Arsene Wenger. Stoik z Alzacji, który dokonał rewolucji w londyńskim Arsenalu
20 lat temu Wenger pierwszy raz usiadł na ławce „Kanonierów”. W futbolu to wieczność. Dziś niewiele osób o tym wie, ale ta historia mogła się zacząć znacznie wcześniej. Wengera w Arsenalu wymyślił David Dein, były wiceprezes klubu, jeszcze na długo przed oficjalnym rozpoczęciem pracy Francuza na ławce „Kanonierów”. Był rok 1989. Ówczesny trener Monaco, z którym potem doszedł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, przyjechał do Londynu, żeby zobaczyć jeden z meczów na Highbury. Spotkali się przypadkowo w salonie dla VIP-ów.
- Od razu coś między nami zagrało. Dlatego zasugerowałem mu, żeby poszedł ze mną wieczorem do znajomych na kolację. Ku mojemu zaskoczeniu, zgodził się - mówi po latach Dein.
Na kolacji zdarzyło się też coś symbolicznego. Gdy jeden z uczestników zaproponował zabawę, mającą polegać na odgadnięciu tytułu filmu albo książki na podstawie pantomimy, na Wengera padł akurat „Sen nocy letniej” Szekspira. Francuz poczuł się w Londynie jak u siebie, a Dein przyznaje, że był zachwycony nowym znajomym. Jego szerokimi horyzontami, podejściem do życia, wreszcie wiedzą o futbolu.
Droga do objęcia zespołu nie była jednak prosta. W klubie nazywanym wtedy często „boring Arsenal” (nudny Arsenal), bo jego gra nie porywała, siedział na ławce George Graham. I to niemal przez całą dekadę (1986-95). Dein o Wengerze myślał nie raz. Do Japonii, gdzie Francuz się przeniósł, by trenować Nagoyę Grampus z… Tomaszem Frankowskim wysyłał mu nawet kasety VHS z meczami londyńczyków. Cały czas myśląc, że przeznaczenia nie da się oszukać. Pierwsza okazja pojawiła się wówczas, gdy Graham musiał odejść za łapówki. Przy okazji transferu dwóch Skandynawów wziął pod stołem kilkaset tysięcy funtów. Ale propozycja Deina spotykała się ze zdecydowanym sprzeciwem pozostałych bossów Arsenalu. Wynik głosowania był miażdżący - siedem głosów przeciw, tylko jeden za. Wenger musiał poczekać jeszcze rok na swoją szansę, gdy misja Bruce’a Riocha okazała się porażką.
Ale i tak to było ogromne zaskoczenie. Francuza - w dość oryginalnych okrągłych okularach - nikt na Wyspach nie znał, czego najbardziej pamiętnym przykładem pozostaje do dzisiaj słynne pytanie „Arsene who? (Arsene kto?)” w tytule artykułu „Evening Standard” . To były czasy przedpotopowe, gdy cała armia utalentowanych Francuzów (poza Cantoną) jeszcze nie biegała po angielskich boiskach, gdy Jose Mourinho, późniejszy największy adwersarz Wengera, nawet nie marzył o Premier League.
Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że surowy Alzatczyk o nienagannych manierach (parę lat temu, gdy staliśmy z grupą dziennikarzy na Stade de France, przechodząc, sam wyciągnął rękę na pożegnanie), przypominający bardziej nauczyciela akademickiego niż trenera piłki nożnej w istotny sposób przyczynił się do rewolucji w brytyjskim futbolu. Jako pierwszy trener z zagranicy odniósł sukces w Anglii, sprowadzając obcokrajowców nadał lidze nowy oddech, jako pierwszy też starał się być wizjonerem wybiegającym w przyszłość, czego najbardziej jaskrawym przykładem stały się przenosiny z Highbury na nowoczesny Emirates Stadium. Dla rozwoju klubu było to niezbędne.
Dwie rzeczy przyczyniły się do tej zmiany kulturowej zapoczątkowanej przez Wengera. Po pierwsze - Tony Adams, lider szatni „Kanonierów” przestał tak dużo pić, po drugie - sprowadzenie Patricka Vieiry okazało się strzałem w dziesiątkę. Uwiarygodniło Francuza jako trenera. Jeszcze na długo przed tym, gdy całe zastępy jego rodaków przekraczały kanał La Manche. Petit, Henry, Pires, Wiltord, Koscielny, Gallas, Diaby… - to tylko najbardziej znane nazwiska, choć było ich znacznie więcej.
Co do alkoholu, Lee Dixon, były znakomity obrońca Arsenalu, przywołuje jedną z anegdot, jak Wenger sobie z tym radził.
