Bij mistrza, czyli pięć bajek bez happy endu
Obecna postawa Leicester City w sezonie 2016/2017 w Premier League dobitnie pokazuje, że kopciuszek żyje długo i szczęśliwie tylko w świecie Walta Disneya. Jego piłkarskim odpowiednikom w realnym życiu jest ciężko utrzymać taki stan dłużej niż przez jedną kampanię. Przyjrzyjmy się zatem, jak wiodło się niespodziewanie koronowanym czempionom najsilniejszych europejskich lig w kolejnym sezonie, kiedy przyszło im bronić mistrzowskiego pasa. Jak niedawni nuworysze radzili sobie w sytuacji, gdy dla nikogo nie byli już zaskoczeniem, a widownia na wszystkich stadionach, niczym w starożytnym Teatrze Flawiuszów, głośno i zaciekle krzyczała do ich rywali: bij mistrza!
fot. Wikimedia Commons
FC Nantes, czyli gdy mistrz broni się przed spadkiem
Sezon 2000/2001 – 1. miejsce
Sezon 2001/2002 – 10. miejsce
Gdy pada hasło „tiki-taka” od razu na myśl przychodzi FC Barcelona Pepa Guardioli, reprezentacja Hiszpanii z lat 2008-2012 i Athletic Bilbao Marcelo Bielsy z sezonu 2011/2012. A przecież „tika-taka” była również podstawą sukcesu FC Nantes w sezonie 2000/2001, które na mecie sezonu Division 1 wyprzedziło rosnący w siłę Olympique Lyon.
„Kanarki” nie mogły się szczycić składem pełnym gwiazd tak jak wspomniany już OL, ale „tiki-taka” w wersji zaprezentowanej przez Raynalda Denoueixa przyniosła efekt w postaci zwycięstwa w rozgrywkach, wtedy zwanych jeszcze Division 1. Eric Carriere, Frederic Da Rocha, Viorel Mondovan czy Stephane Ziani poszli w ślady Christiana Karambeu, Patrice`a Loko i Claude Makelele (autorzy ostatniego mistrzowskiego teamu Nantes) i także zapisali się w annałach „Les Canaris”.
Do historii przeszły również występy „Kanarków” w kolejnych rozgrywkach, ale nie jest to już karta tak chlubna i chwalebna. 10. miejsce na koniec rozgrywek 2001/2002, a znaczna część jesieni A.D. 2001 spędzona w strefie spadkowej lub tuż nad nią. Uchodzący wiosną za prawdziwego wizjonera i cudotwórcę Denoueix, w końcówce grudnia dostał spóźniony prezent świąteczny w postaci wymówienia. Kto wie, czy gdy w kwietniu ostatecznie „Le Maison jaune” zapewnili sobie utrzymanie w lidze francuskiej, na Stade de la Beaujoire nie świętowanego tego równie mocno, jak wywalczonego rok wcześniej mistrzostwa Francji.
VfB Stuttgart, czyli zabierzcie im ten tytuł
Sezon 2006/2007 – mistrzostwo Niemiec
Sezon 2007/2008 – 6. miejsce
Dziś, gdy Bayern Monachium totalnie zmonopolizował rozgrywki Bundesligi, wydaje się to nie do pomyślenia, ale tak rzeczywiście było – w sezonie 2006/2007 „Bawarczycy” zajęli dopiero 4. miejsce i w ogóle nie zakwalifikowali się do rozgrywek Ligi Mistrzów! W mysich harcach reszty stawki, pod nieobecność bawarskiego kota, największy prym wiódł VfB Stuttgart, który na finiszu wyprzedził Schalke 04 Gelsenkirche, które tradycyjnie już przy samej mecie ligi niemieckiej dopadł syndrom lęku przed sukcesem.
W kolejnych rozgrywkach, FCB wzmocnieni Miroslavem Klose, Franckiem Riberym czy Luką Tonim nie dali żadnych szans rywalom i z przytupem powrócili na mistrzowski tron, mając 10 punktów przewagi na drugim Werderem Brema. A jak radził sobie ustępujący czempion? Tabela na koniec kampanii 07/08 może być nieco myląca. Niby „Die Schwaben” zajęli 6. miejsce, ale do mistrzów z Bawarii stracili aż 24 punkty. Do tego ponieśli aż 14 porażek (tylko pięć ekip przegrywało w omawianych rozgrywkach więcej razy) i stracili 57 bramek (żaden z golkiperów spadkowiczów tyle razy nie musiał schylać się po piłkę do siatki). Do tego doszła kompromitująca postawa „Szwabów” w Lidze Mistrzów (zaledwie jedno zwycięstwo i aż pięć porażek).
