menu

(Nie)zapomniane drużyny XXI wieku. AS Monaco - sezon 2003/2004 (WIDEO)

24 października 2013, 14:25 | Kajetan Mańka

166 mln euro. Tyle kosztowali AS Monaco piłkarze sprowadzeni przed sezonem 2013/14. Ktoś powie, że tylko dzięki tak olbrzymim nakładom finansowym można zbudować drużynę, która stawi czoła Realowi Madryt czy Chelsea. Czy aby na pewno? Historia klubu z Księstwa pokazuje bowiem zupełnie co innego.

AS Monaco jest jednym z najpopularniejszych francuskich klubów
AS Monaco jest jednym z najpopularniejszych francuskich klubów
fot. Wikimedia Commons

No bo jak porównać wspomnianą wcześniej kwotę z... 3 mln euro, jakie wydano na transfery przed rozpoczęciem sezonu 2003/2004. Właśnie tyle kosztowało sprowadzenie z FC Metz młodziutkiego Emmanuela Adebayora, który i tak był wtedy raczej melodią przyszłości, niż realnym wzmocnieniem pierwszej jedenastki. Jak więc udało się zbudować drużynę, która - uprzedźmy fakty - awansowała do finału najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie?

Ówcześni działacze AS Monaco doszli do wniosku, że nie trzeba wydawać pieniędzy na zawodników z lepszych klubów, skoro równie dobrze można ich wypożyczyć za o wiele niższą kwotę. W ten sposób do drużyny dołączyli: Hugo Ibarra z FC Porto, Edouard Cisse z PSG oraz Fernando Morientes. Szczególnie pozyskanie tego ostatniego okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Niechciany w Madrycie Hiszpan świetnie wkomponował się w zespół, o czym świadczy tytuł króla strzelców Ligii Mistrzów (9 bramek w 12 meczach). Jednak większości tych bramek pewnie by nie było, gdyby nie dwójka - rozgrywających fantastyczny sezon - skrzydłowych. Ludovic Giuly i Jerome Rothen, bo o nich oczywiście mowa, siali prawdziwy popłoch w szeregach rywali. Ten pierwszy imponował również niesamowitą skutecznością - 13 bramek w Ligue 1 oraz 4 w Champions League. W ogóle w samej Lidze Mistrzów Monaco aż 27 (!) razy trafiało do bramki rywala. Musicie przyznać - imponujące. Trochę gorzej wyglądała defensywa zespołu z Księstwa (19 straconych goli), ale i tu znajdziemy uznane w świecie futbolu nazwiska z Patricem Evrą na czele.

Kilka słów należy się również chyba najważniejszej postaci tego wspaniałego zespołu. Kiedy po sezonie 2000/01 Didier Deschamps zawiesił buty na kołku, mało kto mógł przypuszczać, że już kilka miesięcy później, były kapitan reprezentacji Francji dostanie propozycje samodzielnej pracy w jednym z czołowych klubów Ligue 1. Nowy prezes Monaco - Pierre Svara, podjął jednak ryzyko, rozpoczynając w ten sposób nowy rozdział w historii klubu z południa Francji. Początek pracy Deschampsa nie był jednak wcale udany. Pierwszy sezon to pasmo porażek i niepowodzeń, bo jak nazwać dopiero 15. miejsce w ligowej tabeli na koniec sezonu? Później było już jednak zdecydowanie lepiej. Wygranie Pucharu Ligi i wicemistrzostwo Francji w sezonie 2002/03 (tylko punkt straty do mistrza z Lyonu) pozwalały z nadzieją patrzeć w przyszłość. Co więcej wysoka pozycja w ligowej tabeli umożliwiła bezpośredni awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. W ten sposób Didier Deschamps i jego zawodnicy rozpoczęli wielką przygodę z najważniejszymi klubowymi rozgrywkami Starego Kontynentu. Przygodę, której finał miał mieć miejsce na Veltins Arenie w Gelsenkirchen.

Czerwono-biali trafili do grupy C, gdzie przyszło się im zmierzyć z Deportivo La Coruna, AEK Ateny i PSV Eindhoven. Może te nazwy nie robią teraz na nikim wrażenia, ale 10 lat temu było zupełnie inaczej i faworytem do awansu wcale nie była drużyna z Ligue 1. Tym bardziej, że to właśnie Monaco losowane było z teoretycznie najsłabszego, czwartego koszyka. Jednak jak to często bywa, rankingi i rozstawienia nie miały żadnego przełożenia na rzeczywistość i już po dwóch pierwszych spotkaniach drużyna z Księstwa miała na swoim koncie komplet punktów. Co prawda w trzeciej kolejce lepsze na El Riazor okazało się Deportivo, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo to co wydarzyło się dwa tygodnie później dało ostateczną odpowiedź, kto w tej grupie zajmie pierwsze miejsce. Rewanż z Hiszpanami przeszedł nie tylko do historii Champions League, ale całej piłki nożnej w ogóle. 8:3. To nie jest wynik meczu hokeja na lodzie, a rezultat jaki padł w meczu piłkarskim, który do dziś pozostaje rekordowy w erze Ligii Mistrzów. Cztery bramki Dado Prso, wspaniałe akcje, interwencje bramkarzy i cała masa bramek. To po prostu trzeba zobaczyć:

Tak, to był wspaniały wieczór na Stade Louis II, ale ten mecz był dopiero początkiem wielkiej drogi do finału. W kolejnej rundzie "Czerwono-Biali" zmierzyli się z Lokomotivem Moskwa i nie wiele brakowało, aby to właśnie Rosjanie awansowali dalej. Dwumecz skończył się wynikiem 2:2 i tylko dzięki bramce Fernando Morientesa w wyjazdowym spotkaniu, udało się awansować dalej.

