Bartosz Jurkowski: O "Fryzjerze" nie mogę powiedzieć złego słowa
Bartosz Jurkowski miał bogatą karierę. Grał w wielu klubach ekstraklasy i pracował z różnymi ludźmi. Co ciekawe niemal w każdym kolejnym klubie był naocznym świadkiem jakiejś afery. Jak sam tłumaczy, jego kariera była strasznie pokręcona, ale to tylko i wyłącznie jego wina.
fot. Grzegorz Ignatowski
Białystok swego czasu był prawdziwą kuźnią talentów. Jak to się stało, że z miasta, w którym ekstraklasa pojawiła się tylko epizodycznie w wielki świat wyjechali Tomasz Frankowski, Marek Citko, Jacek Chańko, Mariusz Piekarski czy właśnie Bartosz Jurkowski. Przecież trenerzy nie znajdywali was podczas zbierania grzybów w lesie?
Kiedyś była taka tendencja, że często rozgrywano turnieje szkolne. Właśnie z dzięki takim turniejom większość z nas znalazła się w Jagiellonii. Pamiętam na przykład, że Marek Citko był wcześniej piłkarzem Włókniarza Białystok a oni mocno nadużyli zaufania pana Karalusa i ten samoistnie przeszedł do nas. Jak się okazało to był dobry krok! Potem nabór tego naszego rocznika zrobił pan Mojsiuszko, z którym to przez dwa lata pracowaliśmy jako dzieci od dziewiątego roku życia. Następnie z racji tego, że przenosiliśmy się do pierwszego zespołu, zostaliśmy przekazani panu Karalusowi i on prowadził nas do końca naszej kariery nazwijmy to białostockiej. Później każdy rozjechał się w swoją stronę.
Czyli można powiedzieć, że to Ryszard Karalus szlifował wasze talenty?
Tak się rzeczywiście mówi, lecz ja mam troszeczkę inne zdanie na temat tego szlifowania. Nie mówił bym o nim w samych superlatywach, ale finał był taki, że wielu piłkarzy trafiło do reprezentacji czy rozegrało bardzo dużo meczów na poziomie ekstraklasy, więc trzeba to uznać za sukces Pana Karalusa.
Komu więcej pan zawdzięcza panu Karalusowi, czy panu Mojsiuszko?
Mirosław Mojsiuszko mnie wydobył z tych szkół podstawowych, a to było chyba najważniejsze. Pan Karalus, jak to już powiedzieliśmy wcześniej, szlifował mój talent. Ja tego talentu nie miałem za dużo. Jestem świadomy, że tylko swoją zawziętością, pracą i zaangażowaniem osiągnąłem to i doszedłem do czego doszedłem. Natomiast pan Mojsiuszko miał jeszcze jakiś wpływ na to co się działo wokół mojej osoby bo to on pracował ze mną kiedy był trenerem pierwszej drużyny Jagiellonii.
Kiedy przyszła ekstraklasa w sezonie 92/93 ta młodzież nie była jednak w stanie utrzymać ekstraklasy dla Białegostoku, dlaczego tak się stało?
To była dla nas nauczka, chociaż nie ukrywam że w przypadku pana Karalusa to on starał się tonować zapędy dziennikarzy i ówczesnych działaczy Jagiellonii. Chodziło o to, żeby ci ludzie mieli pogląd na to, że to nie tu i teraz mamy wygrywać. Oczywiście media, opinia publiczna i kibice byli innego zdania i to ma się im co dziwić, natomiast tak jak pokazało życie, z punktu widzenia szkoleniowego chłopaków był to ogromny krok na przód, chociaż wyniki kompletnie na to nie wskazywały. Dzięki temu doświadczeniu, które wtedy zebraliśmy potem było nam łatwiej. Tylko szkoda że już w innych klubach.
Była wtedy szansa żeby zbudować silną Jagiellonie na trzonie tych zawodników?
