Atletico wygrało z Realem na Bernabeu! Druga z rzędu ligowa porażka "Królewskich"
Derby Madrytu nie zawiodły. Po meczu przepełnionym walką Atletico zwyciężyło na Santiago Bernabeu z Realem Madryt 2:1. W ten sposób Rojiblancos po raz kolejny zrewanżowali się za porażkę w finale Ligi Mistrzów z zeszłego sezonu.
W 2014 roku Real i Atletico wyniosły derby Madrytu na zupełnie inny poziom. Najpierw oglądaliśmy dramatyczne starcie w lidze hiszpańskiej, później byliśmy świadkami historycznego finału Ligi Mistrzów, a następnie oglądaliśmy ciekawe pojedynki o Superpuchar Hiszpanii. Było więc oczywiste, że ten pojedynek również przyniesie końską dawkę emocji.
I dostaliśmy je bardzo szybko. W pierwszych dziesięciu minutach można było zauważyć, że zawodnicy nie zamierzają oszczędzać się wzajemnie a zachowania takie jak atak kolanem na biodro Modricia roznieciły emocje w sercach kibiców obu drużyn. Nie trzeba też było długo czekać by iskra emocji przerodziła się w euforię. Płomień rozpalił się w sercach kibiców Atletico, a stało się tak za sprawą Tiago Mendesa, który po dośrodkowaniu z rzutu rożnego strzałem głową wpakował piłkę do siatki.
W tym momencie zapłonęły również serca piłkarzy Realu. Od tej pory myśleli oni tylko i wyłącznie o zdobyciu bramki wyrównującej, przez co kilka razy zapomnieli o zabezpieczeniu tyłów. Atletico nie wykorzystało jednak okazji i stworzyło sobie wielu sytuacji podwyższenia wyniku. "Królewscy" byli blisko szczęścia po uderzeniu z dystansu Cristiano Ronaldo, czy po strzale z rzutu wolnego Garetha Bale'a. Los uśmiechnął się do madrytczyków w 25. minucie. Wówczas Cristiano Ronaldo wpadł z piłką w pole karne i nadział się na wyciągniętą nogę Siqueiry. Sędzia nie miał wątpliwości, wskazując na jedenasty metr, a sam poszkodowany zamienił rzut karny na gola.
Real za wszelką cenę chciał wyjść na prowadzenie jeszcze przed przerwą i miał ku temu kilka okazji. Marnował je jednak Karim Benzema, który świetnie współpracował z Cristiano Ronaldo, ale miał duży problem ze skutecznością. Czasem można było odnieść wrażenie, że hasający swobodnie po całej szerokości boiska Portugalczyk zbyt uparcie szuka rozegrania z Francuzem, rzadziej wymieniając piłkę z Balem czy Rodriguezem. Gdyby ofensywa triumfatora ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów grała bardziej zespołowo, zapewne przyniosło by to lepszy efekt niż portugalsko-francuskie akcje dwójkowe.
W drugiej połowie przewaga wciąż należała do "Królewskich". Podopieczni trenera Ancelottiego dłużej utrzymywali się przy piłce i częściej strzelali na bramkę przeciwnika. W żaden sposób nie mogli jednak udokumentować swojej przewagi kolejną bramką. A co na to Atletico? Drużyna prowadzona przez Diego Simeone (choć Argentyńczyk nie mógł oficjalnie prowadzić swojej drużyny ze względu na karę odsunięcia od ośmiu meczów) grała w swoim stylu, głęboko cofnięta i czekająca na swoje pięć minut. Zupełnie jakby trenerzy i piłkarze wiedzieli, że te pięć minut w końcu nadejdzie.
I nadeszło. Pomiędzy 73 i 78 minutą zawodnicy Atletico trzy razy nacierali na bramkę Realu z pasją króla Leonidasa idącego na bitwę o swój kraj. Najpierw strzał Ardy Turana, który śmiało mógłby odegrać rolę Leonidasa w filmie "300", minimalnie minął słupek bramki Casillasa. Później ten sam zawodnik w ostatniej chwili został uprzedzony przez Arbeloę. W 77. minucie nikt już nie zatrzymał tureckiego pomocnika. Wszystko zaczęło się na prawym skrzydle, skąd Griezmann dośrodkował do Raula Garcii, ten przepuścił piłkę, a stojący tuż za nim Arda Turan doskonale wiedział czego się spodziewać i natychmiast uderzył piłkę na bramkę Realu. Piłka wylądowała w siatce, a widok "Tureckiego Leonidasa" cieszącego się ze zdobytego gola na długo zapadnie w sercach kibiców Atletico.
W końcówce Real starał się doprowadzić do wyrównania, ale to rywale byli bliżej zdobycia kolejnego gola. W doliczonym czasie gry Griezmann stanął oko w oko z Casillasem i powinien strzelić trzecią bramkę dla Atletico, jednak golkiper Realu był górą. "Królewscy" musieli więc po raz drugi z rzędu pogodzić się z porażką, co na pewno nie przyszło im łatwo.