menu

Ósmy awans Polski do piłkarskiego raju

13 października 2017, 05:05 | Krzysztof Błażejewski

Bodaj nigdy jeszcze awans do finałów mundialu nie był tak nagłośniony, śledzony nie tylko przez zapalonych kibiców i masowo przeżywany. Dłuższe oczekiwanie na futbolowe sukcesy polskiej reprezentacji i jej ostatnie wyniki sprawiły, że tęsknota za triumfami na boisku stała się obecnie niemal najważniejszą sprawą narodową.

Na bramki Roberta Lewandowskiego (tu w trakcie meczu z Armenią) liczymy najbardziej już od kilku lat.
fot. Fot. archiwum „Expressu”/Polskapress/bundesarchiv
6 lipca 1974. Radość Polaków po wygranej z Brazylią 1:0. Od lewej Deyna, Lato, Gadocha i Ćmikiewicz.
fot. Fot. archiwum „Expressu”/Polskapress/bundesarchiv
W drodze do finałów zdarzały się i klęski, jak np. z Włochami na rzymskim stadionie Olimpijskim 1:6.
fot. Fot. archiwum „Expressu”/Polskapress/bundesarchiv
Tak zaczynała się droga na pierwszy polski mundial. 10 X 1937, Warszawa - mecz Polska - Jugosławia 4:0.
fot. Fot. archiwum „Expressu”/Polskapress/bundesarchiv
1 / 4

[wytloczenie]Za ostatnimi sukcesami[/wytloczenie] polskiej drużyny i rosnącymi oczekiwaniami kibiców [wytloczenie]stoi niewątpliwie w dużej mierze postać Roberta Lewandowskiego[/wytloczenie]. Gracza takiego formatu polska piłka nie miała bodaj od czasu „Ezi” Wilimowskiego, czyli lat 30. ub. wieku. Jego sława obiega świat i dzięki powszechności telewizji w najdalszych zakątkach globu obok słów „Walesa” i „Jan Paweł II” jest najszybciej kojarzona z Polską. Byłem w najwyższym stopniu zdumiony, kiedy na słynnej plaży Copacabana w Rio de Janeiro mali chłopcy do gry w piłkę na niekończącym się szpalerze plażowych boisk zakładali koszulki z nazwiskami swoich idoli i nie było tam nazwisk Brazylijczyków (poza Neymarem), był za to Lewandowski. To dla pokolenia wychowanego w kulcie dla mistrzostwa brazylijskiej piłki rzecz absolutnie niewyobrażalna...

Piłka sprawą narodową w Polsce już kiedyś była. W dekadzie Edwarda Gierka, kiedy nasza reprezentacja osiągała sukcesy na światową skalę, dęto w fanfary z całych sił. Jako dziesiąta potęga gospodarcza ówczesnego świata [wytloczenie]mieliśmy być potęgą także piłkarską[/wytloczenie]. Teraz zaczyna być podobnie, choć na razie prawdziwych sukcesów brak. To niewątpliwie socjologiczny fenomen.

Kopnięcie jako przestroga


Niestety, rozpędzona machina propagandowa, szermująca hasłami pewnego już zdobycia medalu na rosyjskich mistrzostwach świata, może narobić więcej szkody niż pożytku. Na szczęście już dziś zarówno prezes Zbigniew Boniek, jak i trener Adam Nawałka przestrzegają przed „pompowaniem balonika”. Wymowny był też gest Roberta Lewandowskiego - kopnięcie dmuchanej kostki - baneru w narożniku boiska po zdobyciu przez niego trzeciej bramki dla Polski w ostatnim meczu z Czarnogórą. Jak później stwierdził, uczynił to ze złości, że w tym meczu jednak nie poszło tak, jak pójść powinno (chodziło mu o dwa łatwo w krótkich odstępach czasu stracone gole).