- Moi piłkarze wyraźnie zapomnieli o tym, że sezon mistrzowski już się skończył – tak komentował postawę swoich podopiecznych po kolejnych wpadkach, Armin Veh. Faktycznie, tacy gracze jak Cacacu, Mario Gomez czy Robert Hilbert chyba zbyt szybko uwierzyli w swoją wielkość. Z kolei sprowadzeni latem na Gotlieb-Daimler Stadion Yldiray Basturk, Ewerthon, Daniel Ljuboja, Cyprian Marica i Raphael Schafer, niespecjalnie podnieśli poziom drużyny VfB.
Dziennikarze „Bild am Sonntag” nie bawili się w dyplomacje i tak, jeszcze jesienią, komentowali „popisy” graczy Veha. „VfB Stuttgart kompromituje tytuł mistrza Niemiec. Tytuł trzeba im go jak najszybciej odebrać albo unieważnić”.
VfL Wolfsburg, czyli bez Magatha ani rusz
Sezon 2008/2009 – 1. miejsce
Sezon 2009/2010 – 8. miejsce
Dwa lata po wielkim sukcesie „Die Schwaben”, swoje wielkie dni miały również Wilki z Wolfsburga. Okazało się, że bardziej niż wielkie pieniądze jakie na zespół z Dolnej Saksonii łożył hojny sponsor – koncern motoryzacyjny Volksvagen, potrzebny był ktoś, kto bez oporów oddzieli ziarna od plew, nawet jeśli w tej drugiej grupie byli uznani i lubiani przy In den Allerviesen piłkarze. Kimś takim okazał się Felix Magath („Krwawy Felix” był w Wolfsburgu trenerem, menedżerem oraz dyrektorem sportowym), który nie bał się odważniej i zdecydowanie postawić na tak mało znanych graczy jak Diego Benaglio, Edin Dżeko, Grafite, Josue czy Ricardo Rodriguez. Nie miał również sentymentów, by takim piłkarzom jak Simon Jentzsch, Mike Hanke, Kevin Hofland czy Diego Klimowicz powiedzieć głośno „auf wiedersehn”.
Kadrowa rewolucja przeprowadzona w 2007 r., przyniosła efekt w kampanii 2008/2009, kiedy VfL w wielkim stylu zdobył historyczne mistrzostwo RFN. Skutecznością błysnął brazylijsko-bośniacki duet Grafite-Dżeko (pierwszy zdobył 28 bramek, drugi 26 – to dziś rekord Bundesligi, jeśli chodzi o parę atakujących). Największy udział w ich golach miał inny przybysz z Bośni i Hercegowiny – Zvjezdan Misimović, który z kolei zaliczył aż 20 asyst. Po sezonie Magath jednak przeniósł się do Schalke 04 Gelsenkirchen, a jego następcą został wspomniany już wcześniej w innym miejscu Veh. Urodzony w Augsburgu szkoleniowiec po raz kolejny udowodnił, że jest idealnym opiekunem dla graczy głodnych sukcesu, ale już niekoniecznie dla zawodników, którzy są przesyceni osiągnięciami.
Niesprawiedliwością byłoby jednak winić za brak sukcesu w kolejnym sezonie tylko Veha. Najedzone „Wilki” w sezonie 2009/2010 nie były już tak drapieżne i niebezpieczne. Niepohamowany głód dalszych sukcesów miał w zasadzie tylko Dżeko, który został królem strzelców, a parę miesięcy potem przeniósł się do Manchester City.
Montpellier HSC, czyli sprzątnięte marzenia o powtórce
Sezon 2011/2012 – 1. miejsce
Sezon 2012/2013 – 9. miejsce
W sezonie 2011/2012 faworytów do wygranej w Ligue 1 było aż nadto. PSG już w katarskich rękach, choć jeszcze bez Zlatana Ibrahimovicia (ale za to w składzie z m.in. Javierem Pastore i błyszczącym skutecznością Nene), urzędujący mistrz OSC Lille z Edenem Hazardem czy Olympique Marsylia z Leroic Remy, koniecznie chcący odzyskać utracone sezon wcześniej berło i koronę. A tymczasem wszystkim na nosie zagrało Montpellier, które z zaledwie trzynastym budżetem w lidze francuskiej, sięgnęło po sensacyjne mistrzostwo Francji.