- Przed jego przyjściem w szatni zawsze były przygotowane skrzynki piwa, nieważne czy wygraliśmy czy nie. Jak to zobaczył, nie mógł uwierzyć, więc picie po meczach szybko się skończyło. Ale na jednym z zagranicznych zgrupowań poprosiliśmy go po treningu, czy możemy wypić jedno piwo. Wieczorem przyszedł do baru i zadowolony postawił pintę na stole. „Chcieliście jedno piwo, to macie”. Ale potem pozwolił, żebyśmy sobie zamówili. Po jednym, nie więcej.
Te dwie dekady rządów Wengera w północnym Londynie można podzielić na trzy okresy. Przez pierwsze dziesięć lat sukcesy, jakich nikt się nie spodziewał. Zaledwie po dwóch latach pracy pierwszy dublet - mistrzostwo i Puchar, takie samo osiągnięcie w 2002 roku. Apogeum przyszło jednak dwa lata później, gdy po historycznym sezonie „Kanonierzy” nie ponieśli żadnej porażki w 38 meczach! To był czas, gdy Thierry Henry szalał na boiskach Premier League (w sumie 228 goli), a walka o prymat w Anglii z Alexem Fergusonem w każdym roku toczyła się na całego.
Pięknym ukoronowaniem pierwszej dekady na Highbury miał być finał Ligi Mistrzów, w Paryżu w 2006 roku, ale Wenger go przegrał, przeżywając jeden z największych koszmarów w życiu. To wtedy Robert Pires, do dzisiaj ulubieniec Wengera, został zdjęty już w I połowie, gdy czerwoną kartkę dostał bramkarz Jens Lehmann. Przykład Piresa pokazuje, jak wyboiste relacje miał (ma) Arsene z byłymi wychowankami. Niewielu z nich jest dzisiaj w klubie. Henry szuka szczęścia w Belgii, Vieira w Nowym Jorku.
Drugi okres rządów Wengera, pięcioletni można streścić w stwierdzeniu „przeprowadzka na Emirates”. Bez sukcesów, ale z przekonaniem, że zostały zbudowane solidne podstawy klubu. Ostatni czas to wreszcie coraz częstsze pytania, czy pobyt Wengera w Arsenalu nie jest już zbyt długi. Zdobycie pierwszego trofeum po 9 latach, Pucharu Anglii w 2014 roku (i powtórka w kolejnym sezonie), było wybawieniem, ale nie uciszyło krytyków. Mourinho zaczął bezkarnie nazywać Francuza „specjalistą od porażek”. Słusznie? Prawdą jest, że gablota z trofeami nie zapełnia się w Arsenalu tak szybko jak wcześniej, ale globalne statystyki ostatnich dwóch dekad są więcej niż godne uwagi. 14 razy był w tym czasie Wenger na podium Premier League, nigdy nie spadł poniżej czwartego miejsca, a od 2001 roku awansuje co najmniej do 1/8 finału Ligi Mistrzów. Ostatnio kibice wywiesili transparent okraszony wizerunkiem trenera ze znamiennym podpisem „Football should be an art” (Football powinien być sztuką).
Jaka jest największa pasja Wengera, gdy nie jest akurat na Emirates Stadium i nie dyryguje swoimi piłkarzami, najczęściej ze stoickim spokojem? Francuz rzadko wychodzi z domu, bo ma tam tony meczów do oglądania. Przed telewizorem potrafi siedzieć godzinami, dlatego dobrze orientuje się nie tylko w największych ligach europejskich. David Dein opowiada anegdotę, jak podczas Euro jeden z prezesów dużego klubu na wschodzie Europy chciał sprzedać do Arsenalu dwóch swoich piłkarzy i przez byłego wiceprezesa szukał dojścia do Wengera. Francuz miał kąśliwie odpowiedzieć Deinowi: - Mają dwóch dobrych zawodników? To dlaczego ich nie pokazują na boisku?
Stąd wziął się też pomysł nietypowego prezentu na 67. urodziny, które Arsene będzie obchodził za trzy tygodnie. - Długo zastanawiałem się, co można mu sprawić, bo nie dość, że wszystko ma, to tak naprawdę nic nie potrzebuje. Wreszcie wymyśliłem, że zainstaluję mu na dachu jeszcze większą antenę, żeby miał dodatkowe programy i mógł oglądać jeszcze więcej meczów. Jak mówi Erik Bielderman z dziennika L’Equipe, dostał zgodę od Deina, aby zdradzić tę anegdotę, bo Wenger też już się zgodził, żeby nowa parabola została zainstalowana.
A to oznacza, że nie wybiera się jeszcze na emeryturę i choć kontrakt kończy mu się w przyszłym roku, ten sezon wcale nie musi być ostatni. Chyba że Arsenal wreszcie po 13 latach wróci na tron mistrza Anglii. Na razie Wenger zapowiedział, że nie spocznie, dopóki mu się to nie uda.