[wytloczenie]
Obecnie wywalczony awans do finałowych rozgrywek jest ósmym takim wyczynem polskich piłkarzy[/wytloczenie]. O ten niewątpliwy sukces nie było specjalnie trudno, nie warto z tego powodu bić w tarabany - mieliśmy bowiem w grupie przeciwników, którzy obecnie są europejskimi średniakami. Podobnie było w 2002 roku, kiedy drużyna prowadzona przez trenera Jerzego Engela po 16 latach przerwy sięgnęła po awans głównie dzięki szczęśliwemu losowaniu - w grupie mieliśmy m.in. Norwegię, Białoruś, Ukrainę i Walię. Także wówczas po wygraniu grupy eliminacyjnej wielu kibiców widziało biało-czerwonych na podium koreańsko-japońskich mistrzostw. Skończyło się na wielkim rozczarowaniu i odpadnięciu w pierwszej rundzie pomimo znów szczęśliwego losowania grup (rywalami Polski były Portugalia, Korea Południowa i USA). Oby tym razem historia się nie powtórzyła… Powiedzieć jednak może ktoś, że trzeba wykorzystywać szanse otrzymywane od losu. I będzie miał rację, bo nie zawsze tak było: wystarczy sięgnąć nie tak daleko pamięcią, bo do lat 2008-09, kiedy w grupie trafiliśmy na Czechów, Słowaków, Słoweńców oraz paru słabeuszy, a i tak awans był wówczas poza naszym zasięgiem.

„Zwycięski” remis na Wembley


Który z awansów na futbolowe mistrzostwa świata był największym wyczynem polskiej reprezentacji piłkarskiej? Bez cienia wątpliwości wskazać trzeba rok 1973 i „zwycięski” [wytloczenie]remis 1:1 na stadionie Wembley w Londynie z Anglią[/wytloczenie]. Z tą samą Anglią, która była później wielokrotnie „katem” naszej drużyny w eliminacjach. Trafialiśmy na wyspiarzy w sumie w eliminacjach aż do sześciu mundiali, to był nasz najczęstszy grupowy rywal, i tylko jeden jedyny raz z tej konfrontacji wyszliśmy zwycięsko.

Od tamtego meczu na Wembley minęły 44 lata, a przecież wszyscy, którzy go oglądali, przeważnie jeszcze na ekranach czarno-białych telewizorów, dotąd mają w pamięci wiele sytuacji z tego niezapomnianego spotkania, jak i komentarz Jana Ciszewskiego, budujący emocje i napięcie. Kto to widział, nie zapomni, jak padł gol zdobyty przez Jana Domarskiego, któremu piłka „zeszła” z nogi i dlatego zaskoczyła całkowicie broniącego świątyni gospodarzy Petera Shiltona, wyjścia na pozycję sam na sam z Shiltonem Grzegorza Laty, którego powstrzymał, chwytając za koszulkę (bez konsekwencji!) stoper wyspiarzy Roy McFarland, czy szereg najwyższej klasy parad bramkarskich Jana Tomaszewskiego (w tym obrony rzutu karnego wykonywanego przez Allana Clarke’a), okrzyczanego po zawodach „człowiekiem, który zatrzymał Anglię”.

Drugim w kolejności największym osiągnięciem biało-czerwonych w eliminacjach było pokonanie bardzo silnej Jugosławii, niemal dokładnie osiem dekad temu. Rok po klęsce z tą samą ekipą - brązowymi medalistami pierwszej edycji mistrzostw świata w Urugwaju, w towarzyskiej rywalizacji w Belgradzie Polacy przegrali aż [wytloczenie]3:9[/wytloczenie]. Jednak w meczu eliminacyjnym (rywalizowano o wyjazd na mundial wyłącznie w parach) 10 października 1937 roku w Warszawie na stadionie Legii biało-czerwoni rozbili rywali [wytloczenie]4:0[/wytloczenie], by w rewanżu ulec tylko [wytloczenie]0:1[/wytloczenie] i po raz pierwszy w historii wziąć udział w finałach mistrzostw. Rozgrywano je wtedy systemem pucharowym, losując pary (nie było mowy o rozstawieniu), dlatego w 1/8 finału w Tuluzie Polska trafiła na Brazylię, ulegając jej po wspaniałym meczu i dogrywce [wytloczenie]5:6[/wytloczenie]. Mieliśmy wówczas bardzo silną drużynę, ze znakomitym Ernestem Wilimowskim na środku ataku. Można śmiało postawić tezę, że gdyby inny był wówczas system rozgrywek, biało-czerwoni znaleźliby się w najlepszej czwórce mistrzostw - obok Włoch, Hiszpanii (też pechowo odpadła) i Czechosłowacji.

