Pieniądze to nie wszystko? Przypadek Łukasza Skorupskiego [KOMENTARZ]
Łukasz Skorupski w mgnieniu oka stał się oszustem, leniem i zdrajcą. Wszystko przez wieści, które trafiły na początku tygodnia z Rzymu do Zabrza. Były bramkarz Górnika nie odpuszcza z egzekwowaniem sumy, którą zapisano mu w starym kontrakcie. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto dobrowolnie zrzekłby się należnych mu zarobków. No, gdzie ci wszyscy chętni?
fot. T-Mobile Ekstraklasa/X-news
Najwięcej do powiedzenia mają rzecz jasna ci, którzy są emocjonalnie związani z Górnikiem, ale też z innymi klubami Ekstraklasy. Taka chwilowa solidarność – dzisiaj my, jutro oni. Nie jest żadną tajemnicą, iż wielokrotny mistrz Polski obecnie stoi na skraju poważnych kłopotów finansowych i ewentualny nakaz wypłaty pieniędzy dla Skorupskiego mógłby wywołać prawdziwy efekt domina. Z najgorszymi możliwymi skutkami, jak brak licencji na następny sezon.
Pomiędzy bluzgami na bramkarza Romy, tekstami o jego braku honoru i jakichkolwiek zasad oraz hasłami w stylu „piłkarzyk-pajacyk” należy pamiętać o jednym. Nie żyjemy w dżungli, w której nie obowiązują żadne pisemne umowy, a szaman ścina głowę pyskującym. Klub, podsuwając Skorupskiemu kontrakt do podpisania, musiał liczyć się z tym, że podana kwota przynajmniej hipotetycznie powinna mieć możliwość znalezienia się na koncie zawodnika. Od lat bez słowa krytyki przyjęła się jednak taktyka, w której kusi się piłkarzy sztucznie podbijanymi zarobkami. Oczywiście bez pokrycia w rzeczywistości.
Ktoś powie w tym momencie: „I tak zarabiają za dużo”. Czyżby? To zweryfikuje już rynek. Unikanie płatności i regularny szantaż, jaki od lat stosują w podobnych sytuacjach polskie kluby („zrzeknij się, to możesz odejść gdzie chcesz”) to praktyka tak podła, że w dzisiejszych czasach powinna wywoływać co najwyżej obrzydzenie, a nie dysputy na temat lojalności i przywiązania.
Jesteśmy specjalistami w zdalnym zarządzaniu cudzym majątkiem, mówiąc prościej: kochamy zaglądać innym do portfela. Na ogół zaczyna się od rozdzielania pieniędzy na cele charytatywne. Ten powinien leczyć dzieci, tamten pomagać ubogim, a jeszcze inny niech sfinansuje z prywatnych pieniędzy szkółkę dla juniorów lub odpuści kilkadziesiąt tysięcy klubowi w potrzebie. Bo mają, bo ich stać. Odnoszę wrażenie, że przodują w takich poglądach zwłaszcza ci, których dobroczynna działalność kończy się na pięciu złotych wrzuconych na WOŚP. Bo od pomagania to są bogaci.
Cytując częsty motyw w komentarzach pod tekstami, nazwijmy je „piłkarsko-zarobkowymi”: sto tysięcy na plus czy minus nie robi wielkiej różnicy. Czytając podobne dyrdymały wydaje mi się, że istnieje jakiś lepszy, alternatywny świat. Taki, gdzie Polacy odpalają kubańskie cygara banknotami z Zygmuntem. Dla mnie nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych to duża gotówka, na której ulokowanie znalazłoby się kilkanaście różnych pomysłów. Jak widać, inni machnęliby ręką i rozdali ubogim.
Próbowałem kiedyś bezskutecznie wyliczyć, ile lat musiałbym pracować, żeby zarobić identyczne pieniądze, co przeciętny ligowy średniak w ciągu 15 lat kariery zawodowej. Odstawiając na bok matematykę, należy jednak pamiętać o jednym – Pan X czy Y grający w Widzewie czy innym Piaście po zawieszeniu butów na kołek często nie wie, co dalej ma ze sobą zrobić. Nie wszyscy rodzą się trenerami i gwiazdami telewizji. Dla większości to prawdziwa próba, kiedy często jedyną szansą jest to, co zdążyło się odłożyć w trakcie kilkunastu lat kopania piłki.
To właśnie takie same pieniądze jak te, z których próbujecie dziś wydziedziczyć Skorupskiego, drodzy „idealiści”.
Trudno mi zrozumieć, skąd w bywalcach trybun bierze się taka mentalność. Większość z nich, podobnie jak ja, urodziła się i wychowała już po transformacji ustrojowej. Sposób myślenia, według którego można kraść i niszczyć to, co wspólne teoretycznie już dawno odszedł do lamusa. Po drodze zagubiło się jednak gdzieś niezwykle istotne, czysto kapitalistyczne powiedzenie: „Jesteś wart tyle, ile ktoś jest w stanie za ciebie zapłacić”. A to właśnie klucz do całej zagadki, jaką jest futbol XXI wieku.
Żadna firma, a współczesny klub piłkarski również takową jest, nie płaci ludziom stawek, które nie dają najmniejszej możliwości zysku. Wawrzyniak może być cienki, Dwaliszwili nieskuteczny, a Lewandowski drewniany (sic!), ale kilkadziesiąt tysięcy tych, którzy śledzą ich poczynania chciało kiedyś być na ich obecnym miejscu. I nosić na sobie te same reklamy, co oni – w końcu nikt nie płaci im za treningi na pustych boiskach.
Zajmijmy się więc w pierwszej kolejności tym, co nasze, a pieniądze innych ludzi... zostawmy innym ludziom. Mogę nie lubić sąsiada, który zamienił dwuletniego Mercedesa na nową Panamerę, ale to i tak JEGO Panamera. Analogicznie, mogę też nie lubić piłkarza, który dostaje z klubu przelew z pięcioma zerami, ale w końcu sam na to zapracował. Z tym, że za kilkanaście lat będzie musiał zacząć wszystko od nowa i rachunki się wyrównają.
Po prostu wyrzućmy z siebie sposób myślenia, który w internecie jest określany – pół żartem, pół serio – mianem „Polaka-cebulaka”. Nie zabierajmy innym w ciemno tego, czego sami nigdy nie będziemy mieć. A umowy jednak zobowiązują.