menu

Camp Nou, czyli minimum atmosfery, maksimum najlepszej piłki [REPORTAŻ]

27 stycznia 2016, 11:38 | Wojciech Adamczak

Miałem niedawno niewątpliwą przyjemność oglądania na żywo meczu FC Barcelona - Granada i o ile oglądanie Lionela Messiego i spółki jest przeżyciem niesamowitym, to już sama atmosfera stadionu, delikatnie mówiąc, nie rzuca na kolana.

Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
Camp Nou
fot. Wojciech Adamczak
1 / 18

Atmosfera Camp Nou przypomina tę na Księżycu – po prostu jej nie ma. Na każdy mecz przychodzi jakieś siedemdziesiąt tysięcy ludzi (średnia w zeszłym sezonie wyniosła 77 632 widzów), więc wydaje się, że tumult powinien być nieznośny dla rywala i słyszalny w całym mieście. Tak jednak się nie dzieje z jednej prostej przyczyny – znaczna część fanów to turyści, którzy są na stadionie po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni, lub ewentualnie przyjeżdżają na mecz ukochanego klubu bardziej regularnie, np. raz w roku. Jedni i drudzy kupują bilety głównie po to, żeby zobaczyć na żywo Messiego, zrobić mu zdjęcie i wrzucić na Facebooka, Snapchata, czy innego Instagrama. W Polsce nazwano by ich typowymi „januszami”, chodź patrząc na liczbę Chińczyków na stadionie w zasadzie należałoby stwierdzić, że na mecze przychodzi typowy Liu.

Oczywiście nie ma nic dziwnego w tym, że wielkie gwiazdy przyciągają kibiców na stadiony, nie można się też dziwić, że gracze pokroju Messiego, Neymara, czy Iniesty mają swoich fanów, którzy przychodzą na mecze tylko po to, aby zobaczyć swego idola i przez całe spotkanie oglądać tylko jego, a nie pasjonować się przebiegiem meczu. Trzeba tu także wziąć pod uwagę istotę ligi hiszpańskiej, w której mecze Realu i Barcelony rzadko kiedy są naprawdę emocjonujące, a najczęściej jedyną niewiadomą jest wysokość wygranej. Można zatem bez większych nerwów i obawy o wynik delektować się kunsztem najlepszej obecnie drużyny świata i przyznam szczerze, że nie uważam, aby oglądanie jak Messi wbija hat-tricka, a Blaugrana gromi rywala było mniej ciekawe niż spotkanie pełne zwrotów akcji, rozstrzygnięte golem w doliczonym czasie gry.

Mimo wszystko jednak trochę dziwnie ogląda się mecz prawie zupełnie bez dopingu. Kibice przynajmniej są szczerzy i nie zagrzewają do walki, kiedy ta walka jest zupełnie zbędna, jak na przykład przy 4:0. Wtedy faktycznie lepiej już zrobić meksykańską falę i krzyczeć „ole!” przy każdym podaniu. To, że można przyjść na stadion po prostu obejrzeć mecz, czy popatrzeć na swoich ulubionych graczy, a nie dopingować bez przerwy przez 90 minut rozumiem doskonale. Nie rozumiem natomiast, po co przychodzić na mecz i spędzić go na robieniu zdjęć i filmowaniu. Wydatnym przykładem była postawa kibiców przy hymnie klubu – w zasadzie mało kto go śpiewał, ale wszyscy dookoła nagrywali. Coś tu chyba jest nie tak.

Co do samego bardzo czarno-białego u nas podziału na „pikników” i „ultrasów” wydaje mi się, że najbardziej odpowiada mi atmosfera z Estadio Anoeta w San Sebastian. Tam praktycznie wszyscy są niejako pomiędzy tymi dwoma grupami. Obserwują uważnie mecz, po to w końcu przyszli na stadion, więc nie będą zasłaniać sobie i wszystkim wokół milionem transparentów. Reagują żywo na sytuację na boisku, to znaczy, że jeśli walka jest akurat bardziej zaciekła to i wzmaga się doping, który jest słyszalny i donośny, ale wcale nie musi trwać przez okrągłe 90 minut. Oczywiście jest bardzo potrzebna grupka najbardziej zagorzałych fanów, którzy nakręcają atmosferę. Co się dzieje, gdy ich nie ma w ogóle widzimy chociażby w Bydgoszczy.

FC Barcelona należy do głównych atrakcji miasta, które przecież ma turystom niejedno do zaoferowania i stanowi jedną z większych atrakcji. Na każdym rogu można kupić wszelakie gadżety, a główny sklep pod stadionem ma trzy piętra. Można w nim kupić dosłownie wszystko, włącznie z kępką trawy z Camp Nou za 10 euro. Zatem nie ma się co dziwić, że stadion tak jak każda inna duża atrakcja turystyczna przyciąga rzesze Chińczyków, którzy mają na celu kupienie koszulki i zrobienie zdjęcia, a sam mecz pozostaje tu sprawą drugorzędną.

Podsumowując, zdecydowanie warto wybrać się na Camp Nou i podziwiać najlepszych piłkarzy świata. Oglądanie podopiecznych Luisa Enrique porównałbym do pójścia do opery lub teatru (i nie chodzi tu wcale o „aktorzenie” Katalończyków). Stadion Barcelony nie jest twierdzą nie do zdobycia ze względu na niesamowitą atmosferę, Blaugrana przegrywa u siebie rzadko, bo generalnie porażki nie zdarzają im się często. Dlatego zamiast śpiewać cały mecz, należy spokojnie usiąść na niezbyt wygodnym krzesełku i delektować się futbolowym spektaklem.

Obserwuj autora na Twitterze: @WojtekAdamczak

Polub na Facebooku: Z pominięciem drugiej linii


Polecamy