Rewanżu nie było „za karę”


Rozwój piłki i systemu rozgrywek eliminacyjnych oraz finałowych przez 87 lat dzielących nas od pierwszych mistrzostw świata jest ogromny. Dlatego trudno jest dzisiaj porównywać osiągnięcia drużyn z różnych okresów. Bo jak zestawić ze sobą eliminacje mundialu 2006, kiedy dostaliśmy się z drugiego miejsca w grupie, będąc za plecami (jak zwykle) Anglików, a mając na rozkładzie średniaków jak Austria, Walia czy Irlandia Pn. z eliminacjami mistrzostw 1982, kiedy graliśmy w trzyzespołowej tylko grupie z NRD i Maltą? I jak porównać ze sobą przegrane eliminacje do mundialu 1998 roku, kiedy mieliśmy w grupie i Anglików, i Włochów z odpadnięciem przed mistrzostwami w Szwecji w 1958 roku. Mieliśmy wówczas dwóch grupowych rywali - ZSRR i Finlandię. [wytloczenie]Po triumfie na stadionie Śląskim z Wielkim Bratem[/wytloczenie] 2:1 po golach Gerarda Cieślika wyczekiwany wówczas od 20 lat [wytloczenie]mundial zdawał się być na wyciągnięcie ręki[/wytloczenie]. A jednak w Moskwie na Łużnikach było 0:3 i w dodatkowym meczu (liczono wówczas w tabelce grupy tylko punkty, nie uwzględniając bilansu bramkowego ani wyników bezpośredniej rywalizacji) przegraliśmy w Lipsku ze „Sborną” 0:2. A jak patrzeć na fakt oddania walkowera Czechosłowacji w eliminacjach drugiego mundialu w 1934 roku po porażce u siebie 0:2? Wtedy reprezentacja „za karę” dostała od najwyższych czynników państwowych zakaz wyjazdu do Pragi na rewanż. Chodziło o to, żeby drużyna nie skompromitowała się jeszcze bardziej…

Niezapomniany Waldstadion


A które finały w wykonaniu biało-czerwonych ocenić trzeba najwyżej? Bez wątpienia te „zachodnioniemieckie” w 1974 roku. Mieliśmy wtedy znakomitą drużynę i kto wie, czy nie spotkalibyśmy się ze wspaniałą, grającą jako pierwszy team na świecie „futbol totalny” Holandią w finale zamiast ekipy RFN, [wytloczenie]gdyby nie ulewa przed meczem na Waldstadionie we Frankfurcie[/wytloczenie], po której gra wśród stojących na placu gry kałuż długimi krzyżowymi podaniami na pełnej szybkości - firmowy znak teamu Kazimierza Górskiego - straciła rację bytu na rzecz boiskowego cwaniactwa i doświadczenia Niemców. Ale i tak trzecie miejsce po pokonaniu wciąż „wielkiej” Brazylii 1:0 było ogromnym sukcesem, przerastającym oczekiwania i nawet marzenia. Takiego zespołu, z Tomaszewskim w bramce, Gorgoniem i Żmudą na środku obrony, Szymanowskim i Anczokiem na skrzydłach, z Kasperczakiem i Deyną w pomocy oraz trójką w ataku: Gadocha - Szarmach - Lato, zazdrościli nam wszyscy na świecie.