Szansa była ogromna, tylko wtedy ludzie nie mieli cierpliwości, nie byli zainteresowani tym, żeby budować drużynę na miarę ekstraklasy, takiej która by była w Białymstoku przez lata. Szkoda, bo już wtedy my jako młodzi ludzie, którzy zdobyli mistrzostwo Polski spotkaliśmy się z prezesem i pamiętam jak dziś, kiedy rozmawialiśmy, żeby on trzymał zawodników z pierwszego składu i tych, którzy dopiero się do tego składu dopasowują. Ale niestety pamiętam też znamienne zdanie ówczesnego prezesa: – Jak są silni psychicznie, to wytrzymają i będą się starali. Niestety nie wytrzymali i jeden skończył w więzieniu drugi podobnie.
A czy w tych czasach interesowali się wami jakieś kluby zagraniczne, przyjeżdżali menedżerowie?
Tak. Przyjeżdżali przede wszystkim menedżerowie z Niemiec. Kiedyś była taka historia, której bohaterem był Willie Renke. Ten menedżer zaczął werbować młodych piłkarzy na Młodzieżowych Mistrzostwach Europy, obiecywał im bóg wie co i zawsze na obietnicach się kończyło. Takie rzeczy się zdarzały już wtedy i to było dosyć częste tym bardziej, że zaczęliśmy grać w reprezentacjach młodzieżowych i dzięki temu nie byliśmy anonimowi. Na szczęście ja z tym Panem nie miałem już później praktycznie do czynienia, z czego się bardzo cieszyłem.
Wróćmy do samej Jagiellonii. Pamięta pan boiskowe przygody z Tomaszem Frankowskim i z Markiem Citko?
Pamiętam swego czasu jak Tomek Frankowski grając w lidze makroregionalnej międzywojewódzkiej strzelał tyle bramek, że nikt nie chciał w to uwierzyć. Mówiono o nim, że najgrubszą nogę to ma w kolanie, a później się okazało że na te 120 bramek jakie strzeliliśmy, Tomek strzelał jakieś 80. Z kolei Marek Citko miał fantastyczny drybling, a także przyjęcie i panowanie nad piłką. Jednak Tomek Frankowski miał nosa do tego, żeby strzelać bramki, piłka go szukała, a on miał jakiś taki tajnik wrodzony i kiedy dorósł, efekt był piorunujący.
Znalazłem bardzo ciekawą anegdotę związaną z przemytem ze Związku Radzieckiego z obecnych terenów Litwy. Po jednym z zagranicznych zgrupowań jeden z zawodników przywiózł z tego kraju motor, który jakimś cudem udało mu się przewieźć autobusem klubowym.
Te wyjazdy wschodnie dla nas jako dzieciaków były bardzo fajne, dlatego że kontakt z kimś z zagranicy to był dla nas jakiś kosmos. Jak sięgam pamięcią to rzeczywiście było coś takiego, może motor to za dużo powiedziane, ale to było coś w rozmiarach skutera, motorynki.
Przejdźmy dalej. W pańskim CV widnieje Stomil Olsztyn skąd decyzja o przeniesienie się na Warmię i Mazury?
To była potrzeba chwili. Byłem zdruzgotany tym, że po spadku z ekstraklasy w Białymstoku nie układało się najlepiej. Na nic nie było pieniędzy, nawet na basen. Pieniądze przepadły i chyba na bazie tej frustracji skontaktował się ze mną świętej pamięci już trener pan Józef Łobocki, który powiedział, że jeżeli jestem chętny, to on widziałby mnie w Olsztynie. Tę drużynę prowadził wtedy Bogusław Kaczmarek. Odpowiedziałem bez chwili zastanowienia. Mając 19 lat nawet nie pytałem rodziców ani swojej narzeczonej, po prostu powiedziałem – jadę!
Stomil też miał w tamtym czasie solidną ekipę i grał radosny futbol. Wtedy w Olsztynie był historyczny awans do ekstraklasy.