„Imperium śmieciarza”, „Tytuł na własnych śmieciach”, „Schludni śmieciarze” - takie nagłówki atakowały z czołówek gazet na Starym Kontynencie, w nawiązaniu do tego, że właściciel „La Paillade”, Louis Nicollin od lat zarządzą firmą utylizacyjną. Za porządki wzięli się również w kolejnym sezonie L1 upokorzeni faworyci, którzy posprzątali bałagan w swoich klubach i nie dali już w nowych rozgrywkach szaleć kopciuszkowi na swoim podwórku. Różnica między nowym (PSG), a starym mistrzem (Montpellier) na koniec kampanii 2012/2013 wynosiła aż osiem pozycji i 31 punktów.
Trudno jednak było marzyć o powtórce sukcesu sprzed roku, gdy latem straciło się najlepszego snajpera (Olivier Giroud przeniósł się do Arsenalu), a w zamian nie ściągnęło się innego, równie utalentowanego i skutecznego atakującego. Zawiedli również gracze, którzy pozostali na Stade de la Mosson. Oczekiwanych postępów w grze nie poczynili chociażby Younes Belhanda czy Benjamin Stambouli.
Leicester City, czyli E.T. nie wyląduje w Londynie
Sezon 2015/2016 – 1. miejsce
Sezon 2016/2017 – 15. miejsce (po 17. kolejkach)
- Prędzej E.T. wyląduje na Picadilly Circus niż to zrobimy – powiedział menedżer Leicester City, Claudio Ranieri, gdy przed rozpoczęciem sezonu zapytano go, czy jego zespół obroni tytuł mistrza Anglii. Na Wyspach, a zwłaszcza w hrabstwie Leicestershire zawrzało. Czyżby Włoch jeszcze przed pierwszym gongiem 38 rundowej walki o mistrzostwo Premier League rzucił na ring biały ręcznik, a podopiecznym kazał schować rękawice głęboko do torby? Sam Ranieri motywy swojej wypowiedzi argumentował tak: - To nie tylko kwestia oceny potencjału zespołu, ale i realiów ligi. Wszystkie zespoły dookoła się wzmocniły. Manchester United, City i Chelsea są krok przed nami. Nie mogą sobie pozwolić, by nie grać o mistrzostwo drugi rok z rzędu.
Z jednej strony, włoski menedżer miał rację. Upokorzona śmietanka angielskiej piłki (Arsenal, Chelsea, Liverpool, MC, MU, Tottenham) latem wydawała pieniądze bez opamiętania, byle tylko znów nie przegrać mistrzowskiego tytułu z kompletnym nuworyszem. Wspomniana wyżej szóstka na wzmocnienia wydała w sumie aż 812,2 mln funtów. Ale trudno powiedzieć, by na King Power Stadium działacze przespali letnie okno transferowe. Z czołowych architektów sensacyjnego mistrzostwa ubył tylko N`Golo Kante. Na Filbert Way udało się z kolei zatrzymać Ryhiada Mahreza i Jamie Vardy`ego. Na wzmocnienia również nie szczędzono grosza, bo prawie 50 mln funtów wydanych na nowych zawodników (chociażby Islama Slimianiego ze Sportingu czy Ahmeda Musę z CSKA Moskwa) trudno uznać za małe zakupy. W tym sezonie jednak „Lisy” wyraźnie odstają od reszty stawki. Zaledwie trzynaście punktów na koncie po 14. kolejkach i dopiero 15. miejsce w tabeli BPL sprawia, że przy tempie, które od początku rozgrywek narzucili żądni zemsty faworycie, powoduje, że nawet o pozycję dającą prawo gry w Lidze Europy może być nowym kolegom Bartosza Kapustki bardzo ciężko.
Wygląda na to, że gospodarz kurzej farmy o nazwie Premier League już wyczuł, jakie metody na polowania mają „Lisy” z King Power Stadium. Tylu ofiar, ile miał w poprzednim sezonie, w tych raczej już nie będzie. Tylko Ranieri póki co zachowuje spokój. Do 40 punktów, niezbędnych jego zdaniem do zapewnienia sobie utrzymania w bieżących rozgrywkach BPL, jego graczom brakuje tylko 13 „oczek”. Z kolei wszyscy fani bohatera kultowego filmu Stevena Spielberga muszą chyba pogodzić się z faktem, że sympatyczny kosmita nie wyląduje w tym sezonie w stolicy Zjednoczonego Królestwa Brytyjskiego. No chyba, że akurat bajka z udziałem Vardy`ego i spółki naprawdę się nie skończy.