiegła bestia”, że jak cię przeczyta, to wykorzysta. Jak da się palec, to weźmie całą rękę. Trzeba to wypośrodkować, kiedy pochwalić, a kiedy krytykować. Nie ma innej opcji. Piłkarz musi wiedzieć, że to co usłyszał od trenera, było słuszne.

Podczas spotkania ze Zniczem Pruszków miał pan stylowy krawat, dobrany elegancko do ubrania. Ma pan jakąś kolekcję?
Mam kolekcję krawatów, aczkolwiek rzadko z nich korzystam. Tak jakoś oryginalnie wyszło. Lubię się czasem dobrze ubrać. Uśmiałem się jednak sam przed sobą, że nie wystarczy ubrać krawat, żeby zdobyć trzy punkty. Nie wystarczy wyglądać jak Guardiola, żeby być dobrym trenerem.

Rozmawiał Michał Libuda / Ekstraklasa.net Śledź autora na Twitterze!


Polecamy