To był bardzo przyjemny okres w mojej karierze. Z wielu względów, miedzy innymi dlatego że ludzie, media, opinia publiczna, wszyscy byli potężnie napompowani, że jest ta ekstraklasa. Pobyt w niej był bardzo ciężki. Jednak ja grałem niewiele, choć wiedziałem, że sprowadzono mnie z myślą ogrywania się przy takim zawodniku jak Bogusław Oblewski. Z perspektywy czasu rozumiem trenerów dlaczego tak postąpili. To nie był czas i miejsce, żeby testować młodych i dawać im szansę ogrania się.
Później grupka piłkarzy przeniosła się ze Stomilu do Iławy, jak to się stało skąd taka decyzja?
To była taka polityczna gra. My byliśmy tylko chorągiewką, która pofrunie tam, gdzie wiatr ją poniesie. Byliśmy zawodnikami prywatnego sponsora, wtedy można było tak sobie dysponować kartami zawodniczymi, i ten sponsor dysponował nimi jak mu się podobało. W pewnym momencie, kiedy się nie dogadał z kimś na górze, trzasnął ręką i powiedział że robimy ekstraklasę w Iławie. Nie ukrywam, że było to dla mnie trochę ujmujące, tym bardziej, że przecież uciekłem wcześniej z II-ligowej Jagiellonii, wróciłem z powrotem na zaplecze. Pomysł był dla mnie co najmniej dziwny, ale nie miałem tutaj za dużo do powiedzenia. Zrobiłem krok wstecz, ale jak się później okazało to był ruch, dzięki któremu zrobiłem dwa kroki do przodu.
Zszedł pan z powrotem na niższy szczebel, ale po pierwszej rundzie Jeziorak ma pierwsze miejsce, czyli znów jest szansa, by Bartosz Jurkowski wywalczył awans do ekstraklasy i… właśnie, co się tam wydarzyło?
Miasteczko było małe, chociaż turystycznie przepiękne. Latem pełno ludzi, a zimą czarna dziura. Było to dla mnie trochę ujmujące, chociaż ja w swoim życiu nie należałem nigdy do ludzi zabawowych, nie chodziłem po dyskotekach i tego typy miejscach, miałem inne priorytety w życiu, pomimo że byłem młody. Iława w pierwszej rundzie grała rewelacyjnie. Zajmowaliśmy pierwsze miejsce po ostatnim meczu z Wisłą Kraków, który zresztą wygraliśmy. Na ten mecz przyszło siedem tysięcy widzów, chyba do dzisiaj takiej frekwencji nie było na tym stadionie. Kiedy Canal+ transmitował to spotkanie były same ochy i achy, ale gdzieś tam daleko była jeszcze kwestia finansowa. W Jezioraku nie było kokosów, tyle że my byliśmy zabezpieczeni. Potem, jak to zwykle bywa, woda sodowa uderzyła do głów, ale nie piłkarzom a ludziom z zarządu którzy nie byli w stanie tego pociągnąć dalej. I potem zaczęły się niesnaski na linii zawodnicy - zarząd, zarząd – zawodnicy.
Padły nawet mocne oskarżenia, Daniel Dyluś i Cezary Baca byli podejrzewani o korupcję przez klub.
Była taka plotka. Boże, co tam się nie wydarzało w szatni. Temat był bardzo niesmaczny, tym bardziej że to wszystko się rodziło w bardzo fajnym klimacie. Szkoda, że ktoś zaczął mącić, bo skoro nikogo nie złapano za rękę to było to tylko mącenie. Wiadomo, że to psuje momentalnie atmosferę.
Idąc dalej tropem Pana kariery przenosimy się do Wronek, a skoro jesteśmy przy Amice to nie możemy pominąć postaci słynnego „Fryzjera”.