Pechowa „jedenastka”


Cztery lata później na mistrzostwach globu w Argentynie, choć trzon zespołu pozostał taki sam jak w RFN, sukcesu nie udało się powtórzyć. Wygrane spotkania i strzelane bramki nie były już tak efektowne i spontaniczne jak cztery lata wcześniej. Można jednak pogdybać, co by było, gdyby tak samo pewny jak dziś Robert Lewandowski egzekutor rzutów karnych, kreator gry biało-czerwonych Kazimierz Deyna, nie spartaczył tak niewyobrażalnie „jedenastki” w meczu drugiej fazy mistrzostw z gospodarzami. Tego spotkania nie powinniśmy byli, porównując choćby sytuacje boiskowe, przegrać. Być może inaczej nastawieni wyszliby wówczas Polacy do decydującej o grze o medale konfrontacji z Brazylią. Ale nawet gdybyśmy przegrali z żądnymi rewanżu za upokorzenie w Niemczech południowcami, [wytloczenie]brązowy medal mógł być w zasięgu podopiecznych Jacka Gmocha.[/wytloczenie]

[wytloczenie]Kolejny mundial, który dał nam drugi raz trzecie miejsce[/wytloczenie], już nie był w wydaniu biało-czerwonych tak efektowny jak poprzednie, a zdobyty na nim medal wziął się z szeregu sprzyjających okoliczności. Warto pamiętać o marnym początku rozgrywek grupowych (po 0:0 z Kameru-nem i Włochami). Gdyby nie „pobudka” w drugiej połowie w ostatnim spotkaniu w grupie z Peru (5:1), groził nam powrót do domu. Potem było wspaniałe 3:0 z Belgią dzięki genialnemu meczowi Zbigniewa Bońka, strzelcowi wszystkich goli, obroniony „zwycięski” remis 0:0 z ZSRR i półfinałowa wyraźna przegrana z Włochami. Zagraliśmy wówczas bez odsuniętego za żółte kartki Bońka, ale jednocześnie mecz ten obnażył całą słabość ekipy Antoniego Piechniczka. Polacy byli wówczas zdolni do pojedynczych sukcesów, nie stanowili jednak turniejowego monolitu. O brąz walczyliśmy wówczas praktycznie z rezerwami wspaniałej wówczas drużyny francuskiej, rozbitej psychicznie po półfinale z RFN, w której „galijskie koguty” prowadziły 3:1, by ulec różnicą jednej bramki w rzutach karnych.

„Klątwa” Piechniczka


O turnieju we Francji w 1938 roku pisaliśmy już wyżej. Pozostałe trzy finały, z lat 1986, 2002 i 2006 nie przyniosły nam powodzenia, delikatnie rzecz ujmując, choć [wytloczenie]zawsze balonik oczekiwań był odpowiednio „napompowany”[/wytloczenie]. W Meksyku brązowa drużyna sprzed czterech lat, nieznacznie zmodyfikowana, wyraźnie nie umiała sobie poradzić ani z tropikalną aurą, ani z rywalami. Kulminacją słabości zespołu bazującego wciąż na sukcesie sprzed czterech lat była bezradność okazana w meczu 1/16 finału znów z Brazylią, przegranym bezdyskusyjnie 0:4. To po tym spotkaniu krytykowany trener Antoni Piechniczek miał rzucić „klątwę”, twierdząc, że tak wysoko jak wówczas polska reprezentacja przez następnych wiele lat w mistrzostwach nie zajdzie. Niestety, te słowa sprawdzały się przez kolejne trzy mundiale...

Kiedy biało-czerwoni wreszcie „klątwę” przełamali, balon oczekiwania był napompowany do granic możliwości. Na czas inauguracyjnego spotkania z gospodarzami mistrzostw zamarło życie na ulicach, przerwane zostało posiedzenie rządu, a interpretacja odśpiewanego przez Edytę Górniak „Mazurka” wzburzyła do granic kibiców, podobnie jak postawa polskich piłkarzy. 0:2 było najniższym wymiarem kary. Także w drugim spotkaniu z Portugalią Polacy grali, jakby mieli spętane nogi, bez pomysłu na grę, nudno i monotonnie rozgrywając piłkę w środku pola bez zagrożenia bramki rywali. Po 180 minutach gry mogli już pakować walizki na powrót do kraju, a efektowna wygrana z Amerykanami na pożegnanie Korei posłużyła już tylko jako okazja na otarcie łez.