Ćwierćfinał miał być jednak końcem wspaniałego snu piłkarzy Didier Deschampsa. No bo kto mógł przypuszczać, że dzielny kopciuszek może cokolwiek ugrać w meczu z wielkim Realem Madryt. Realem z Zidanem, Figo, Beckhamem, Ronaldo, Raulem czy Roberto Carlosem w pierwszym składzie, ale już nie z Vicente del Bosque, a Carlosem Queirozem (ktoś z Was go jeszcze pamięta?) w roli trenera. Pierwszy mecz skończył się zgodnie z przewidywaniami obserwatorów. Co prawda Monaco strzeliło dwie bramki na Estadio Santiago Bernabeu, ale co z tego, skoro Królewscy odpowiedzieli aż czterema trafieniami. Początek spotkania rewanżowego na Stade Louis II również nie wskazywał, że Real tego wieczora może mieć jakiekolwiek problemy z awansem do półfinału. W 36. minucie meczu bramkę strzelił Raul i w tym momencie Monaco musiało zdobyć co najmniej trzy gole, aby myśleć o dalszej grze w Champions League. Innymi słowy, potrzebny był cud. Ale jak jednak dobrze wiemy, takie cuda w futbolu czasami się zdarzają:

Dwa razy Giuly, raz Morientes, i Galacticos na kolanach. Nic dziwnego, że kilka miesięcy później po Francuza zgłosiła się Barcelona, a "El Moro" dostał jeszcze jedną szansę w Madrycie.

Po tym spotkaniu stało się jasne, że drużyna z Księstwa jest zdolna do wszystkiego. Zdolna, aby pierwszy raz w historii sięgnąć po Puchar Europy. Droga do finału biegła przez Londyn, a dokładniej - przez jego "niebieską" część. Co prawda, sezon 2003/2004 był dopiero pierwszym za rządów Romana Abramowicza na Stamford Bridge, ale kwota 170 mln euro (!) wydana przed sezonem na wzmocnienia, jednoznacznie wskazywała, kogo uznawać za faworyta tej rywalizacji. Jednak pieniądze nie są najważniejsze, co ukazał już pierwszy mecz w Monaco. Czerwono-biali pokazali w nim prawdziwy charakter oraz wole walki i pokonali gości z Londynu - 3:1. Ten rezultat jeszcze bardziej zasługuje na uznanie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w 53 minucie spotkania, przy stanie 1:1, czerwoną kartkę obejrzał pomocnik gospodarzy - Akis Zikos. Rewanż, mimo uporczywych ataków "The Blues", zakończył się remisem 2:2 i to drużyna z Lazurowego Wybrzeża cieszyła się z awansu do wielkiego finału w Gelsenkirchen.

Przyznacie chyba, że droga Monaco do finału była prawie jak bajka - "kosmiczne" 8:3 w fazie grupowej, wyeliminowanie w wielkim stylu galaktycznego Realu, 5:3 z Chelsea w dwumeczu. Prawie, bo bajki kończą się szczęśliwie, a ostatni rozdział napisany przez piłkarzy z Księstwa miał zupełnie inne zakończenie:

Mourinho pokazał w tym spotkaniu niesamowity kunszt trenerski, całkowicie eliminując główną broń przeciwnika - grę skrzydłami. Inna sprawa, że akurat przeciwko Porto, Monaco zagrało chyba jedno ze słabszych spotkań w całym sezonie, a sam mecz do dziś pozostaje uznawany za jeden z najmniej interesujących finałów w historii Ligi Mistrzów. - Jestem bardzo rozczarowany. Rozegraliśmy wspaniały sezon, a kończymy go z niczym - trudno się było dziwić wypowiedzi Didier Deschampsa na pomeczowej konferencji prasowej.

Co było potem? Co prawda w kolejnym sezonie Monaco ponownie brało udział w Lidze Mistrzów, ale już w 1/8 finału lepsze okazało się PSV Eindhoven. Nie ma co się jednak dziwić, skoro z klubu odeszli Giuly, Rothen, Morientes czy Prso, a sprowadzeni za duże pieniądze następcy zupełnie się nie sprawdzili. Na początku sezonu 2005/2006 z klubem pożegnał się Didier Deschamps, a wraz z nim - kolejni kluczowi zawodnicy. Od tego momentu było już tylko gorzej. Monaco stało się średniakiem, a w 2011 roku spadło z ligi. Wszystko zmieniło przyjście do klubu rosyjskiego multimiliardera - Dmitrija Rybołowlewa. W ciągu kilku najbliższych lat, budowana za olbrzymie pieniądze drużyna, ma dokonać tego, co nie udało się Morientesowi i spółce - wygrać najważniejsze klubowe rozgrywki w Europie. Jednak to nie będzie już to samo...


Polecamy