Będę mówił o nim Pan Ryszard, bo nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Ja wiem, rozumiem wszystko, umiem czytać i czytałem ile to on miał przekrętów, że kierował całym tym półświatkiem i tak dalej. To on zaproponował mi transfer, z nim rozmawiałem o kwestiach finansowych, nigdy nie słyszałem od niego złego słowa, które by mnie uraziło. Powiem więcej, ten człowiek nigdy nie zaproponował mi czegoś, z czego ja nie był bym dumny.
To ciekawe, wielu piłkarzy chwali Ryszarda Forbricha…
To jest kwestia tego typu, że on z piłkarzami o pewnych rzeczach nie rozmawiał. Pewnie uważał, że to nie było mu potrzebne. Jego target był gdzie indziej.
Zdarzyło się, że wiedział Pan, albo podejrzewał, że występuje w ustawionym meczu?
Domniemując pewne rzeczy, trzeba mieć pewne przeświadczenie, że coś jest na rzeczy. Ja pamiętam taką sytuację, kiedy pewien sędzia wchodził na stadion pełen ludzi, Pan Forbrich stał ze swoim pierścieniem, on miał taki słynny złoty sygnet, a sędzia przechodząc całował ten sygnet. To się rzucało w oczy. Pamiętam jak Pan Forbrich sam krzyczał do sędziego, do Amiki przyjechałeś, z lodówką chcesz wyjechać? Jeżeli na bazie tego mam dociekać, że mecz był ustawiony to może rzeczywiście wszystkie mecze były skręcone. Jeśli chodzi o zawodników, nigdy nie podejrzewałem nikogo z chłopaków, że ktoś mógł odpuścić jakiś mecz.
Jaki jest, albo był Ryszard Forbrich prywatnie?
Ten człowiek miał taki sposób bycia, że mnie po prostu rozwalał. Jechałem z nim samochodem, pędziliśmy 140 kilometrów na godzinę a on naglę stanął, wystawił głowę przez szyberdach i tak jechał. Taki typ człowieka.
A dlaczego w Amice grał Pan tak krótko?
Straciłem cierpliwość. Ja w ogóle byłem niecierpliwym człowiekiem i to była moja wada. Ze mną walczono, nie tłumaczono, nie sugerowano, nie proponowano alternatyw tylko walczono. Jako człowiek krnąbrny, który chce być cały czas na topie, nie radziłem sobie z tym i dlatego się ubierałem w skorupę i zmieniałem szybko to co mi się nie podobało.
Potem znów Stomil, co Pana skłoniło do powrotu?
Spotkaliśmy się kiedyś z Panem Broniszewskim i on powiedział, że jest temat Stomilu i jeśli to wypali to widzi mnie u siebie. Pomyślałem sobie, że to jest ten punkt zwrotny, mimo, że finansowo nie było tak różowo jak we Wronkach. Powiedziałem sobie dosyć, postawiłem na piłkę i dlatego wróciłem.
I znów podobna sytuacja, Olsztyn mógł stać się ważnym miejscem na piłkarskiej mapie Polski, kibice wręcz pożądali ligowej rywalizacji, dlaczego więc ta misja się nie powiodła? Czyżby pamiętny Halex zrobił więcej złego niż dobrego?
Olsztyn stał się silnym ośrodkiem po tym jak wszedł Halex. Potem chyba znów zadziałała polityka. Coś słyszeliśmy o sprzedaży węgla i umowach z Urzędem Miasta. Zaczęły się zgrzyty i odbiło się to na drużynie. Nie ma w życiu filantropów, więc w pewnym momencie Pan Niemyjski i Pan Wieczorek powiedzieli sobie basta.
Sami piłkarze musieli czasem walczyć o pieniądze, co pokazuje sprawa transferu Zbigniewa Małkowskiego. Pan był bardzo blisko całej sytuacji, może Pan przybliżyć kulisy?