A w ostatnim, jak dotąd, starcie biało-czerwonych na mundialu w 2006 roku w Niemczech, [wytloczenie]scenariusz był identyczny[/wytloczenie]: najpierw niespodziewana porażka 0:2 z Ekwadorem, potem przegrany mecz z Niemcami i „na luzie” wygrana z Kostaryką, która niczego nie dawała. To wówczas utrwaliło się zgryźliwe porzekadło, że dla nas na mundialu, jak się już dostaniemy do finałów - pierwszy mecz jest meczem otwarcia, drugi - meczem o wszystko, trzeci - już tylko występem o honor. Obyśmy w 2018 roku w Rosji z tą niedobrą tradycją ostatnich mundiali zerwali. Najlepiej definitywnie. A są na to spore szanse, biorąc pod uwagę występy w ostatnim Euro. Czerpmy z nich i ostatnich wygranych nadzieję.

Warto wiedzieć


Na 15. miejscu w tabeli wszech czasów

  • W tabeli wszech czasów wszystkich finałów mistrzostw świata Polacy plasują się obecnie na 15. miejscu (licząc według dawnego systemu 2 pkt za wygraną i 1 za remis. Biało-czerwoni w siedmiu swoich występach rozegrali 31 meczów i zdobyli 35 punktów, a ich stosunek bramkowy wynosi aktualnie 44:40. W Rosji szans na poprawienie tego bilansu i awans na wyższą lokatę raczej nie będzie. Bezpośrednio w tabeli wszech czasów wyprzedzają nas Belgowie (o 2 pkt), Meksyk, Serbia i Rosja (wszyscy po 7 pkt więcej niż Polska). Nieobecna w Rosji Holandia ma... 31 punktów więcej, więc z całą pewnością na jej wyprzedzenie czekać trzeba byłoby wiele lat.

Z kim graliśmy najczęściej?

  • Polska reprezentacja, jak dotąd, w finałach piłkarskich mistrzostw świata, stoczyła 31 potyczek. Najczęściej graliśmy z... Brazylią, bo cztery razy (1938 rok - 5:6, 1974 - 1:0, 1978 - 1:3 i 1986 - 0:4). Trzy razy rywalizowaliśmy z Niemcami i Włochami. Dwukrotnie zmierzyliśmy się z Argentyną, Peru i Portugalią, a po jednym razie naszymi rywalami byli Haiti, Szwecja, Jugosławia, Tunezja, Meksyk, Kamerun, Belgia, Maroko, Anglia, Korea Południowa, USA, Ekwador, Kostaryka, Francja i ZSRR.

Najpiękniejszy mecz Polska - Włochy 2:0

  • Spośród 31 spotkań, jakie polska reprezentacja rozegrała w finałach piłkarskich mistrzostw świata, zawody z 1974 roku uważane są za najlepszy występ Polaków w historii. W grupie rywalizowaliśmy wówczas z Argentyną (zwycięstwo 3:2), Haiti (7:0) i Włochami, finalistami meksykańskiego mundialu cztery lata wcześniej. Biało-czerwoni byli już wówczas pewni awansu do II rundy turnieju i zagrali na luzie, z rozmachem, pokazując wszystkie swoje umiejętności. Zastosowali wobec rywali, specjalistów wymyślonego w Italii „catenaccio”, tak zwanego „murowania” własnej bramki, atak pozycyjny oparty na długich, zaskakujących podaniach i szybkich wymianach piłki w okolicach pola karnego. Polacy całkowicie zdominowali środek pola i zdobyli dwie cudownej urody bramki. Najpierw Henryk Kasperczak wrzucił piłkę na pole karne i Andrzej Szarmach wpakował ją głową do siatki, a potem kolejne podanie Kasperczaka trafiło idealnie na nogę wbiegającego w pole karne Kazimierza Deyny.

Leonidas i bose stopy - to tylko legenda

  • To tylko powtarzany od lat mit, że w 1938 roku najlepszy snajper Brazylijczyków grał z Polską bez... butów. W rzeczywistości mecz Polska - Brazylia toczył się przy stale padającym deszczu. Nie znano jeszcze wówczas korków, więc piłkarze ślizgali się po murawie. Leonidas w pewnym momencie uznał, że lepiej biegać boso, ale sędzia przerwał mecz i nakazał mu założyć obuwie.