Byłem w jednym z samochodów, który pojechał do Warszawy po trenera Kaczmarka. Mówiło się, że Zbyszek został sprzedany i będzie przelew, potem że przelewu nie będzie bo Urząd Skarbowy i tak dalej, później że pieniądze niby się pojawiły, potem że ich nie było. Mnóstwo było tych opowieści. W końcu wzięliśmy trenera Kaczmarka do jednego auta, w drugim byliśmy my a w trzecim pan dyrektor ze swoimi gorylami. To był wyścig z czasem i nie tylko.
Brzmi to jak filmowa scena pościgu samochodowego kręcona w San Francisco…
Dokładnie! To było takie San Francisco w Warszawie. Byliśmy pod telefonami i ciągle pytaliśmy, gdzie kto jest. Jechaliśmy okrężną drogą z Warszawy przez Szczytno do Olsztyna właśnie po to, żeby ewentualnie uciekać. Wtedy towarzyszył temu ogromny stres, dziś możemy traktować to w formie gagu. Pamiętam, że jedna z gazet opisała całą sytuację na ostatniej stronie. Maska bandytka, oczy z logo Stomilu Olsztyn i wielki tytuł: Jak piłkarze przechwycili trenera z pieniędzmi – coś takiego.
Los rzucał Pana w różne zakątki Polski. Po dwuletnim okresie spędzonym w stolicy Warmii i Mazur rzucił Pana do Płocka. Dlaczego właśnie Orlen – bo tak wówczas nazywał się ten klub?
Zadziałały pieniądze. Negocjowałem wtedy kontrakt z Wisłą Kraków i było bardzo blisko porozumienia, ale ówczesny prezes klubu, Pan Bogdan Basałaj, w pewnym momencie się nie ugiął. Chciał mnie trener Łazarek, który dzwonił do mnie i mówił, że chce zaczynać budowę obrony ode mnie. Pamiętam słynne słowa Kaczmarka, który na odprawie przed jednym z meczów powiedział przy wszystkich chłopakach: – Lepiej żyć dwunastu niż umrzeć w trzynastu. On strasznie zabiegał o to, żebym ja poszedł do tej Wisły, bo wtedy w Stomilu byłyby pieniądze i jakoś by się to wszystko utrzymało. W Płocku najważniejsza była kwestia finansowa, ale też powstawało coś fajnego. Razem ze mną przychodzili Mietek Agafon, Marek Saganowski, Robert Wilk, Jacek Dąbrowski, nowy stadion, światła – bo to nie była wtedy codzienność, kibice, ale ostatecznie okazało się, że była to jedna wielka plama.
No i znów spotkał Pan na swojej drodze ciekawą postać – Krzysztof Dmoszyński…
Można opowiadać o nim legendy. Aktor, prezes, kierownik, dyrektor, mnóstwo funkcji pełnił ten człowiek. On był gorszy niż kobieta, nie wiadomo było kiedy ma mieć okres, a kiedy jest po okresie, był wiecznie rozchwiany i nie wiedzieliśmy czy pozytywnie czy negatywnie. Kiedy wygrywaliśmy mecze potrafił nas zjechać, a kiedy przegrywaliśmy potrafił nas pochwalić po czym dał nam karę finansową.
Dlaczego zamknął Pan płocki rozdział po dwóch latach?
Przez rok sądziłem się z klubem, a może raczej z Panem Wdowczykiem i Strejlauem, którzy niesłusznie odsunęli mnie od zespołu. Tutaj wchodzi temat PZPN-u, ale to długa historia. Związek tworzył przepisy, do których sam się nie stosował a jeszcze na koniec tworzyli coś co nie miało żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Zarzekałem się, że nie zostanę w Płocku, ale na koniec przyszedł Pan Dmoszyński z Panem Broniszewski i tak mnie przekabacili, ze przedłużyłem kontrakt o rok.
Wówczas w Płocku inwestowano sporo pieniędzy na futbol, jednak wyników nie było, jak to możliwe?
Orlen, Petro, Petrochemia, Wisła, ludzie tego nie chwycili, bo wiedzieli, że tu się przewalają takie pieniądze, że czuło się niesmak. Szkoda, bo można było tam stworzyć mocny klub. Zabrakło myślenia przyszłościowego, budowało się na tu i teraz, a tak się nie buduje profesjonalnego klubu. W Płocku zabrakło właściwych ludzi. Wszystko tam się kręciło na zasadzie koleżeństwa. Owszem, można mieć kolegę na jakimś stanowisku, ale ten kolega powinien być fachowcem, od którego się wymaga.
Łęczna. Górnik był wtedy taką ciekawą ekipą, która po wejściu do ekstraklasy robiła pod wodzą Kaczmarka furorę. Zapytaj jak udało się ściągnąć takich dobrych piłkarzy do prowincjonalnego klubu.
Nazywano nas antykwariat. Wszystko przez trenera Kaczmarka, który pytany o wiek piłkarzy odpowiedział: - Co wy mi tu mówicie, myślicie, ze to antykwariat? Ale rzeczywiście tak było, ja, Andrzej Kubica, Tomek Sokołowski, Grzesiek Wędzyński, czyli piłkarze 30 +. Ludzie myśleli, że przychodzimy tu dla kasy, ale ta nie była duża. Była oczywiście Bogdanka, ale był też prezes Krasowski, który bardzo skrupulatnie wydawał pieniądze i patrzył wszystkim na ręce. Na temat transferu rozmawiałem z nim pięć minut, obaj wiedzieliśmy czego chcemy i szybko doszliśmy do porozumienia.
Trener Kaczmarek przeplata się przez Pańską karierę, to kolejna charakterystyczna postać.
Do dziś się z nim widuję. Często jeżdżę z dziećmi po Polsce i zdarza się, że się spotykamy, rozmowa zawsze jest serdeczna i śmieszna. On jest uczniem szkoły Pana Łazarka, a wiemy jak on potrafi się wysławiać, więc z „Bobo” zawsze było śmiesznie.
Przeplata się też temat korupcji. Co ciekawe Górnik Łęczna chciał kupić mecz z… Wisłą Płock.
Słyszałem o tym, jednak nas - zawodników od takich rzeczy izolowano. Sam prezes powiedział, że jeżeli kiedykolwiek usłyszy o jakiejś korupcji, to temat będzie krótki acz treściwy – skalpel i do widzenia. Nie ukrywam, że była jakaś rozmowa na ten temat, ale szybko się rozmyła, bo zwyczajnie się baliśmy. Wiedziałem o tym, ze kwestia korupcji to łamanie prawa, a dalej wiadomo – sądy, nie sądy.
Fryzjer, Wisła Płock, Górnik Łęczna, wcześniej afery w Stomilu, historia Jezioraka, jakaś ta Pana kariera pokręcona…
To, że miałem taką pokręconą karierę było wyłącznie moją winą, mojej zawziętości, krnąbrności i braku zaufania do ludzi. Ale nic się nie dzieje bez przypadku. Teraz uczę dzieci i staram się wpoić im zaufanie do trenera. Oni muszą wiedzieć, że trener jest dla nich, że nawet jeśli jest dla nich zły, to robi to w jakimś celu. Całe życie mówiłem sobie, ze nie będę trenerem. Myślałem, że się nie nadaję, bo wydawało mi się, że nie wytrzymałbym, gdybym miał takiego piłkarza jakim byłem ja. A już na pewno nie będę trenerem dzieci, bo je skrzywdzę, a już na sto procent nie będę nauczycielem w-fu. I co się okazuje? Jestem trenerem, szkolę dzieci i mam klasę sportową w szkole podstawowej. Mówię o piłce nożnej na bazie swojego doświadczenia. Miałem pokręconą karierę i czuje się niespełniony i może dlatego chce przekazać całą swoją wiedzę dzieciom. Jeżeli kiedykolwiek któryś z moich podopiecznych zagra w reprezentacji będę spełniony.
Z Bartoszem Jurkowskim rozmawiali Grzegorz Ignatowski i Cezary Kapłon